Drobiazgi (Orzeszkowa)/Z pożogi/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Z pożogi
Pochodzenie Drobiazgi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1892
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


Jaskółki.


Niéma pewnie nikogo, ktoby nie doświadczał nagłych przypomnień rzeczy, oddawna opuszczonych przez pamięć i serce, niespodziewanych zmartwychwstań momentów, dawno pomarłych na drogach przeszłości. Momenty ważne, zdarzenia, co jak snycerze uderzeniami młotów losowi naszemu kształt jego nadały, główne motywy długiéj pieśni życia są nam wiecznie przytomne i rozstać się z nami nie mogą, tak, jak nie może człowiek wyrzucić z siebie tego, co w nim zapala codzień weselne lub pogrzebowe pochodnie. Lecz drobne wypadki, małe sceny, wrażenia przelotne, związki szybko zerwane, które przecież kiedyś posiadały dla nas swój wdzięk lub swoję szpetność i zwilżały nam podniebienie kroplami miodu lub żółci, rychło płowieją, mdleją i napozór znikają bez śladu. Zapewne jednak nakształ drobnych pyłków wkradają się one tylko w zakątki naszego mózgu, bo wystarcza niekiedy jednego, niewiedziéć skąd przybyłego powiewu, aby je wywiać ztamtąd i wskrzesić w pamięci z całą pełnią i barwą ich dawnego przelotnego życia. Powiewem takim bywa najczęściéj jakieś drobne zjawisko zewnętrznego świata, wywierające działanie swe przez analogią rysów światła, dźwięku, woni. Dwa czémś do siebie podobne, a wielką przestrzenią czasu rozdzielone momenty, zbiegają się z sobą i niespodziewanie, nagle, krzeszą przypomnienie czegoś, o czém nie przypomnieliśmy sobie ni razu przez miesiące, lata, dziesiątki lat.
Jaskółki, które ogromném stadem latały nad zgliszczami starego, wielkiego gmachu; barwy i blaski nieba, pod które z krzykiem i łopotem skrzydeł wzbijały się one, jedno z najwyższych okien tego gmachu, czarne teraz i puste jak trupia źrenica, przypomniały mi dawny, krótki, nigdy dotąd nie wspomniany moment nietylko mojéj przeszłości.

∗             ∗

Była to po powrocie z pensyi piérwsza przyjaciółka moja. Obie nas uznano za dorosłe panny i jako takie w świat wprowadzono, choć naprawdę, byłyśmy jeszcze dziećmi, mając niewiele więcéj nad lat piętnaście. Traf zrządził, że łączyło nas mnóztwo podobieństw i wspólności powierzchownych zresztą i głębi istot naszych nie sięgających, ale które podówczas wystarczały do wskrzeszania żywéj pomiędzy nami sympatyi i zawiązania poufałego, pospolicie przyjaźnią nazwanego stosunku. Jednostajnego wzrostu, drobne i wątłe obie, miałyśmy jednostajny kolor włosów i oczu i jednostajną niezgrabność w długie suknie ubranych podlotków. Nietylko przecież nieukończony rozwój fizyczny sprawiał, że ruchy nasze, a potroszę i kształty przypominały młode gąski, po raz piérwszy puszczone na wodę. Jedna z nas tylko co opuściła klasztorną pensyą, druga dom wiejski, wcale prawie nieuczęszczany. Moralne i umysłowe istoty nasze zostawały w fazie zaczątkowości, nieświadome świata, ludzi i siebie samych, najmniejszém nawet przeczuciem, nieodgadujące przyszłych swych sił i przeznaczeń. Byłyśmy sobie do tego stopnia rówieśnicami, że przyszłyśmy na świat nietylko w jednym roku, ale i w jednym miesiącu. Miesiącem tym był maj, co ówcześni znajomi nasi brali za asumpt do wróżb szczęśliwych, albowiem jest to najpiękniejszy i najweselszy miesiąc w roku. Wprawdzie, naprzekór tym wróżbom, los uczynił nas współsierotami, mnie bardzo wcześnie ojca, jéj matkę odbierając; ale niezmiernie zajęte rolą dorosłych panien, którąśmy z rozporządzenia starszych odgrywały, nie myślałyśmy o tém podówczas i nie miałyśmy żadnych smutków, któremibyśmy dzielić się mogły. Wzamian, bawiłyśmy się wspólnie.
