Dwór Karola IX-go/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwór Karola IX-go |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chronique du règne de Charles IX |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Roszelli mieszkali wyłącznie przeciwnicy króla; było to miasto niejako ich stolicą i zarazem tarczą obronną. Handel z Anglią i Hiszpanią nagromadził w niem wielkie bogactwa, a mieszkańcy z niechęcią ulegali rozkazom rządu. Dowiedziawszy się o rzezi, postanowili się bronić do ostatniej kropli krwi i raczej zagrzebać się pod gruzami, niż otworzyć bramy mordercom. Rozpacz i oburzenie dodały im męstwa: wszyscy mężczyźni za broń chwycili, kobiety, dzieci i starzy pracowali bez wytchnienia nad umocnieniem fortyfikacyj i sypaniem szańców. Zaopatrzono się w żywność i amunicyę, uzbrajano statki.
Wielu ściganych, którym udało się zbiedz z Paryża, przybyło do Roszelli, a opowiadania o strasznej rzezi rozpłomieniały odwagę.
Dwór francuski dowiedział się o tych przygotowaniach i strwożony grozą nowej wojny domowej żałował, że w czasie właściwym nie zajął miasta. Chcąc zakończyć sprawę bez rozlewu krwi, wysłano do Roszelli marszałka Birona, poleciwszy mu zawiązać układ z mieszkańcami. Król mniemał, że wybór posła będzie przyjemny dla zbuntowanych, gdyż Biron nie należał do rzezi, a nawet ocalił kilku znakomitych hugonotów. Biron żądał od mieszkańców Roszelli, żeby otworzyli bramy i uznali go za gubernatora królewskiego; w zamian obiecywał szanować prawa i przywileje, nie prześladować nikogo. Ale po wymordowaniu sześćdziesięciu tysięcy, nie ufano nikomu, na żadne, najsolenniejsze nawet obietnice. Układy prowadziły się jeszcze, kiedy nastąpiła rzeź w Bordeaux; żołnierze Birona plądrowali tymczasem okolice Roszelli, a flota królewska łupiła statki kupieckie.
Mieszkańcy oświadczyli Bironowi, że nie mogą się wdawać w żadne układy, dopóki król będzie ulegał wpływom Gwizyuszów, więc o porozumieniu nie mogło być mowy.
Król wysłał innego rozjemcę, La Noue, zwanego Żełaznorękim, z tego powodu, że straciwszy w bitwie rękę, musiał ją zastąpić sztuczną; był on nieustraszonym, słynął z rozumu i jako wódz. Admirał, z którym łączyły go węzły przyjaźni, cenił go wielce i utrzymywał, że Francya nie ma zdolniejszego wodza. Podczas rzezi przebywał w Niderlandach, na czele rokoszan flamandzkich. Przegrawszy bitwę, dostał się do niewoli, ale książę Alby, dowódzca Hiszpanów, obszedł się z nim bardzo łaskawie. Po morderstwach sierpniowych, Karol IX, dręczony wyrzutami sumienia, upomniał się o więźnia i przyjął go z honorami. Kapryśny monarcha przerzucał się z ostateczności w ostateczność: dziś kazał wyrżnąć hugonotów, nazajutrz chciał to samo uczynić z katolikami.
La Noue doznał w życiu wiele przygód: oprócz straty ręki, dwukrotnie przedtem odsiadywał niewolę, pod Jarnac i Moncontour. Brat królewski, książę d’Anjou, późniejszy Henryk III, uwolnił go bez okupu, pomimo oporu znaczniejszych oficerów, którzy radzili pozbyć się raz na zawsze człowieka, tak niebezpiecznego. Karol IX przypuszczał, że La Noue, wywdzięczając się za doznane dobrodziejstwa, będzie gorliwie trzymał jego stronę; dlatego wysłał go do Roszelli, w charakterze parlamentarza.
La Noue przyjął zlecenie i wyjechał w towarzystwie Włocha, który miał go pilnować.
Z żalem przekonał się dzielny wódz, że spółwyznawcy mu nie ufają i nie chcą nawet wpuścić go do miasta. Na miejsce układów wyznaczono Tadon, wioskę w okolicy, tam nastąpiło pierwsze spotkanie z przedstawicielami Roszelli.
La Noue znał wszystkich, żaden jednak nie podał mu ręki.
Poseł, przedstawiwszy żądania króla, zachęcał do uległości, na co burmistrz Roszelli odpowiedział:
— Widzimy tu człowieka, podobnego do pana La Noue, ale to nie jest La Noue. On nie radziłby braciom poddać się mordercom, on kochał admirała de Coligny i zamiast łączyć się z jego katami, myślałby o pomszczeniu go.
Każdy wyraz był pchnięciem sztyletu dla posła; przypomniał usługi oddane przez siebie Francyi, wskazał na ramię żelazne. Zaufano mu, wpuszczono do miasta i pokazano środki obrony, zachęcając, żeby stanął na czele wojska.
