Dwór Karola IX-go/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwór Karola IX-go |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chronique du règne de Charles IX |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bernard de Mergy miał nadzieję, że przy pomocy admirała Coligny, któremu był gorąco polecony, otrzyma stopień oficerski w armii. Zanosiło się na wojnę we Flandryi, a młodzieniec pałał żądzą walczenia pod rozkazami wielkiego wodza. Rachował także na poparcie brata, który miał znaczenie na dworze królewskim, niechętnie jednak udawałby się do niego, gdyż odstępstwo spowodowało zupełne zerwanie stosunków między bratem a rodziną. Ojciec zabronił wymawiać przy sobie imienia Jerzego, a Bernard, choć mniej zawzięty, uważał jednak, że przejście brata na wiarę katolicką splamiło honor nazwiska.
Otrzepawszy szaty z pyłu, postanowił udać się do złotnika, który winien był ojcu znaczną kwotę pieniędzy. Wchodząc na most Św. Michała, spotkał kilku młodych paniczów, którzy szli rzędem, trzymając się za ręce i tamowali swobodą ruchu na moście, z obu stron zapełnionym kramami i sklepami. Za nimi kroczyła ich służba, niosąc w pochwach wielkie, obosieczne miecze i puginały z szerokiemi rękojeściami. Ci panowie nie chcieli dźwigać swojej broni, albo też pragnęli przed całym światem pochwalić się służbą pięknie odzianą.
Musieli być w dobrym humorze, gdyż śmieli się na całe gardło. Spotkawszy kobietę strojną, kłaniali jej się uprzejmie, choć zuchwale, za to potrącali mieszczan, którzy usuwali im się z drogi, klnąc po cichu zawadyackich dworzan.
Jeden tylko młodzieniec szedł z głową spuszczoną, nie biorąc udziału w ogólnej wesołości.
— Na moją duszę! — zawołał jego towarzysz, uderzając go po ramieniu — co tobie, Jerzy? Zachmurzyłeś się jak noc, od kwadransa ust nie otworzyłeś. Czyżbyś chciał wstąpić do Kartuzów?
Na dźwięk imienia „Jerzy”, Bernard de Mergy drgnął i zbliżył się cokolwiek, nie dosłyszał jednak odpowiedzi młodzieńca, którego nazwano tem imieniem.
— Założyłbym się o sto pistolów — odezwał się drugi — że zakochał się. Biedny przyjacielu, jakże cię żałuję!
— Idź do czarownika Rudbecka po filtr miłosny — radził trzeci.
— Niestety! — odparł smutnie młodzieniec — mniejbym się martwił, gdyby chodziło o jaką miłostkę, ale de Pons, któremu dałem list do mego ojsca, wrócił i powiada, że ojciec ani chce o mnie słyszeć.
— Twój ojciec jest nieubłagany — odrzekł jeden z towarzyszy.
W tej chwili Jerzy przypadkiem odwrócił głowę i ujrzał Bernarda. Z okrzykiem radości poskoczył ku niemu, a brat, nienamyślając się ani chwili, rzucił się w jego objęcia. Głos serca był silniejszym do urazy.
Jerzy, uściskawszy go, zwrócił się do młodzieży.
— Darujcie, panowie, że was opuszczę, ale radbym nacieszyć się bratem, którego od lat siedmiu nie widziałem.
— Nie puścimy cię! — zawołał jeden, chwytając go za połę płaszcza — obiad już zamówiony, musisz go zjeść z nami.
— Beville ma słuszność — odezwał się drugi — twój brat może iść także. Zamiast jednego wesołego towarzysza, będziemy mieli dwóch.
— Wybaczcie, panowie — rzekł Bernard — ale mam ważne listy do oddania.
— Oddasz je waszmość jutro.
— Nie mogę, a przytem — dodał z uśmiechem — przyznam się panom, że jestem bez pieniędzy, muszę się dopiero o nie postarać.
