<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Nazajutrz.

Było już blizko południa, kiedy Bernard de Mergy obudził się i przetarłszy oczy, zaczął rozglądać się w około. Szaty jego były porozrzucane po całej izdebce, kufer otwarty, wszędzie panował największy nieład. Młodzieniec podniósł głowę, starając się przypomnieć sobie wszystko, co zaszło dnia poprzedniego; na jego obliczu malowało się znużenie, podziw i niepokój.
Ciężkie kroki rozległy się na kamiennych schodach, prowadzących do jego izdebki i za chwilę wszedł oberżysta, nie racząc nawet zastukać, ani zdjąć czapki. Zuchwała jego mina świadczyła, że nie ma już powodu do obawy.
Obejrzał się po pokoju i przeżegnał się na widok nieporządku, który tam zastał.
— Hej! paniczu, czas byłoby wstać! — zawołał — mamy z sobą rachunki do załatwienia.
Bernard ziewnął i spuścił jedną nogę z łóżka.
— Co znaczy ten nieład? — sarknął — dlaczego mój kufer jest otwarty?
— A ja skąd mogę o tem wiedzieć? — oburknął właściciel gospody — pański kufer nic mnie nie obchodzi. Przewróciliście mi dom do góry nogami, narobiliście szkód bez liku, ale na Św. Eustachego, mojego patrona! zapłacisz mi waszmość za to.
Bernard zaczął się ubierać i wypadł mu z kieszeni trzos ze złotem. Wydał mu się jakoś lekkim, otworzył go więc z niepokojem.
— Okradziono mnie! — zawołał.
Zamiast dwudziestu sztuk złota, w trzosie były tylko dwie.
Oberżysta ruszył ramionami i uśmiechnął się pogardliwie.
— Odpowiesz mi za to! — mówił Bernard — brakuje mi ośmnastu sztuk złota. W twojej gospodzie okradziono mnie!
— Bardzo się z tego cieszę — zuchwale oświadczył oberżysta — będziesz waszmość miał naukę, żeby się nie wdawać z czarownicami. Swój swego szuka, żołdacy, kącerze i złodzieje zawsze muszą się zwąchać z sobą — dodał ciszej.
— Co ty mówisz, hultaju! — krzyknął Bernard, tem więcej rozjątrzony, że czuł zupełną słuszność wymówek oberżysty.
— Mówię, żeście wszystko potłukli w moim domu i musicie mi za to zapłacić!
— Zapłacę za siebie tylko, ani grosza więcej. Gdzie jest dowódca rajtarów?
— Wypiliście mi dwieście butelek najlepszego wina! — wrzeszczał oberżysta, ujmując się pod boki.
— Pytam się, gdzie jest rotmistrz Hornstein? — powtórzył Bernard grzmiącym głosem.
— Pojechał od dwóch godzin. Bodaj go piekło pochłonęło, podobnie jak wszystkich hugonotów, których radbym spalić na jednym stosie!
Głośny policzek był odpowiedzią na zniewagę.
Oberżysta potoczył się do drzwi, ale nie tracąc przytomności, sięgnął po nóż do kieszeni. Jednocześnie Bernard pochwycił długi rapir, wiszący na ścianie. Przeciwnik jego widząc, że to nie przelewki, umknął na schody i wrzeszczał w niebogłosy:
— Mordują! Zabijają!
Bernard pozostał panem pola bitwy, niespokojny jednak o skutki swego zwycięstwa. Zasadziwszy za pas pistolety, wziął w rękę kuferek i miał już zejść ze schodów, kiedy mu zaszedł drogę hufiec nieprzyjacielski. Dowodził nim oberżysta, ze starą halabardą w ręku, za nim postępowało trzech kuchcików z rożnami, ostatni szedł sąsiad, z zardzewiałą rusznicą. Z jednej i drugiej strony nie spodziewano się tak rychłego spotkania; zaledwie pięć czy sześć schodów dzieliło wojujące strony.
Bernard postawił kuferek i wyjął pistolet z za pasa. Ten ruch odrazu otworzył oczy oberżyście i jego sprzymierzeńcom na wadliwość ich szyku bojowego. Jedyny człowiek, zaopatrzony w broń palną, nie mógł jej użyć, gdyż zraniłby swoich towarzyszy idących w przedniej straży, tymczasem pistolety hugonota, stojącego na szczycie schodów, mogły straszliwe sprawić spustoszenie.
Trzask odwodzonego kurka zabrzmiał złowrogo, niby głos dzwonu pogrzebowego. jednomyślnie oddział napastników zawrócił w tył, szukając w kuchni obszerniejszego placu boju. Podczas tego manewru, oberżysta zaplątał w halabardę i upadł, Bernard de Mergy postąpił bardzo wspaniałomyślnie, gdyż zamiast użyć pistoletów, rzucił na głowy nieprzyjaciół swój kuferek, niby odłam skały. To przyczyniło się do zupełnej rozsypki, schody opustoszały w oka mgnieniu i tylko halabarda pozostała jako łup wojenny.
Bernard udał się do kuchni, gdzie nieprzyjaciel uszykował się do boju. Sąsiad z rusznicą zapalał lont, kuchciki groźnie wywijali rożnami, a skrwawiony oberżysta roztropnie krył się za plecami towarzyszy, podobnie jak ranny Menelaj za szeregami greckiemi. Godna jego połowica, rozczochrana z czepkiem przekręconym na głowie, ocierała mu twarz brudną ścierką.