Pokusa była tak silna, że stary wódz nie umiał się jej oprzeć; mniemał, że pogodzi wierność zaprzysiężoną królowi z wymaganiami sumienia, że zdoła nakłonić mieszkańców Roszelli do pokojowego załatwienia sprawy. Zawiódł się stanowczo.
Wkrótce wojsko królewskie otoczyło Roszellę. La Noue, podczas wycieczek, wielkie sprawiał spustoszenia w szeregach oblegających miasto, a jednocześnie zachęcał mieszkańców do poddania się woli monarszej. Następstwem tego było, że zarówno stronnicy króla jak i jego przeciwnicy okrzyknęli posła za zdrajcę.
La Noue widział, że jest w położeniu bez wyjścia; zniechęcony, zgorzkniały, pragnął śmierci; co dzień narażał życie, lecz zawsze wychodził cało.
Oblężeni wracali właśnie ze zwycięskiej potyczki, stoczonej pod murami miasta; udało im się zburzyć, szańce, także zabili wielu żołnierzy. Przez bramę Toden przeszedł naprzód oddział strzelców, pod dowództwem Dietricha Hornsteina; za nimi maszerowali mieszczanie, a między nimi kobiety, które także walczyły, na ostatku prowadzono czterdziestu jeńców, po większej części rannych.
Dwudziestu jeźdzców stanowiło straż tylną, wśród której jechał La Noue z adjutantem, Bernardem de Mergy. Pancerz miał pogięty, od mieczów, i konia okaleczonego. W lewej ręce trzymał wystrzelony pistolet, do prawego ramienia przymocowany był hak żelazny, za pomocą którego kierował rumakiem.
— Pozwólcie przejść jeńcom! — wołał co chwila do mieszczan — miejcie litość nad nimi! Są ranni i nie mogą się bronić.
Tłum, upojony zwycięstwem, odpowiadał wrzaskami;
— Na szubienicę z królewczykami!
— Niech żyje Żelaznoręki.
Bernard i jeźdzcy płazowali hałastrę, która lepiej poznała się na takich argumentach, niż na słowach wodza. Jeńców doprowadzono bez szwanku do więzienia, gdzie byli bezpieczni. La Noue i kilku oficerów zsiedli z koni przed ratuszem, właśnie kiedy burmistrz wychodził z niego z rajcami.
— Witam cię, panie La Noue — rzekł burmistrz, podając mu rękę — dałeś dowód, że ród bitnych rycerzy nie wyginął ze Śmiercią admirała de Coligny.
— Wycieczka udała się pomyślnie — odparł La Noue — straciliśmy zaledwie pięciu ludzi:
— Inaczej być nie może tam, gdzie dowodzi Żelaznoręki — zauważył burmistrz.
— Cóż poradziłby La Noue bez naszej pomocy? — cierpko zawołał Laplace, radca miejski — walczyliśmy za niego i zwyciężyliśmy.
— Tylko Bogu jednemu dziękować należy — spokojnie rzekł La Noue. — Cóż, panie burmistrzu, czy rada miejska rozpatrzyła ostatnie warunki, podane przez króla?
— Właśnie oświadczyliśmy parlamentarzowi, że na podobne żądania będziemy odpowiadali kulami.
— Trzeba było powiesić parlamentarza — wtrącił radca miejski — albowiem powiedzianem jest: „Nad złoczyńcami powinna zawisnąć karząca dłoń ludu...”
La Noue z westchnieniem podniósł oczy ku niebu.
— Mielibyśmy się poddać, kiedy nasze mury są całe, kiedy nieprzyjaciel nie śmie zbliżyć się do nich i poprzestaje na robieniu podkopów — mówił burmistrz. — Gdyby mieszkańcy Roszelli zginęli, ich żony i siostry dałyby sobie radę z kulami paryskiemi.
— Nie należy lżyć nieprzyjaciela, osobliwie kiedy się jest słabszym — przestrzegł La Noue.
— A kto wam powiedział, że jesteśmy słabsi? — przerwał kapitan hugonotów.
— Amunicyi mamy nie wiele; zabroniłem strzelać z wielkiej odległości.
— Montgomery przyśle zapasy z Anglii — odparł burmistrz.
— Chleb z każdym dniem drożeje.
— Anglicy zaopatrzą nas w żywność.
— Burza może zatrzymać statki angielskie, flota królewska może je zatopić, a wtedy głód grozi miastu — ostrzegał La Noue.
— Wiatr będzie pomyślny — odpowiedział radny — człowieku małej wiary, widzę, żeś stracił nietylko rękę ale i odwagę.
La Noue udawał, że go nie słyszy i mówił, zwracając się do burmistrza:
— Strata jednego człowieka więcej dla nas znaczy, niż dla nieprzyjaciela strata dziesięciu ludzi. Gdy zostaniemy przyciśnięci, będziemy musieli przyjąć warunki gorsze, niż te, które teraz odrzucamy. Najlepiej otworzyć bramy.
— Tylko bezbożnik może nakłaniać do posłuszeństwa dla Karola, krwiożerczego Achaba! — wrzasnął Laplace, doprowadzony do wściekłości zimną krwią wodza.
