<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Biała magia.

Straż miejska, krążąca zawsze w pobliżu sławnego Pré-aux-Cleres, udawała się na słynne pole pojedynków. Obowiązkiem jej było przeszkadzać krwawym spotkaniom, ale pośrednictwo bywało zawsze bardzo źle widziane i nieraz miało taki skutek, że najzawziętsi wrogowie zaprzestawali śmiertelnej walki, żeby spólnie rzucić się na żołnierzy. Straż nauczona doświadczeniem, nie chciała oberwać guza i zjawiała się dopiero po wszystkiem, żeby nieść pomoc rannym i zabrać trupy. Tym razem mieli tylko ten ostatni obowiązek do spełnienia, wywiązali się też z niego sumiennie, nie zaniedbawszy przetrząsnąć kieszeni pana de Comminges i podzielić się jego odzieżą.
— Kochany przyjacielu — rzekł Béville, zwracając się do Bernarda — przyjmij ode mnie dobrą radę i udaj się jak najspieszniej do Ambrożego Paré, najlepszego medyka i chirurga w całym Paryżu. Nikt lepiej od niego nie opatrzy ci rany. Zagorzały to heretyk, ale ma taką sławę, że wszyscy wzywają go w razie choroby.
— Rana za trzy dni się zagoi — odezwał się Jerzy — lecz co gorzej, że Comminges ma krewnych w Paryżu, który wezmą może jego śmierć do serca.
— Achl tak, matka jego, choćby przez przyzwoitość będzie się starała ścigać zabójcę swego syna. Trzeba przez admirała postarać się o ułaskawienie dla pana de Mergy. Król uczyni wszystko, o co go poprosi Coligny; jest miękki jak wosk w jego ręku.
— Wolałbym, żeby admirał nie wiedział o tem zajściu — rzekł Bernard słabym głosem.
— Dlaczego? Czy sądzisz, że starowina weźmie ci za złe wyprawienie na tamten świat awanturnika, i to jeszcze w sposób tak gracki?
Bernard westchnął ciężko.
— Comminges był znany na dworze, śmierć jego narobi niemało hałasu — zauważył Jerzy — ale postępowanie twoje było godne szlachcica, nie masz więc sobie nic do wyrzucenia. Od dawna nie byłem u admirała, przy tej sposobności odnowię z nim znajomość.
— Ponieważ nieprzyjemnie jest spędzić choćby kilka godzin w kozie — rzekł Béville — zaprowadzę twego brata do pewnego domu, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać. Będzie mógł tam spokojnie czekać zakończenia sprawy. Jako heretyk, nie może żądać schronienia w klasztorze.
— Dziękuję z całego serca — odparł Bernard — ale nie chcę się narażać.
— Daj spokój skrupułom, rad jestem wyświadczyć ci tę małą przysługę. Dom, o którym wspomniałem, należy do mego kuzyna, nieobecnego w tej chwili; mogę nim rozporządzać do woli, właśnie osadziłem w nim pewną starą babę, która pielęgnować cię będzie. Jest to nieoceniona kobieta, zna się na Medycynie, Alchemii, Magii i Astronomii, a przytem nikt lepiej od niej nie umie nosić bilecików miłosnych i pośredniczyć między zakochanymi. Niech mię piorun trzaśnie! jeżeli na moją prośbę nie wręczyłaby królowej-matce listu miłosnego.
— A więc dobrze — rzekł Jerzy — zaprowadzimy Bernarda do tego domu, skoro tylko Ambroży Paré opatrzy jego ranę.
Dobijali właśnie do brzegu. Nie bez trudności zdołano wsadzić Bernarda na konia i zawieźć go do sławnego medyka, a stamtąd do ustronnego domku, na przedmieściu Św. Antoniego. Położono go do łóżka i polecono opiece starej czarownicy, gdyż inaczej nie można jej nazwać.