— A to mi wymówka! — zawołali wszyscy — ależ my nie ścierpimy, żeby porządny szlachcie szedł do żyda lichwiarza pożyczać na obiad.
— Słuchaj przyjacielu — rzekł Beville, potrząsając trzosem — weź mnie za swego podskarbiego. Źle na tem nie wyjdziesz, gdyż od dwóch tygodni ciągle wygrywam.
— Nie traćmy czasu i chodźmy na obiad — nalegali młodzieńcy.
Bernard pytająco spojrzał na brata.
— Daj pokój ceregielom — rzekł Jerzy — będziesz jeszcze miał czas oddać listy, a co się tyczy pieniędzy, ja mam ich dosyć. Chodź, poznasz życie paryskie.
Bernard dał się namówić. Brat przedstawił mu swoich towarzyszy: barona de Vandreuil, pana de Rheincy i wice-hrabiego Béville. Wszyscy uściskali go po przyjacielsku.
— Założyłbym się o mój złoty łańcuch, że jesteś hugonotem — zawołał Béville.
— I wygrałbyś, bo jestem nim rzeczywiście — poważnie odparł Bernard.
— A co? Odrazu poczułem heretyka! Przyznajcie panowie, że mam węch przedziwny. Ale czemu przybierasz uroczystą, minę, mój przyjacielu? Ja tylko żartowałem.
— Z religii nie godzi się żartować.
— Pan de Mergy ma zupełną, słuszność — oświadczył baron Vandreuil — ale ty jesteś niepoprawny, Béville, ze wszystkiego musisz drwić po swojemu.
— Nie sądź, braciszku, że my się zajmujemy dysputami religijnemi — rzekł Jerzy — nie znajdziesz między nami uczonych teologów, jak przezacny Teobald Wolfsteinius.
— Szkoda, żeś więcej nie korzystał z jego nauk — odparł podrażniony Bernard.
— Dajmy temu pokój, braciszku, później wytłumaczę ci wszystko... W każdym razie jestem uczciwym człowiekiem... Kiedyś przekonasz się o tem, a teraz myślmy tylko o zabawie.
Przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał odegnać jakąś myśl bolesną.
— Przebacz, drogi bracie — szepnął Bernard, ściskając mu rękę.
Jerzy odwzajemnił mu się gorącym uściskiem i obaj poszli za gronem młodzieży.
Przechodząc około Luwru, spotkali mnóstwo osób wychodzących z zamku. Jerzy i jego towarzysze z każdym się witali, przedstawiając zarazem młodego de Mergy, który w ten sposób poznał odrazu wielu głośnych i znakomitych ludzi. Jednocześnie dowiedział się, jakie mają przydomki i czem się odznaczają.
— Czy widzisz tego sędziego, w czarnej todze, o żółtej i chudej twarzy? — mówiono — to Petrus de finibus, inaczej imci pan Piotr Séguier, który zawsze musi na swojem postawić... Patrz, to kapitan Brûlebanes, Thoré de Montmorency... Tamten to bohater waszego stronnictwa, waleczny hrabia de La Rochefoucauld, przezwany „Kapuścianym rycerzem”. W ostatniej wojnie, wziął zagon kapusty za oddział piechoty i kazał strzelać do niego.
Bernard dowiedział się także rozmaitych skandalicznych przygód, w których wybitną rolę grała złota młodzież stolicy i piękne panie dworskie.
Uwagę jego zwróciła kobieta, o kształtnej i pełnej kibici, siedząca na białym mule, za którym jechało dwóch giermków. Szaty jej były ozdobione złotemi i srebrnemi haftami, oblicze kryła czarna aksamitna maska, bez której panie ówczesne nigdy nie wychodziły. Musiała być bardzo ładną, sądząc po cerze olśniewającej białości, prześlicznych ustach i szafirowych oczach, błyszczących przez otwory wycięte w masce.