Bernard ani chwili się nie wahał. Przystąpiwszy do sąsiada z rusznicą, przyłożył mu pistolet do piersi, wołając:
— Rzuć lont, inaczej zginąłeś!
Lont upadł na ziemię, a Bernard przycisnął go butem, dopóki nie zgasł. Sprzymierzona armia odrazu broń złożyła, poddając się na łaskę i niełaskę.
— Co do ciebie — rzekł Bernard, zwracając się do oberżysty — mam nadzieję, że teraz nauczysz się być grzeczniejszym dla gości. Gdybym chciał, mógłbym cię zaskarżyć do wójta i odebranoby ci gospodę, ale nie chcę cię gubić. Gadaj, ile ci jestem winien?
Oberżysta zauważył, że przeciwnik schował pistolet, nabrał więc odwagi i mruknął żałośnie:
— Potłuczone naczynia, wypite wino, sińce i guzy, nie wiem jak to wszystko ocenić.
— To nie tak trudno — rzekł Bernard z uśmiechem — co się tyczy twego rozbitego nosa, ja sam go ocenię i zapłacę podług wartości, Chciałbym tylko wiedzieć, ile jestem winien za wieczerzę i nocleg. Naczynia nie ja potłukłem, lecz rajtarzy, ich zatem powinieneś poszukiwać.
Oberżysta spoglądał kolejno na żonę, sąsiada i kuchcików, jak gdyby żądał od nich rady i pomocy.
— Ach! ci rajtarzy! — westchnął — nie łatwo od nich grosz wytargować. Dowódca dał mi trzy talary, a chorąży kopnął nogą.
Bernard rzucił mu dukata.
— Masz, sądzę, że to dosyć.
— Dukata! — żałośnie zawołał oberżysta — dukata za sto butelek wypitych, za tyle naczyń potłuczonych, za tyle hałasu, nie licząc policzka i guzów!
— Dukata za tyle szkód i strachu! — wyrzekała jego żona — panowie katolicy nieraz także sobie pohulają, ale przynajmniej dobrze płacą.
Gdyby Bernard miał trzos pełny, z pewnością byłby im dał dobre wyobrażenie o hojności hugonotów.
— Być może — rzekł sucho — ale panów katolików nikt nie okradł. Bierzesz dukata, czy nie?
Oberżysta skwapliwie podniósł pieniądz.
— Przyprowadźcie mi konia! — rozkazał Bernard, zwracając się do jednego z kuchcików.
Chłopak podrapał się w głowę i pytająco spojrzał na swego pana.
W oczach oberżysty mignęła złośliwa radość.
— Ja sam go przyprowadzę — rzekł wychodząc.
Jakież było zdumienie Bernarda, kiedy zamiast swego pięknego bułanka, ujrzał starą myszatą szkapę, z szeroką na łbie blizną, a zamiast wytwornego siodła z aksamitu flandryjskiego, skórzane siodło żołnierskie.
— Co to znaczy? Gdzie mój wierzchowiec?
— Trzebaby się o to zapytać panów rajtarów — odparł oberżysta — w pośpiechu widać się pomylili.
— Piękny koń! — rzekł jeden z kuchcików — założyłbym się, że nie ma więcej nad lat dwadzieścia.
— W każdym razie to bitny rumak — dodał drugi — patrzcie, jaką ma bliznę na łbie.
— A jaka śliczna maść! — zawołał trzeci — szara jak u myszy.
Bernard wpadł do stajni. Była pusta.
— Dlaczego pozwoliłeś zabrać mego konia? — ze złością zawołał do parobka.
— Trębacz mi powiedział, że się zamienił z waszmością — odrzekł parobek.
Gniew dusił Bernarda.
— Udam się do dowódcy rajtarów — rzekł przez zęby — musi wymierzyć mi sprawiedliwość.
— Pewno to zrobi — podchwycił oberżysta — wyglądał na uczciwego człowieka.
Bernard tymczasem pomyślał, że Hornstein niewątpliwie wiedział o kradzieży, a może upoważnił do niej.
— Czy mam przytroczyć do siodła kuferek wielmożnego pana? — z uszanowaniem zagadnął kuchcik, mrugając oczyma, żeby się wstrzymać od śmiechu.
Bernardowi pilno było odjechać, kazał więc przymocować swój pakunek i skoczył na siodło. Wierzchowiec poczuł nowego pana i chcąc wypróbować jego umiejętność, zaczął wierzgać i wspinać się. Wkrótce jednak zrozumiał, że ma do czynienia z wytrawnym jeźdzcem; dostawszy kilkakrotnie ostrogą, uspokoił się, ale siły jego wyczerpały się w tej walce, więc padł jak długi na ziemię. Ogólny śmiech rozległ się za niefortunnym jeźdzcem, który miał już ochotę wypłazować żartownisiów, ale się pomiarkował w porę i dosiadłszy powtórnie myszatej szkapy, puścił się w stronę Orleanu, w pogoń za rajtarami.
Ujechawszy z pół mili, zaczął się zastanawiać, że nie tak łatwo ich dopędzi; kto wie, może koń jego już sprzedany? może trębacz nie zechce go oddać? Po namyśle, zawrócił ku Paryżowi, pocieszając się tem, że mógł zostać ograbiony do szczętu, a nawet zamordowany. Dobrze, że się na małej szkodzie skończyło. Ta myśl wprawiła go w dobry humor.
Szkapa rajtara miała niezłego kłusa, nad wieczorem Bernad przyjechał do Paryża przed samem zamknięciem bram, i stanął w gospodzie Św. Jakóba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.