Bernard spędził noc całą w gorączce, dręczony przykremi widzeniami; Śmierć pana de Comminges sprawiła na nim bardzo wielkie wrażenie, widział wciąż przed sobą skrwawionego trupa. Brat i wice-hrabia de Béville odwiedzali go często, ale rozmowa ich męczyła go i drażniła; a skoro odeszli, trapiły znów czarne myśli i okropne wspomnienia, które nie dały mu zmrużyć oka. Pocieszała go jedynie myśl, że pani de Turgis pamięta o nim i uwielbia jego odwagę.
Kilka dni w ten sposób minęło, żadnej nie przynosząc ulgi. Pewnej nocy lipcowej, Bernard, znużony upałem i bezsennością, chciał wyjść z pokoju, żeby odetchnąć świeżem powietrzem w ogródku, okalającym dom cały. Zarzucił płaszcz i ujął za klamkę, ale przekonał się ze zdumieniem, że drzwi były z zewnątrz zamknięte. Widocznie stara przez nieuwagę zakręciła klucz w zamku. Nie pora było jej wołać, tem bardziej, że spała na przeciwnej stronie domu; Bernard postanowił wyjść przez okno. Pokój leżał na dole, a do ziemi było niedaleko.
Zbierało się na burzę; czarne chmury gromadziły się na niebie, od czasu do czasu zrywał się wiatr duszny i gorący. Była może druga po północy, dokoła głęboka panowała cisza.
Bernard przechadzał się jakiś czas zatopiony w myślach, nagle usłyszał lekkie pukanie do drzwi wychodzących na ulicę. Odwiedziny o spóźnionej porze były rzeczą tak zadziwiającą, że Bernard myślał przez chwilę, czy nie jest ofiarą złudzenie. Tajemniczego gościa musiano być jednak oczekiwać, gdyż stara skwapliwie wyszła z domu, niosąc w ręku ślepą latarkę i otworzyła drzwi, w których ukazała się jakaś postać, otulona ciemnym płaszczem, z kapturkiem nasuniętym na oczy.
Sądząc po wzroście i ubiorze, musiała to być jakaś kobieta. Stara czarownica skłoniła jej się nizko z oznakami wielkiej czci, nieznajoma zaś niedbale skinęła głową, wsuwając jej w rękę jakąś rzecz, którą tamta przyjęła z radością. Po metalicznym brzęku i ruchu starej, która z pośpiechem schowała dar do kieszeni, Bernard domyślał się, że musiały to być pieniądze.
Obie kobiety udały się do ogrodu i weszły do lipowej altany o dwóch wejściach, okolonej gęstym żywopłotem. W pośrodku był stół kamienny. Widząc, że tam wchodzą, Bernard opuścił swoją kryjówkę i podsunął się ostrożnie pod lipy, skąd mógł wszystko słyszeć, a nawet widzieć.
Stara zapaliła spirytus i słabe, błękitnawe światło rozjaśniło wnętrze altany. Mimo to Bernard nie mógł rozpoznać rysów nieznajomej kobiety, gęstą osłoniętej zasłoną. Zauważył za to, że stara miała twarz uczernioną i wyglądała w białym czepcu jak posąg bronzowy. Na stole leżały rozmaite przedmioty, w dziwacznym ułożone po rządku: były tam owoce, kości i zakrwawione bandaże, a wśród nich stała woskowa figurka mężczyzny.
— I cóż, Kamillo? — szepnęła nieznajoma — powiadasz, że mu lepiej?
Bernard drgnął na dźwięk tego głosu.
— Trochę lepiej, dzięki naszej sztuce — odrzekła stara — a jednak na tych bandażach krwi tak mało, że niewiele mogłam zrobić.
— Co mówi Ambroży Paré?
— A cóż on może wiedzieć? Gadanina jego nic mię nie obchodzi. Ja panią zapewniam, że rana jest głęboka, niebezpieczna, straszna i da się wyleczyć tylko za pomocą Magii, ale do tego trzeba częste składać ofiary bóstwom ziemi i powietrza, a to rzecz kosztowna.