Dziwném się to teraz wydaje i obszernych objaśnień wymaga, ale faktem jest przez wielu jeszcze pamiętanym, że w przededniu najmniéj pewno zabawnéj epoki naszych dziejów dla całéj licznéj i możnéj grupy ludzi, jedyném prawie hasłem i najwyraźniejszym celem życia, była: zabawa! Bawiono się wszędzie, zawsze, w sposoby najrozmaitsze i dla wszelkich możliwych pretekstów. Wizyty, obiady, wieczory, tańce, polowania, karty, majówki, kuligi, wrzały po wsiach i miastach. Dnie ciszy, skupienia i jakiéjkolwiek pracy zdarzały się czasem, tygodnie bardzo rzadko, miesiące nigdy. Wiele rodzin, żyjących stale na wsi, przepędzało w mieście kilka zimowych miesięcy, że zaś przy nieistnieniu kolei żelaznych odległe podróże przedstawiały wiele trudności, miasta prowincyonalne napełniały się każdéj zimy znaczną ilością tych przybyszów, salony i saloniki, przedstawiały codziennie widok strojnych, gwarnych, grających, śpiewających i tańczących zebrań, ulice roiły się powozami i końmi, wnętrza kościołów płonęły często rzęsistém światłem, wśród którego tysiączne tłumy chciwie spoglądały na widowiska wspaniałych uroczystości ślubnych. W tym gwarze i zamęcie, pośród panien, naprawdę już dorosłych i towarzyszącéj im młodzieży, przed bacznym i spostrzegawczym wzrokiem weteranek i weteranów, dwie młode gąski przesuwały się zawsze razem, z lękliwie wyciągniętemi szyjami i oczyma szeroko otwieranemi przez niezmierną ciekawość świata, lub ukrywającemi się pod spuszczone powieki, przez wszystkie inne uczucia zwyciężającą nieśmiałość. Szczególnie i wyjątkowo już nieśmiałą była przyjaciółka moja Melka, która przez długie parę miesięcy po wyjściu swém w świat nie mogła tego wymódz na sobie, aby głośno i wyraźnie odpowiedziéć na jakiekolwiek zadane jéj pytanie, albo prosto w twarz spojrzéć na przemawiającego do niéj mężczyznę. Jeden z wesołych i lubiących facecye weteranów, sąsiad i dawny przyjaciel rodziców naszych, stał się z powodu tego zawziętym jéj prześladowcą.
— Panno Melanio — mówił — niech pani na mnie spojrzy! Proszę panią, niechże pani choć raz na mnie spojrzy!
Nic nie pomagało. Powieki, wykrojone w migdał i w długą rzęsę ślicznie ubrane, okrywały wciąż jéj źrenice, a tylko na ściągłą twarz o delikatnych rysach i białéj jak lilia cerze występowały żywe rumieńce. Sąsiad upierał się przy swojém i z zupełną powagą proponował:
— Panno Melanio, niech pani wyobrazi sobie, że jestem naprzykład ścianą i spojrzy na mnie!
Biała twarz, zalana rumieńcem i wyrazem wielkiego zmieszania, odwracała się nieco od natręta, wąziutkie usta ściągały się i układały w kształt pączka ponsowéj róży.
— No, to niech pani wyobrazi sobie, że jestem piecem i spojrzy na mnie!
Śmielsza nieco i dawniéj wesołego sąsiada znająca, z niecierpliwością jéj szepnęłam:
— Spójrz-że już; spójrz! Co ci to szkodzi? Moja Melciu, spójrz-że!
Nakoniec powieki jéj podjęły się zwolna, a duże czarne oczy nie przemknęły po twarzy natrętnego sąsiada, jak się można było spodziewać, przelotnie i trwożnie, ale utkwiły w nią błyszczące i rozgniewane spójrzenia. Zresztą, znajdowanie się w salonie tego piętnastoletniego dziewczęcia nie dawało o niém wyobrażenia prawdziwego. Gdy znikały przyczyny zalęknienia jéj i nieśmiałości, stawała się wcale inną istotą. Na prośbę jéj ojca, matka moja rozciągnęła nad nią owéj bawiącéj się zimy swoję opiekę i uczyniła ją towarzyszką wszystkich moich występów w świecie. Przejażdżki, w celu użycia świeżego powietrza odbywane, wolno mi było czynić bez towarzystwa starszych; z radością zatrzymywałam się przed mieszkaniem Melki, lotem strzały wbiegłam na schody, zdala i głośno wołając, aby ubierała się coprędzéj i ze mną jechała. Najczęściéj wybiegała naprzeciw mnie, lekka, rumiana, z zawiniętemi rękawami sukni, w gospodarskim fartuszku, z czarnym warkoczem niedbale opadłym na plecy. Porywała mię i wodziła po wszystkich zakątkach obszernego i dostatniego mieszkania swego ojca, ukazując przedmioty swych zajęć i małych kłopotów. Najstarsza z osieroconego po matce rodzeństwa, była tu ona gospodynią, a potroszę i wychowawczynią młodszych dzieci. Mieszała się w sprawy kuchenne, kredensowe i edukacyjne z energią, któréj by się w niéj gdzieindziéj ani domyśléć można; tworzyła plany urządzeń domowych, umeblowań, przyjęć, oszczędności i usiłowała je wykonać z zapałem, który zdradzał istotne powołanie do