Przejeżdżając obok gromadki młodzieńców, zwolniła nieco kroku i spojrzenie jej padło na Bernarda, którego nie znała. Wszyscy skłonili się przed nią nizko, zamiatając ziemię pióropuszami, ona zaś wdzięcznem skinieniem głowy odpowiadała na hołdy.
— Kto jest ta pani? — ciekawie zapytał Bernard.
— Już się zakochał! — wykrzyknął Béville — wszyscy, zarówno hugonoci jak katolicy, biją czołem przed urodą hrabiny Dyany de Turgis.
— To jedna z najpiękniejszych kobiet na dworze, a przytem niebezpieczna jak Circe — objaśnił Jerzy — niełatwo zdobyć jej względy.
— Ileż stoczono za nią pojedynków? — zaśmiał się Bernard, któremu przed chwilą opowiadano, że miarą urody, powodzenia i rozgłosu każdej panie, jest liczba stoczonych, z jej powodu, pojedynków.
— Na tuziny trzebaby je liczyć — odrzekł baron de Vandreuil — ale co najzabawniejsze, że sama chciała się bić i posłała wyzwanie pani de Sainte-Foix, która starała się zaćmić ją na dworze.
— Pojedynek między kobietami? — zawołał Bernard.
— Ona nie pierwsza, która w ten sposób dochodzi krzywd swoich — objaśnił go Jerzy.
— Jakżebym chciał być sekundantem takiego rycerza! — westchnął pan de Rheincy.
— I pojedynek doszedł do skutku? — zagadnął Bernard.
— Nie, pogodziły się — odrzekł Jerzy.
— Przez ciebie — wtrącił Béville — byłeś w dobrych stosunkach z panią de Sainte-Foix
— Powtarzasz niedorzeczne plotki — mruknął Jerzy.
— Pani de Turgis jest bardzo pobożna — rzekł Vandreuil.
— Co jej nie przeszkadzało kochać się w tym biednym Lonnoy, który zginął pod Orleanem — dodał Béville.
— Obecnie Comminges stara się o jej względy.
— Ach! teraz rozumiem, dlaczego Navarette się usunął! wykrzyknął Béville — zląkł się takiego spółzawodnika. Comminges jest zazdrosny jak tygrys; oświadczył, że zabije każdego, kto się ośmieli zakochać w pięknej hrabinie.
— Któż jest ten człowiek? — badał zaciekawiony Bernard.
— Znać, że przybywasz z prowincyi — rzekł de Rheincy — jest to jeden ż rafinowanych, to znaczy, że wyzwie cię na pojedynek, jeżeli muśniesz go płaszczem, spluniesz o cztery kroki od niego, albo z innego, równie ważnego powodu. Młodzież rafinowana to kwiat towarzystwa.
— Comminges stanął raz na Pré aux Clercs ze swoim przeciwnikiem — mówił Vandreuil — kiedy już mieli skrzyżować szpady, pyta go: Wszak pan jesteś Berny z Owernii? — Bynajmniej — odparł tamten — nazywam się Villequier i pochodzę z Normandyi. — Tem gorzej — odparł Comminges — wziąłem cię za kogo innego, ale kiedy wyzwałem, to musimy się bić. — I przeszył go na wylot.
Każdy opowiadał o męstwie i kłótliwości pana de Comminges, a przedmiot był tak bogaty, że zanim go wyczerpano, weszli do gospody „pod Maurem”, położonej wśród ogrodu za miastem, gdzie budowano Tuilleries. Zastali tam kilku znajomych i wszyscy razem zasiedli do stołu.
Wino podnieciło humory i wkrótce taki gwar zapanował w pokoju, że Bernard z Jerzym mogli swobodnie gawędzić na stronie, nie zwracając niczyjej uwagi. Nagle przerwał im odgłos gwałtownej kłótni, między panem de Rheincy a baronem Vandreuil.