— A pamiętasz — wtrącił z przekąsem burmistrz — zapewnienie, które król dał admirałowi Coligny: „Wszyscy poddani będą odtąd na jednakowych prawach”. W pół roku potem, tysiące padło pod ciosami morderców, a między innymi sam admirał. Gdybyśmy otworzyli bramy, wyprawionoby w Roszelli rzeź jak w Paryżu.
— Król dał się omamić Gwizyuszom, teraz żałuje tego. Jeżeli odrzucicie układy, cała armia wtedy stanie pod murami a biada Roszelli! Zgoda jest konieczną. Konieczną, wierzajcie, panie burmistrzu.
— Tchórzu! — krzyknął Laplace — pragniesz pokoju, bo lękasz się o swoje życie.
— Powtarzam raz jeszcze — mówił nie zważając La Noue — że jeżeli król zapewni nam przywileje i nie wprowadzi do miasta załogi, należy złożyć broń i bramy otworzyć.
— Jesteś zdrajcą!
La Noue uśmiechnął się pogardliwie.
— W dziwnych żyjemy czasach: żołnierz nakłania do pokoju, a ojciec rodziny nawołuje do wojny. Radziłbym wam iść na obiad.
Laplace, oburzony tem upomnieniem, wymierzył mu policzek.
— Co czynicie do kata! — zawołał rozgniewany burmistrz — śmieliście podnieść rękę na pana de La Noue, najdzielniejszego obrońcę Roszelli?
Bernard de Mergy, obecny przy tej rozmowie, chciał się ująć za znieważonym wodzem, ale La Noue go wstrzymał.
Kiedy stary fanatyk dotknął siwej jego brody, oczy na chwilę zabłysły mu z gniewu i oburzenia, wnet jednakże odzyskał zimną krew; zdawało się, że to posąg marmurowy, trącony przez nieuważną rękę.
— Odprowadźcie do domu tego starca — rzekł do rajców — musi być chory... Panie burmistrzu — dodał zwracając się do głowy miasta — proszę o stu pięćdziesięciu ochotników; chciałbym o świcie uderzyć na żołnierzy, śpiących w okopach. O tej porze będą skostniali od zimna i osłabieni, jak niedźwiedzie podczas odwilży. Żołnierz dobrze pod dachem wypoczęty, zawsze zwycięży niewywczasowanego.
Burmistrz zapewnił, że ludzie będą gotowi.
— Panie de Mergy — odezwał się La Noue — jeżeli się nie spieszysz na obiad, pójdź ze mną na bastyon Ewangelii. Muszę zbadać tę pozycyę.
Wsparłszy się na ramieniu młodzieńca, udał się do bastyonu, pożegnawszy burmistrza.
Przed chwilą właśnie kula armatnia zraniła śmiertelnie dwóch ludzi przy bastyonie. Kamienie były zbryzgane krwią, a jeden z rannych błagał, żeby go dobito. La Noue bacznie przypatrywał się obozowi nieprzyjacielskiemu.
— Wojna w ogóle jest klęską straszną — rzekł do Bernarda — ale wojna domowa to szczyt okropności. Ta kula pochodzi z działa francuskiego; Francuz je nabijał, a dwóch Francuzów od niej poległo. Fraszka zabijać z odległości, ale kiedy przyjdzie własnoręcznie utopić miecz w piersi rodaka... zgroza przejmuje na samą myśl o tem.
— Gdybyś był świadkiem, wodzu, rzezi paryskiej! Sekwana płynęła krwią, wypełniły ją ciała zabitych. Kto widział te ohydne mordy nie może czuć litości dla katów.
— W wojsku, które nas oblega, mało jest owych zbrodniarzy; żołnierze to spokojni, wieśniacy, których zmuszono do porzucenia pługa, a oficerowie przysięgli na wierność. Nazywają nas buntownikami i mają słuszność.
— Buntownikami? Walczymy przecież w obronie życia.
— Tak mówi rozsądek i sumienie; a jednak — stary wódz umilkł i westchnął.
— Do kata! — zaklął żołnierz, który w tej chwili wystrzelił z rusznicy — ten człowiek chyba zaczarowany! Od trzech dni biorę go na cel i trafić nie mogę.
— Któż to taki? — zapytał Bernard.
— Jakiś galant w szafirowym płaszczyku i kapeluszu z czerwonemi piórami. Codzień przechadza się pod murami, jak gdyby chciał urągać.
— Odległość wielka — rzekł Bernard — ale daj rusznicę, spróbuję.
Żołnierz podał mu broń, Bernard mierzył z wielką uwagą.
— A jeżeli to który z twoich przyjaciół? — zauważył La Noue.
— Nie mam przyjaciół w obozie królewskim, prócz jednego, lecz tego z pewnością niema pomiędzy oblegającymi — odparł Bernard i wystrzelił, ale ręka mu zadrżała. O kilka kroków od wziętego na cel, podniósł się kłąb kurzawy. Bernard przysiągłby, że Jerzy nie znajduje się w obozie królewskim, mimo to był rad, że chybił. Człowiek w szafirowym płaszczu zniknął wśród okopów.