uściełania gniadz[1] domowych, do nadawania wagi i wdzięku zjawiskom i obowiązkom powszedniego życia. Na stołach jéj leżało mnóztwo ładnych i pożytecznych robótek, służący przychodzili do niéj po dyspozycye i rozkazy. Pokazywała mi wszystko, opowiadała, wzywała rad moich co do zarządzania obiadami, przyjmowania ojcowskich gości, utrzymywania w rygorze dziesięcioletnich braciszków i sześcioletnich siostrzyczek. Wzajemnie, wszystkiém, co mówiła mi i powierzała, przejmowałam się szczerze i głęboko. Chwaliłam, ganiłam, doradzałam, — Boże, jakież to być musiały sądy i rady! Ale ona przywiązywała do nich wielkie znaczenie. Cała drobna wątła postać i wszystkie rysy jéj delikatne twarzy zostawały wtedy w ustawicznym ruchu. Kiedy zasmuconą lub zakłopotaną była, cienkie jéj wargi zbiegały się w ten sposób, że wyglądały jak pączek ponsowéj róży; kiedy się czém cieszyła, z czarnych jéj oczu strzelały snopy złotych promieni; gdy wpadła w zapał, ramiona jéj poruszały się żywemi giestami, ręce podnosiła ku głowie i koafiurę swą, pracowicie przez pannę służącą zbudowaną, tak niemi burzyła, że czarny warkocz falistym sznurem spadał na plecy, a loczki, które zwykle przysłaniały jéj czoło, podnosiły się i stawały nad niemi jak rozgniewane wężyki. Czasem przy tych wszystkich, bardzo poważnych rozprawach i naradach ogarniała nas taka ochota do swawoli, że zaczynałyśmy biegać po wszystkich pokojach, gonić się, grać w chowanego, śmiejąc się przytém tak, jak niewolno nam było śmiać się gdzieindziéj: głośnemi, długiemi gamami śmiechu. Nie miewałyśmy wtedy ani wyciągniętych szyi, ani zbyt szeroko rozwartych lub lękliwie spuszczonych ku ziemi oczu, ani sztucznie poważnych ruchów, przypominających nastrzępione i nieruchome skrzydła uczących się pływać gąsek. Biegając, zaledwie dotykałyśmy ziemi, a w głowach, piersiach i na twarzach, czułyśmy upał najświeższéj młodości. Gdy zdyszane, niewiedziéć czém tak niezmiernie rozweselone, z rozrzucanemi włosami i wykrzywionemi kokardami eleganckich sukień wbiegałyśmy do salonu, Melka padała na taboret, stojący przed otwartym fortepianem i prędko, szumnie poczynała wygrywać polkę lub walca. Młodsze rodzeństwo jéj, które w roli widzów i aktorów przyjmowało udział w gonitwach i grach naszych, uszczęśliwione rozpoczynało w takt jéj muzyki różne skoki, z których ona koniecznie prawidłowe tańce uczynić pragnęła. I oto, zamieniałyśmy się obie w mistrzynie tańców, łącząc w pary chłopczyków i dziewczynki, nauczając je sposobów posuwania nóżkami w polce lub walcu, kręcąc się wraz z niemi, i jedna drugą co moment przy fortepianie zastępując. Powóz, którym przybywałam, stał sobie i stał przed bramą domu; stangret, niestety, aby nie zmarznąć w ten dzień zimowy, z całéj siły uderzał rękoma o piersi i boki, a myśmy się bawiły tak dobrze i wesoło, jak prawie nigdy nie zdarzało się nam bawić gdzieindziéj. Potém, gdy, przypomniawszy sobie przejażdżkę, siadałyśmy obok siebie w powozie i jeździłyśmy czasem godzinę całą po ulicach miasta, dziw mię teraz zdejmuje na myśl, jak zupełnie byłyśmy nieświadome otaczającéj nas ludzkości i doskonale dla niéj obojętne! W mieście, podówczas bardzo ruchliwém i dość zamożném, ludzie wszelkich stanów ruszali się, roili, szli, śpieszyli; myśmy jednak dla nich nie miały oczu, ani uszu, ani ciekawéj lub współczującéj uwagi. Ktokolwiek nie należał do koła znajomych naszych i na widok nasz nie składał powitalnego ukłonu, nie istniał dla nas. Ani promyka wiedzy nie było w nas o tém, co ci wszyscy ludzie robią na świecie, jak żyją, myślą, czują i cierpią, i ani iskry chęci dowiedzenia się o tém. Gdyby podówczas ktokolwiek nam powiedział, że same kiedyś w ten tłum nieznany wpadniemy, zmieszamy się z nim, wraz z nim pracować, za niego cierpiéć i walczyć będziemy; z jakiémże zdziwieniem wyciągnęłybyśmy nasze szczupłe szyje i z jakiém przestrachem rozwarłybyśmy oczy... tak była doskonałą nasza nieznajomość prawdziwego, wielkiego świata. O świecie wielki, o świecie piękny, a przecież nieszczęsny, który płyniesz oceanem niezliczonych i nieprzejrzajnych w rozmaitości swéj zjawisk, jakże maluczkiemi i bez winy własnéj śmiesznemi były te dwie twoje kropelki, ubrane w cieple futerka i białe kapelusiki, które, patrząc na cię, ani wiedziały, że cząstkę twoję stanowią, ani zapytywały czém jesteś, ani myślały o tém, co dla nich gotujesz!...