— To kłamstwo! — wołał pierwszy, czerwony jak burak.
— Jak śmiałeś wymówić takie słowo? — zżymał się drugi, blednąc z gniewu.
— To najcnotliwsza kobieta pod słońcem! — gorąco zapewniał Rheincy.
Vandreuil uśmiechnął się z lekceważeniem i ruszył ramionami. Wszyscy patrzyli na nich ciekawie, nie mieszając się wcale do sporu.
— O cóż to idzie, panowie? — zagadnął Jerzy de Mergy, chcąc pogodzić zwaśnionych.
— Nasz przyjaciel, Rheincy, upiera się, że pani de Sillery jest mu wierną, a przyjaciel Vandreuil utrzymuje, że go zdradza — spokojnie objaśnił Béville.
Ogólny wybuch śmiechu jeszcze więcej rozjątrzył pana de Rheincy, który rozpłomienionym wzrokiem mierzył barona.
— Na dowód mogę pokazać jej listy — oświadczył Vandreuil.
— Zobaczymy! — wykrzyknął Rheincy.
— Przeczytam panom jeden tylko bilecik — rzekł Vandreuil, sięgając do kieszeni — sądzę, że to wystarczy. Zresztą, nie mnie jednego ta pani obdarza swemi względami.
— Kłamiesz! — wrzasnął Rheincy.
Baron siedział za daleko, ażeby ręka jego mogła dosięgnąć przeciwnika.
— Zapłacisz mi za tę zniewagę! — syknął i rzucił w niego butelkę.
Rheincy zręcznie uniknął ciosu; zerwawszy się, pobiegł po swój rapir.
Wszyscy powstali, jedni żeby przeszkodzić pojedynkowi, inni żeby się usunąć.
— Czyście poszaleli! — zawołał Jerzy, stając przed baronem — przyjaciele mieliżby się bić o kobietę?
— Butelka, rzucona w twarz, to jak policzek — chłodno oświadczył Béville — sprawa ta inaczej nie może być zakończoną.
— Hej! Jaśku, zamknij drzwi! obojętnie rzekł oberżysta — straż mogłaby przechodzić tędy i panowie mieliby jeszcze jaką nieprzyjemność.
Był tak przyzwyczajony do scen tego rodzaju, że nie sprawiały już na nim wrażenia.
— Chcecie się bić w gospodzie, jak pijani knechci? — przekładał Jerzy, chcąc zyskać na czasie — poczekajcież przynajmniej do jutra.
— Dobrze — zgodził się Rheincy, chowając rapir do pochwy.
— Stchórzył — rzekł Vandreuil.
Słysząc to, Rheincy odepchnął wszystkich i jak wściekły rzucił się na barona. Walka jakiś czas toczyła się bez skutku, wreszcie Vandreuil zranił niebezpiecznie przeciwnika i postawiwszy nogę na jego piersiach, chciał go dobić, co było dozwolone, ale Jerzy zręcznym ruchem wyrwał mu rapir z ręki.
— Wstydź się! — zawołał — wszak on bezbronny.
Rana pana de Rheincy nie była śmiertelną, stracił jednak dużo krwi i blizki był omdlenia. Wkrótce zjawił się chirurg, opatrzył go i zawiózł łodzią do mieszkania.
Służba zmyła krew z podłogi, zebrała szczątki rozbitych butelek i przyniosła wina. Vandreuil starannie obtarł rapir, schował do pochwy i wyjąwszy z kieszeni list, który był powodem zwady, zaczął czytać głośno:
„Kochany baronie. Ten nieznośny Rheincy już mię zaczyna nudzić...”
Przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.
— Wyjdźmy stąd — szepnął Bernard do brata, przejęty oburzeniem.
Obaj wyszli ukradkiem, ale reszta towarzystwa była tak zajęta listem, że nie zauważono ich zniknięcia.