Nieznajoma zrozumiała.
— Jeżeli wyzdrowieje, dostaniesz dwa razy, tyle pieniędzy, ile ci dałam.
— Niech pani nie traci nadziei.
— Ach! Kamillo, gdyby on miał umrzeć.
— Niech się pani uspokoi, duchy są wspaniałomyślne, gwiazdy nam sprzyjają, ostatnia zaś ofiara czarnego kozła bardzo dobrze usposobiła Tamtego.
— Przyniosłam ci żądany przedmiot; kupiłam go od jednego z żołnierzy, którzy obdarli zabitego.
Wyjęła z pod płaszcza rapir pana de Comminges. Stara pochwyciła go skwapliwie i zbliżyła do światła.
— Dzięki Bogu, klinga jest zakrwawiona i zardzewiała. Krew jego, podobna do krwi bazyliszka, zostawia na stali niestarte ślady.
Nieznajoma z trudnością hamowała wzruszenie.
— Czy widzisz, Kamillo, krew jest blizko rękojeści. Cios może był śmiertelny.
— To nie jest krew serdeczna; on wyzdrowieje.
— Wyzdrowieje z pewnością? Tak, ale za to popadnie w nieuleczoną chorobę.
— Jaką?
— Miłość.
— Ach! Kamillo, czy ty mówisz prawdę?
— Kiedyż ja nie powiedziałam prawdy? Kiedyż moje przepowiednie się nie spełniły? Czyż nie oznajmiłam, że duchy będą walczyły za niego? Czyż nie zakopałam czarnej kury i poświęconego miecza w miejscu, gdzie miał się odbyć pojedynek?
— Tak, prawda.
— Ty sama przebiłaś szpadą serce figurki, wyobrażającej jego przeciwnika, a dzięki temu cios był śmiertelny.
— Istotnie, przebiłam serce pana de Comminges, ale on zginął ugodzony w głowę.
— Zapewne, ostrze rapira przebiło głowę, ale umarł wskutek tego, że krew serdeczna zakrzepła.
Nieznajomą kobietę przekonał ten argument. Zamilkła, a tymczasem stara nacierała klingę maścią i oliwą, owijała bandażami.
— Olejek skorpionowy, którym nacieram tę klingę, przez moc sympatyi spływa w ranę młodzieńca — mówiła uroczyście — doznaje on takich skutków tego balsamu afrykańskiego, jak gdybym go samego nim smarowała. Gdybym naprzykład, włożyła ostrze w ogień, młodzieniec uczułby takie boleści, jak gdyby go palono żywcem.
— Ach! nie czyń tego.
— Raz siedziałam przy kominie, nacierając maściami rapir pewnego młodego szlachcica, który otrzymał dwie okropne rany w głowę i prosił mnie, żebym go wyleczyła. Godzina była późna, więc zasnęłam nad robotą. Nagle wpada do mnie pokojowiec owego szlachcica, mówiąc, że jego pan tak cierpi, jak gdyby go żywcem przypiekano na ogniu. Czy pani wie, co się stało? Klinga wysunęła mi się z ręki i spadła na węgle. Wyjęłam ją natychmiast i kazałam pokojowcowi wracać do domu, mówiąc, że jego panu już się polepszyło. Zanurzyłam klingę w zimną wodę, do której do lałam trochę leków, i poszłam odwiedzić chorego. Powiada on do mnie: „Ach! moja Kamiillo, jak mi teraz dobrze. Doznaję takiego uczucia, jak gdyby mię włożono w zimną kąpiel, kiedy przedtem cierpiałem męki piekielne”.
Skończyła opatrunek i rzekła z zadowoleniem:
— Teraz już jestem pewna jego wyzdrowienia, możemy się zająć ostatnią ceremonią.