Tymczasem lubiłyśmy się coraz więcéj i byłyśmy nawet gotowe do wzajemnych dla siebie poświęceń. Okazało się to wyraźnie dnia pewnego, w którym stoczyłyśmy z sobą wielką walkę wspaniałomyślności. Do miasta naszego przybyła zkądcić słynna z doskonałości swéj trupa dramatyczna. Nowe źródło zabawy, ciekawość publiczna rozbudzona, radość powszechna wielka! Na pół godziny przed porą udania się do teatru, powóz po Melkę wysłanym został, a ja toaletę swą ukończyłam. Z rozkazu mojéj matki i z najwyższą swoją radością włożyłam suknią najpiękniejszego pod słońcem różowego koloru, a ubiór ten matka moja własną ręką uzupełniła kilku bledszemi nieco różami, potém popatrzyła na mnie z kilku różnych oddaleń i z zadowoleniem wyrzekła: Bardzo dobrze! Co do mnie, głęboko i z rozkoszą czułam, że to jest bardzo, bardzo dobrze, że jestem tak ładnie ubraną i z niecierpliwością oczekiwałam zjawienia się Melki. Wbiegła téż niebawem strojna także i uszczęśliwiona, ale gdy nas witała, po sposobie, w jaki się ściągnęły brwi mojéj matki, spostrzegłam, że dzieje się z nami coś niedobrego. Jednak, według mego, dość już w tych rzeczach doświadczonego zdania, ubiorowi Melki nic do zarzucenia nie było. Suknia jéj posiadała najpiękniejszy pod słońcem kolor żółty, tak jak i bursztyny, które stroiły jéj szyję i czarne włosy. Nagle, gdyśmy przy sobie stanęły, matka moja parsknęła śmiechem.
— Tożeście się dziś dobrały! — zawołała — centyfolja i cytryna! Jeżeli w tych dwóch kolorach obok siebie siądziecie w loży, ludzie nie z komedyi ale z was śmiać się będą!
Potém poważnie już powiedziała mi, abym co prędzéj zmieniła ubranie. Narazie rozkaz ten sprawił mi takie wrażenie, jak gdybym teraz zmuszoną była ukryć na wieki przed oczyma ludzi najlepszą swoję powieść. Była to najpiękniejsza moja suknia, w każdéj porze życia człowiek ma swego fetysza, i czém dziś dla nas jest dzieło myśli, i najdroższych uczuć naszych, tém był zawczoraj gałganek. Musiałam pomimowoli skrzywić się, czy żałośnie mrugnąć powiekami, bo Melka lotem strzały wypadła z pokoju i, biegnąc ku wyjściu, wołała: — Ja przebiorę się! ja! ja! ja! prędko, prędziutko przebiorę się i wrócę!
Zawstydzona ofiarą, którą uczynić dla mnie chciała, bo wiedziałam, że ta żółta suknia była także oddawna przedmiotem jéj marzeń, dogoniłam ją i powstrzymać usiłowałam. Ona broniła się, i koniecznie wracać chciała do domu, aby przebrać się w strój mniéj świeży i pożądany, ale do mego stosowniejszy, mocowałyśmy się, jednocześnie mówiąc, zaklinałyśmy jedna drugą w imię miłości dla ojca i matki i wzajemnéj naszej przyjaźmi[2]; zdaje mi się nawet, że zaczynałyśmy płakać, gdy matka moja zakończyła ten spór wspaniałomyślności stanowczém rozporządzeniem, aby Melka została i cicho siedziała, bo mnie to, jako będącéj u siebie w domu, wypada czynić dla gościa wszelkie ustępstwa i ułatwienia. Przeciw wyrazowi „wypada“ rekursu żadnego nie było. Melka wiedziała o tém bardzo dobrze, więc zasmucona nieprzyjęciem jéj przyjacielskiéj ofiary, została i cichutko w kątku usiadła. Gdyśmy patém[3] z obu stron mojej matki siedziały w rzęsiście oświetlonéj sali teatralnéj, niezmiernie zaciekawione sceną, a w antraktach niezmierniéj jeszcze zakłopotane skierowanemi ku naszéj loży spojrzeniami i lornetkami, w dwóch tych cichych trusiątkach, czasem garbiących się nieco ze zmieszania, a czasem płonących od różnorodnych wzruszeń, nikt-by nie poznał dziewcząt żywych jak iskry i swawolnych jak dzieci, jakiemi byłyśmy.
