Dwór Karola IX-go/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwór Karola IX-go |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chronique du règne de Charles IX |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drobny deszczyk, który padał przez całą noc, ustał nad ranem właśnie w chwili, kiedy brzask jutrzenki rozjaśnił niebo. Zwoje mgły unosiły się nad ziemią; wiatr niekiedy je rozrywał, ale gromadziły się znów i skupiały, jak toń morska wygładza się po przepłynięciu okrętu. Wśród owych tumanów, majaczyły drzew wierzchołki; zdawało się, że wielka powódź zalała ziemię.
Blady świt i czerwone blaski pochodni oświecały oddział żołnierzy, zebranych na ulicach Roszelli, w pobliżu bystyonu Ewangelii. Tupali nogami i machali rękoma, żeby odpędzić wilgotne zimno, bardziej niż mróz dające się we znaki.
Przeklinali głośno wodza, który wymyślił ranną wycieczkę, ale znać było, że go szanują i ufają mu.
— Mańkut przebrzydły, i tamtym biedakom, w obozie królewskim, wyspać się nie pozwoli — wyrzekał jakiś żartowniś. — Przy nim człowiek nigdy nie może wypocząć.
— Wiwat! oto wódka! Zaraz nam będzie lepiej. Przynajmniej nie dostaniemy kataru wśród tej mgły przeklętej.
Kiedy rozdawano wódkę żołnierzom, La Noue stał opodal, otoczony oficerami, którym tłumaczył plan wycieczki. Uderzono w bębny, wtedy wyciągnął rapir:
— Naprzód towarzysze! — zawołał donośnie — spodziewam się, że powrócimy zwycięsko.
— Dziś inaczej pan przemawiasz niż wczoraj — szepnął doń Bernard de Mergy.
— Czy się znasz na przysłowiach, młodzieńcze? — szorstko zapytał La Noue.
— Jak na jakich...
— A więc pomnij na to mądre zdanie: Czas płaci, czas traci.
Wystrzelono z armat i oddział wymaszerował przez otwartą bramę. Jednocześnie z innych furt wysunęły się małe gromadki żołnierzy, które miały w kilku miejscach zaalarmować obóz, żeby odwrócić uwagę wojsk królewskich od głównego oddziału.
Bastyon Ewangelii najwięcej był wystawiony na kule, gdyż artylerzyści królewscy głównie przeciwko niemu wymierzyli bateryę, złożoną z pięciu dział i ustawioną na wzgórku, obok rozwalonego młyna. Rów i wał zasłaniały go od strony miasta, a dokoła tego szańca przechadzały się straże. La, Noue przewidział, że lonty u rusznic przesiąkły wilgocią i nie będą mogły służyć do podpalania. Tak się stało. Czatownicy zaskoczeni znienacka, zziębnięci, przemokli, niewyspani, nie mogli nawet myśleć o obronie.
Krzyk mordowanych zbudził artylerzystów, ale hugonoci już otoczyli młyn i zdobyli armaty.
— W pień wszystkich! w pień! Pamiętajmy o 24 sierpnia!
W młynie kwaterowało pięćdziesięciu żołnierzy. Rozbudzony kapitan zerwał się z łóżka i otworzył drzwi, pewny, że to zwada między jego ludźmi; zaledwie się wychylił, upadł przeszyty halabardą.
Żołnierze widząc co się dzieje, zatarasowali drzwi i przez jakiś czas bronili się walecznie, strzelając z okien do napastników. Na nieszczęście dla nich, w pobliżu leżał stos siana, słomy i faszyny. Hugonoci go podpalili a ogień niebawem ogarnął cały budynek.
Wewnątrz młyna rozlegały się okrzyki rozpaczy; dach na pół przepalony, za chwilę runie na głowy nieszczęśliwych; do drzwi zatarasowanych nie mieli już dostępu, a przez okna nie mogli uciekać, bo czekały tam na nich włócznie i rapiry.
Młody jeden chorąży w zbroi usiłował wydostać się przez okno; miał przytwierdzony do pancerza rodzaj żelaznego fartucha, który zakrywał mu biodra i rozszerzał się u dołu. Okno było wązkie, więc nieszczęsny rycerz uwiązł w niem i nie mógł się poruszyć w tę ani ową stronę. Tymczasem płomienie objęły go zewsząd i rozpaliły do czerwoności zbroję; piekł się żywcem, jak w piecu ognistym, albo jak w słynnym wole spiżowym Falarysa. Napastnicy osłupieli ze zgrozy, po chwili jednak ich wrzaski zagłuszyły jęki męczennika, który znikł w kłębach dymu.
Wśród zamętu walki, wrażenia smutku i zgrozy szybko się zacierają, gdyż co chwila nasuwa się oczom nowy obraz pełen okropności; zresztą instynkt zachowawczy i zapał wojenny głuszą w żołnierzu uczucie litości. Każdy myśli o tem jedynie, jakby własne zachować życie. Jedna część żołnierzy ścigała zbiegów, reszta zagwoździła armaty i pogruchotała koła.
Bernard po zdobyciu bateryi zatrzymał się, żeby wyryć imię Dyany na jednem z dział zagwożdżonych, podczas gdy żołnierze wrzucali do fosy skrzynki z prochem i ciała poległych. Nagle jeden z rannych, który dotąd nie dawał znaku życia, otworzył oczy i zawołał rozpacznie:
— Panie de Mergy, ratuj mnie!... Nie poznajesz dawnego przyjaciela?
Był to Béville. Żołnierz trzymał go za głowę, inny za nogi, i mieli go już zrzucić w głąb fosy.
Béville miał twarz zbryzganą krwią; trudno było w nim poznać wesołego dworaka. Bernard kazał go położyć na trawie i opatrzywszy mu rany, polecił zanieść do miasta.
Właśnie kiedy tego dokonał, spostrzegł oddział jazdy, na drodze pomiędzy miastem a młynem. Była to jazda nieprzyjacielska, która chciała im przeciąć odwrót. Pośpieszył natychmiast zawiadomić o tem wodza.
— Wezmę czterdziestu żołnierzy — rzekł do niego — ukryjemy się za płotem i sprawimy im łaźnię.
— Myśl doskonała — pochwalił La Noue — będziesz kiedyś dzielnym wodzem.
Bernard ustawił żołnierzy, kazał im przyklęknąć lecz zabronił strzelać, dopóki nie da znaku.
Nieprzyjaciel zbliżał się szybko.
— Dowodzi nimi ten sam oficer z czerwonemi piórami, do którego strzelaliśmy wczoraj — szepnął Bernard do żołnierza stojącego obok — teraz nie powinieneś chybić.
Żołnierz w milczeniu kiwnął głową, dając do zrozumienia, że teraz da sobie z nim radę.
Dzieliła ich tylko odległość dwudziestu kroków. Wódz nieprzyjacielski wydawał rozkaz towarzyszom, Bernard, krzyknął: „Ognia!” ale w tej chwili poznał brata. Chciał pochwycić za rękę żołnierza mierzącego doń; niestety, było zapóźno. Strzał się rozległ i Jerzy spadł z konia, przeszyty dwiema kulami.