Rzuciła szczyptę pachnącego proszku na palący się spirytus i żegnając się, zaczęła wymawiać dziwaczne zaklęcia.
Wtedy nieznajoma kobieta wzięła drżącą ręką figurkę woskową i trzymając ją nad ogniem, ze wzruszeniem wyrzekła następujące słowa:
— Podobnie jak ten wosk mięknie i topi się nad płomieniem, tak samo serce twoje, o Bernardzie de Mergy, niech zmięknie i zapłonie miłością dla mnie!
— Dobrze... Oto zielona świeca, ulana o północy, podług przepisów sztuki... Trzeba ją zapalić jutro.
— Uczynię jak mówisz, ale pomimo twoich obietnic, jestem srodze niespokojna, Wczoraj śniło mi się, że umarł.
— Czy leżałaś pani wtedy na prawym, czy na lewym boku?
— Sypiam zawsze na prawym boku.
— Zatem sen jest dobrą wróżbą.
— Ukazał mi się blady, skrwawiony, w śmiertelnym całunie.
W tej chwili odwróciła głowę i ujrzała Bernarda, stojącego pod lipami. Krzyknęła przeraźliwie. Stara przewróciła fajerkę i błękitnawy płomień sunął w górę. Obie kobiety wymknęły się z altany drugiem wyjściem; Bernard chciał je gonić, ale potknął się o rapir, leżący na ziemi, i omało nie upadł.
Wrócił do swego pokoju i rzucił się na łóżko. Czarne myśli, dręczące go dotąd, pierzchnęły jak mgła przed słońcem, wiedział, że jest kochany przez najpiękniejszą kobietę w Paryżu i czuł, że DWserce jego płonie wzajemną dla niej miłością. Nie wątpił ani na chwilę, że to była pani de Turgis! poznał ją. Ukołysany rozkosznemi marzeniami, zasnął i obudził się dość późno.
Na poduszce leżał bilecik, który nie wiadomo jakim sposobem tam się dostał, Bernard otworzył go skwapliwie i przeczytał następujące słowa:
„Cześć damy zależy od twego milczenia.”
Wkrótce potem weszła stara, niosąc mu filiżankę rosołu. Szła zwolna, z oczyma spuszczonemi, napozór zatopiona w rozmyślaniach.
Bernard postanowił ją wybadać i dowiedzieć się szczegółowo o rzeczach, o których miał zamilczeć.
— Nie powiedziałaś mi, że się nazywasz Kamilla — rzekł mieszając rosół.
— Cześć wasza się myli, na imię mi: Marta — odparła udając zdumienie.
— Być może, że tak każesz się nazywać, ale duchy znają cię jako Kamillę.
— Duchy!... Co wasza cześć wygadujesz?
Przeżegnała się, patrząc nań ze zgorszeniem.
— Daj pokój udawaniu. Ja wiem wszystko, ale cię nie zdradzę. Kto jest ta pani, która tak troszczy się o moje zdrowie?
— Jaka pani?
— Mów szczerze. Daje ci szlacheckie słowo że będę milczał.
— Zapewniam, że nie wiem o niczem — mówiła wiedźma, kładąc rękę na sercu.
Bernard wyjął złotą sztukę z woreczka i podał ją starej.
— Masz Kamillo, należy ci się podarek za to, że mię tak pielęgnujesz i nacierasz rapir olejkiem skorpionowym.
— Nic nie rozumiem... przysięgam...
— Nie doprowadzaj mię do złości, Marto, a raczej Kamillo. Kto jest ta pani, dla której odprawiałaś czarnoksięskie praktyki zeszłej nocy? — Wielki Boże! gorączka widać was chwyta!
Zniecierpliwiony Bernard porwał poduszkę i rzucił jej na głowę. Stara podniosła ją i położyła na łóżku, a korzystając z tego, że kapitan przyszedł odwiedzić brata, wysunęła się szybko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.