Wszystko to trwało tylko kilka miesięcy, po których byłyśmy obie zaręczonemi. W krótkim przeciągu czasu, który zaręczyny nasze z uroczystością weselną rozdzielał, rozmawiałyśmy czasem z Melką bardzo poważnie. Gdy wypadkiem gości nie było i nigdzie zaproszonemi nie byłyśmy, przy słabém świetle jednej palącéj się w pokoju lampy siedziałyśmy obok siebie, na nizkich, pod ścianą stojących stołeczkach i powtarzałyśmy sobie wszystko, cośmy kiedykolwiek słyszały i czytały o przeznaczeniu i obowiązkach kobiety. Zrazu było to rodzajem wydawania przed samemi sobą lekcyi, któréj od pierwszych dni życia uczyłyśmy się na pamięć, lecz stopniowo w głębinach naszych istot mętnych i niczego dokładnie nieświadomych, zaczynały powstawać ruchy samoistne i żywe, choć błędne i bez stałego kierunku. Niewyraźne lecz poetyczne obrazy przesuwały się, a raczéj szybko mknęły nam przed oczyma. Te dwory wiejskie, do których uwieść nas miano, nieznane nam jeszcze, stawały przed wyobraźnią naszą, otoczone wszystkiemi pięknościami i ponętami natury, a napełnione wdziękami i wykwintami, o jakich tylko mogłyśmy miéć najsłabsze choćby wyobrażenie. Roiłyśmy także o jakichś wzniosłych cnotach, dobrych czynach, których natury i formy nie określałyśmy sobie wyraźnie, ale, o których mówiąc, czułyśmy silniejsze uderzenia serca i pomimo woli ściskałyśmy sobie ręce. Były to zapewne echa, które, w tym ważnym momencie życia, przybywały ku nam od nauk, któremi napełniano nasze dzieciństwo, od zasłyszanych rozmów i kiedykolwiek przeczytanych książek. Zarazem przecież były to samoistne choć mętne popędy ku nieznanym jeszcze, lecz zdala dojrzanym wyżynom, bełkotliwie jeszcze przemawiające odgadywania poetycznych, czystych, nawet bohaterskich rysów świata i życia. I znowu, wśród tych rozmów, w głowach i na twarzach czułyśmy upał najświeższéj młodości a na strunach naszych, pieśni, niedobrze przez myśl określane i z trudnością wyrażane słowem, ale gorące nadzieje i porywy, grały pieśń o mnóstwie splątanych tonów, z których najgłośniejszym była wielka radość życia i wielka wiara we wszystkie jego piękne obietnice i wzniosłe rozkazy. Naturalnie, że w takim nastroju ducha długo trwać nie mogłyśmy i że rozmowa nasza wkrótce z uśmiechami i prawie z dziecięcym szczebiotem ślizgać się zaczynała po gałganach naszych wypraw i różnych błyszczących szczegółkach przyszłego, nowego życia. Jednak wracałyśmy często, choć na krótko do tematu: jakiemi będziemy i co czynić powinniśmy? Raz, nie wiem zupełnie jakiém uczuciem przejęta, lub jakiém echem natchniona, z energicznemi giestami przyrzekałam jéj i sobie, że zaraz po wyjściu zamąż uwolnię z poddaństwa włościan moich wsi posagowych; ona zaś, burząc swą fryzurę z loczkami, nakształt wyprostowanych wężyków stojącemi nad czołem, upewniała, że dom jéj musi być rajem dla każdego, kto w nim żyć będzie, że nigdy nikomu nic przykrego nie uczyni i nie powié, lecz owszem starać się będzie każdemu przychodzić z pomocą i pociechą.
— Bo widzisz — mówiła z takim gestem, jak-by coś niewidzialnego porządkowała i pieściła — dom powinien być takiém ładném, cichém, wesołém gniazdkiem!...
Była ona moją druchną i po powrocie z kościoła w białéj sukni i wianku z róż na czarnych włosach, nie wyciągając już szyi i nie spuszczając oczu, zapamiętale tańczyła z wysokim pięknym człowiekiem, który ją miał za kilka tygodni poprowadzić przed ślubny ołtarz. Wnet potém wyjechałam w dalekie strony i przez lat kilka ani razu jéj nie widziałam.


∗             ∗

Po kilku latach, w roka[4] 1864 wróciłam do rodzinnych stron swoich i zaraz, przybywszy do tego miasta, od kogoś ze znajomych dowiedziałam się o Melce rzeczy bardzo podówczas codziennych i pospolitych, lecz zawsze zasmucających. Wskazano mi jéj mieszkanie; pobiegłam tam natychmiast i wkrótce wstępowałam na wschody wielkiego, kilkopiętrowego gmachu. Był to gmach noszący historyczne, wspaniałe imię, niegdyś królewski, ale podówczas w tak wielkiém opuszczeniu zostający, że bardzo ostrożnie i powoli wstępować należało po jego na wpół spruchniałych, brudnych, pod stopami chwiejących się, trzeszczących i zapadających się schodach. Nad schodami wysokie sklepienia majaczyły w cieniach mnóstwem strzelistych i łagodnie zaokrąglających się łuków; gdzieniegdzie szczupłe światło mętnego okienka padało na szczątki spłowiałéj rozety lub arabeski; u załomu schodów zwieszały się w powietrzu nawpół od ściany oderwane torsy i figurki bez głów i nóg, albo z twarzami, które przez czas i zniszczenie starły się w płaską i chropowatą powierzchnią. Z obu stron czarne ciemności napełniały głębokie framugi, a z za ścian grubych i próchniejących drzwi dochodziły śmiechy i śpiewy żołnierzy, którym tu wyznaczono tymczasowe miejsce pobytu. Mnóstwo téż ich spotkać było można na schodach; wstępowali i zstępowali, prowadzili z sobą z piętra na piętro głośne rozmowy, nieśli w wiadrach zawieszonych na drągach wodę lub żywność, któréj wyziew, w połączeniu z dymem najpośledniejszych tytuniów, napełniał to miejsce ostrą i odurzającą wonią. Wyżéj żołnierzy już nie było, tylko przemykały czasem ciche i szybkie postacie kobiet otulonych w duże chustki, klapiących po schodach podartemi trzewikami, albo i całkiem bosemi stopy, niosących w ręku węzełki z bielizną, garnki napełnione niesioną gdzieś strawą, dzbanki i wiaderka do czerpania wody. Widać było, że te wyżyny napełniała jakaś bardzo biedna przeważnie kobieca ludność, korzystając z niezmiernéj taniości mieszkań w tym zrujnowanym, smrodami i krzykami napełnionym, lecz dogodnie, bo w środku miasta położonym gmachu. Zdziwienie moje, prawie przerażenie rosło z każdym krokiem. Tu więc znaleść miałam Melkę...
Nakoniec na piętrze najwyższém otworzyłam drzwi, ukazane mi przez wysoką i bosą kobietę, w grubéj koszuli i krótkiéj spódnicy, która od początku wstępowała za mną na schody, z wielkim koszem na plecach napełnionym bielizną, a teraz za mną także weszła do wskazanego mieszkania.
Znalazłam się w pokoju dużym, kościelnéj prawie wysokości i u szczytu zamkniętym wspaniale i głęboko sklepionym sufitem. Zrazu dostrzedz tam mogłam tylko ten sufit niezmiernie wysoki, łamiący się w harmonijne fugi i wgłębienia, prawie zupełnie czarny od starości, a także pod stopami podłogę z grubych przegniłych desek, brudną, zalaną strugami wody i mydlin, zarzuconą kupami mokrych płócien. Zresztą, powietrze było tu tak napełnione parą, ulatującą z kilku wielkich i wrzątkiem napełnionych balii, a także dymem wyrzucanym przez ogień, płonący w ogromnym kominie, że okna przeciwległe drzwiom, któremi weszłam, wyglądały jak dwie białawe plamki, a poruszające się około komina i balii kobiety, miały pozór niewyraźnych, bosonogich i rozczochranych widm. Kobiet tych było tam kilka. Szorowały one w baljach bieliznę, wyciskały z niéj wodę, skręcały ją w grube sznury i stosami układały na podłodze i stołkach, rzucały w płomienie żelazne dusze, wodziły po deskach rozpalonemi żelazkami, z których wychodził ostry swąd węglowego kwasu i łączył się w powietrzu z parą wrzątków, smrodem mydła, krztuszącym dymem i nieznośnym, w pot i omdlenie rzucającym skwarem. Była to więc pralnia, pełna spotniałych i rozognionych twarzy, piersi głośno dyszących, rąk czerwonych i ociekających szaremi płyny, a przytém rozmów swarliwych, czasem wybuchających kłótnią, czasem rozlegających się grubym śmiechem, lub stapiających się w długi monolog pojedyńczego głosu i ustępujących przed milczeniem, napełnioném pluskaniem wody, trzaskiem ognia, brzękiem żelazek, klekotem dłoni trzepiących płótno, stękaniami, wydobywanemi z bark od wielu godzin zginanych, lub z piersi łaknących powiewu świeżego powietrza.
Tu więc znaleźć miałam Melkę...
Gdy się trochę lepiéj w tém miejscu rozejrzałam, spostrzegłam rodzaj przepierzenia, utworzonego z cieniutkich desek, wysokością swą niesięgających jednéj trzeciéj wysokości pokoju. Był to raczéj rodzaj parawanu, brzydkiéj zielonawéj barwy, który odosabniał malutką część tego pokoju bardzo zresztą niedostatecznie, bo nizkie i cieniutkie jego deski przedzielały szerokie szczeliny, a zamiast drzwi, miał on u swego końca wązki wprawdzie, lecz wszelkiego zamknięcia pozbawiony otwór. Przez ten otwór weszłam do miejsca bez nazwy, ale które najwłaściwiéj można-by nazwać długą i wązką szczeliną, zaopatrzoną w jedno okno i tém osobliwszy kształt posiadającą, że jedna jéj ściana była niezmiernie wysoka i prawie czarna, druga niziutka i zielonawa, a u szczytu wznosiły się wspaniałe, głębokie sklepienia, z majaczącemi liniami ciemnych łuków i wgłębień i z błyszczącym w jedném miejscu, pozostałym z prastarych i znikłych ozdób ułamkiem złoconego szlaku. Wszystko to ogarnęłam jednym zaledwie rzutem oka, bo z nad stołu, piętrzącego się różnokolorowemi włóczkami i mnóztwem innych przyborów do ręcznych robót, szybko i z krzykiem powstała szczupła postać kobieca i rzuciła mi się na szyję.
Szczupłą była zawsze, choć przez minione lat kilka zmężniała trochę i wykształtniała bardzo. Wzamian, od ciemnéj i ubogiéj sukni twarz jéj odbijała prawie przezroczystą bladością wielkich cierpień, a z pod czarnego warkocza nie wymykały się na czoło dawne figlarne i co chwila buntowniczo powstające loczki. W cieniu dwóch gładkich i czarnych pasm włosów, czoło to było zamyślone i dziwnie na jéj wiek zestarzałe, bo legły już na niém cieniutkie i długie linie, zaczątki zmarszczek. Po piérwszéj uciesze powitania i kilkunastu gorączkowo zamienionych pytaniach i odpowiedziach, z dawną żywością ruchów, tylko bez dawnych głośnych śmiechów, zaprowadziła mię w głąb’ téj szczeliny i pokazała trzyletniego syna swego, głęboko w te ciężkie popołudnie letnie uśpionego na matczyném łóżku. Dziecko było ładne, złotowłose, rączki szeroko w śnie rozrzuciło, świeże wargi wydęło i, choć z kolei złożyłyśmy na nich pocałunek, nie obudziło się wcale.
— Jak dwie krople do ojca podobny... Pamiętasz go? Był bardzo przystojny, nieprawdaż? Teraz schudł i postarzał... Jaka to szkoda, że zobaczyć się z sobą nie możecie!
Jak niegdyś w cichym i łagodnie oświetlonym saloniku, tak i tutaj w téj dziwnéj szczelinie usiadłyśmy pod ścianą przepierzenia na jakiéjś niziutkiéj ławce. Przepierzenie ani trochę tłumić nie mogło rozlegających się za niém hałaśliwych rozmów praczek i różnorodnych odgłosów ich pracy; górą płynęły i czasem aż w twarze nam buchały pary, dymy i przerzynające je złote błyski ognia. Myśmy cicho mówiły sobie, że szybko zmieniły się czasy, że straszna burza zmąciła nasz świat i w niepojęty odmęt wpadły dnie naszéj młodości. Ona mi opowiedziała, jak ładném i szczęśliwém było jéj gniazdo, jak nagle zniszczoném zostało i jak ona z tém dzieckiem swojém wypadła zeń tu, na bruk miejski, pomiędzy tłum ludzi, którego dawniéj ani znała, ani poznawać próbowała, a z którym teraz jednostajnie żyje i pracuje. Z praczkami temi mieszka, a raczéj kącik ten od nich wynajmuje, naprzód dla tego, że jest bardzo tanim, a potém i najwięcéj może, że jedna z tych kobiet była kiedyś sługą domu jéj ojca. Przytuliła się do niéj niejako, za opiekunkę swą ją wzięła... zawsze to jest ktoś swój, dawno znany... Z ojcem być nie może, bo tu ją przykuwają uczucia i obowiązki, a i on zresztą z kilkorgiem młodszego jéj rodzeństwa wpadł w wielkie kłopoty, dopomagać jéj może mało, pisuje tylko często. Majątku już nie ma wcale, zarabia na życie wyrabianiem różnych przedmiotów z włóczki i bawełny, haftowaniem, szyciem, jak się zdarzy. Szczęściem jeszcze dla niéj, że to wszystko umié, ale lubiła zawsze ręczne roboty. Umié téż trochę gotować i sama sporządza pożywienie dla siebie i dziecka, szczególniéj dla dziecka, tam u ognia, palącego się wiecznie na kominie praczek. Jada prawie to samo co praczki i pracuje tak samo jak one, innym tylko sposobem ale tak samo, od świtu do nocy prawie. Dwa razy na tydzień chodzi do więzienia, gdzie przebywa godzinę, zresztą, nie wychodzi nigdzie, bo i ochoty do tego nie ma i oszczędza obuwie i lęka się przebywać schody prawie ciemne, przegniłe, pełne ludzi nieobyczajnych i palących okropny tytuń. Jak długo przyjdzie jéj żyć w ten sposób i co z nią stanie się potém, w najmniejszym stopniu przewidziéć tego nie może...
Tak mi się ona zwierzała bez krzyków i wyrzekań, nie łamiąc dłoni, ani szlochając, cierpliwa i cicha. Tylko jéj małe ręce nieruchomo splotły się na ciemnéj, ubogiéj sukni i na schyloném czole wyraźniejszemi stały się cieniutkie i długie linie... Ze swéj strony nie miałam jéj do powiedzenia nic wesołego. Szczęśliwsza od niéj, tém, że pod starym dachem poojcowskim schronienie znalazłam, nie miałam już także swojego gniazda i na krótkiéj drodze wiele swego bezpowrotnie pozostawiłam. Potém, powstawszy, stanęłyśmy przy oknie, którego szyby przez lat mnóztwo płókane przez słoty i palące się w słońca zmętniały i mieniły się przygasłemi barwami tęczy. Melka otworzyła je naoścież. Nizko pod sobą ujrzałyśmy główny, środkowy plac miasta i początki kilku wypływających zeń ulic. Jakże odmienną postać przybrały te miejsca od téj, w jakiéj ukazały się nam owe zimy zabaw i pustot, owéj piérwszéj zimy naszego życia w świecie! Nie było teraz ani pięknych i licznych powozów i zaprzęgów, ani sklepów, napełnionych tłumami kupujących, ani okien, których wewnętrzne ozdoby zapowiadały mieszkania pełne dostatku i wykwintu. U schyłku tego letniego dnia panowały tu wszędzie cisza i martwość, z suchego bruku ulic wiało skwarem i znużeniem; znużonym krokiem przebywali je rzadcy przechodnie, kilka dorożek ze śpiącymi dorożkarzami i drzemiącemi końmi nieruchomo stało u stóp gmachu. Wyżéj za to, wysoko, pod błękitném niebem, olśniewająco igrały wszystkie linie, barwy i blaski górne. Obłoki śnieżne, srebrzyste, różowe jak rubiny, opalowemi tęczami nalane, złotem obrębione, wydłużone nakształt powiewnych szat, w regularne i wypukłe owale porznięte, postrzępione i przezroczyste jak podarte krepy, skrzydlate jak ptaki, płynęły górą, pojedyńczo lub gromadnie, goniąc się, zlewając z sobą i rozdzielając znowu, niby radośne i świetne geniusze wolności i blasku. Zapatrzyłam się na tę szczęśliwość podniebną, aż uwagę moję zwrócił szelest ptasiego skrzydła, które tuż przed moją twarzą przeleciało. Była to jaskółka z łupem w dziobie, wracająca do uwitego pod gzemsem gniazda. Spostrzegłam zaraz, że nie była ona jedną, ale, że było tu ich mnóztwo. Przypatrzywszy się dostrzegłam nawet wiele gniazd, pouczepianych do wszystkich gzemsów i framug; daleko więcéj zostawać musiało niewidzialnemi, ale istnienie ich zdradzał wirujący dokoła budowy prawdziwy rój ptasi. Ze swém podłużném ciałem, białemi piersiami i czarnym szafirem skrzydeł, spadały one niejako z góry, albo wznosiły się w górę, odlatywały trochę, wnet wracały, zakreślały w powietrzu koła i zwroty, zwieszały się nad gniazdami, karmiąc małych, albo siadały na gniazdach, okrywając je ciepłem drgających skrzydeł. I tak jak w chórach niebieskich obłoków, dziwna lotność i wesołość panowały w tym ptasim narodzie.
Długo patrzałam na ptaki, z radośnym szczebiotem krążące dokoła gniazd swoich; Melka patrzała na nie także. Potém spojrzałyśmy wzajem na siebie i z piekącemi łzami w źrenicach, jednomyślnie rzekłyśmy obie:
— Szczęśliwe jaskółki.

∗             ∗
Po wielu latach, znowu o schyłku pięknego dnia letniego, szłam ulicą, prowadzącą ku owemu staremu gmachowi, teraz bezludną i cichą jak grób. Lecz był to grób upalny, duszny, z dwu stron opasany wysokiemi ściany, a za wieko mający długi pas błękitu, po którym płynęły niebieskie dyamenty. Dołem słał się wązki szlak gorących kamieni, okryty warstwą popiołu i garbami gruzów, a wysokie ściany stały z obu stron jego bezludne i nieme; z rozwartemi szczerbami swych nagich wierzchołków, niedoścignionemi okiem rzędami martwych otworów. Powierzchnie ich pałały czerwonością ogołoconych cegieł, śród któréj rozwierały się próżnie szerokie, napełnione ciemnością, pełną majaczących i powikłanych zarysów zniszczenia. Zewsząd tu wiało śmiercią i pustką; na warstwie popiołu okrywającéj kamienie, nie było nawet śladu stóp ludzkich. Nikt tędy nie chodził i nie przejeżdżał, bo droga ta do niczego już i do nikogo nie wiodła. Może jakieś ocalałe myszy przebiegały jeszcze spodem téj mogiły; tłum ludzki, który ją przedtém napełniał, wyparły ztąd furye ogniste i ptaków nie było; spłonęły albo frunęły daleko, gdzież-by żyć miały, gdy przez rozwarte próżnie wyzierały gdzieniegdzie suche, sztywne, zczerniałe skielety pomarłych drzew.

Jednak nagle o słuch mój uderzył ogromny krzyk ptaków i szumny łoskot ich skrzydeł. Spojrzałam w górę. A! dom Batorego! Ta sama ściana, którą niegdyś dziecięcym oczom moim ukazywała pomarszczona dłoń mojéj babki! A tam wysoko, to okno, przez które niegdyś dwie młode kobiety, z sercami pełnemi ruin przyglądały się szczęściu jaskółek. Ale teraz i jaskółki już gniazd swych nie mają. Ogromném stadem wzbiły się nad wierzchołki ścian nagich, wyzębionych, obleczonych w ponurą czerwoność i wyprawiają w powietrzu zawrotny taniec rozpaczy. A powietrze tam w górze takie przezrocze i czyste jak kryształ: drgają w niém złote iskry i unoszą się dwie wielkie gromady. Wyżéj, we wdzięcznéj i lotnéj gonitwie igrają obłoki śnieżne, srebrzyste, różowe jak rubiny, opalowemi tęczami nalane, złotem obrębione, niby radośne i świetne geniusze wolności i blasku. Niżéj ptaki czarne, zdjęte szaleństwem bólu i trwogi szukają swych gniazd zburzonych. Było ich mnóztwo. Jedne latały wciąż wkółko, wkółko, z rozwartych dziobów wydając przeciągłe wołania; inne wzbijały się wysoko, jakby swą skargę pod błękity nieść zamierzały, lecz wkrótce, z obwisłemi skrzydły, spływały ku dołowi, na ostre kanty padając białemi piersiami. Były téż takie, które z wydłużoną szyją zaczynały leciéć kędyś w linii prostéj, naoślep, i błyskawiczny zwrot czyniąc w powietrzu, niewiedziéć dlaczego i poco znowu wracały tam, dokąd ich przyciągała niezmierna siła pamięci. Nad ruinami te nieszczęsne ptaki wydawały się falującym skrzydlatym całunem. Wydawały się one jeszcze wojskiem, rozbitém przez siłę przemożną i z ostatkami niewygasłego męztwa, obiegającém pole straconéj bitwy...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gniazd.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przyjaźni.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – potém.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.