<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kubisz
Tytuł Dwa dni
Część I
Pochodzenie Z niwy śląskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DWA DNI.

I.
«Módl się i pracuj».

Bracia moi! żądacie odemnie powieści,
Lecz jeźli śmiem zapytać, jakiejż ma być treści?
Chcecie, żebym wam bajał o dawnych wypadkach
Ziemi naszej, o wielkich sławnych mężach, świadkach
Przeszłości naszej? O, do tej pracy nie czas jeszcze;
Do tej pracy potrzebne są nam siły wieszcze!
Da Bóg dobry, że kiedyś i na naszej ziemi
Powstanie śpiewak, który pieśniami swojemi
Zdoła to wypowiedzieć, co dusza odczuła.

Ja wam raczej opowiem, co mi raz gaduła
Stary powiadał; prostą rzecz, jak tam bywało
W czasach jego młodości, wszystko, co się działo
W domu naszym, na roli, w robotny dzień, w święta.
Wy, rówiennicy moi, któryż nie pamięta
Z was, starego Jakóba, co tak rad przebywał
Z dziećmi i bajki prawił lub piosenki śpiewał.
Często na brzegu Olzy[1] z nami przesiadywał

I, wzrok łzawy, stęskniony zatopiwszy w wodę,
Dumał; a patrząc na to, nasze twarze młode
Mimowoli smutniały, jak gdyby odczuły
To, co się działo w duszy starego gaduły.

I były te łzy starca, ten smutek, westchnienia
Ową siłą tajemną, co bujnie rozplenia
Słowa, jak zasiew, a te na ziemi ojczystej
Wydają plon obfity, plon dobry i czysty.

Raz pamiętam, było to w majową pogodę,
Siedzieliśmy nad Olzą — starzec patrzał w wodę
I dumał, jakto w jego bywało zwyczaju;
Na drugiej stronie rzeki we wierzbowym gaju
Śpiewał słowik; pieśni tej z pod niebios sklepienia
Wtórowały skowronki. A te ptasząt pienia
Jak głos błogosławieństwa Bożego spłynęły
Na ziemię i całą też Bożem ogarnęły
Błogosławieństwem. Starzec w przyjemnym zachwycie
Patrzał na pola, gaje, na słonko w błękicie
I słuchał ptasząt pieśni. Łzy mu się strumieniem
Rzuciły, z za łez oko jaśniało płomieniem —
A kiedy się wpatruję w niego ze zdziwieniem,
Spojrzał na mnie i rzekł mi: «Moje lube dziecię
Dziwisz się, że ja płaczę, choć ślicznie na świecie;
Dziwisz się, że ja płaczę, a w twem młodem sercu
Tak rozkosznie, tak cudnie, jak na łąk kobiercu.

Twoje serce — to jasna, słoneczna dnia pora;
Moje zaś jakby wieczór, a wiesz, że z wieczora,

Kiedy słońce zachodzi, to rosa niebieska
Zwilża kwiaty, świeci się, jak radości łezka.
Otóż u mnie tak samo: widok pól ojczystych,
Śpiew ptaków tak rozkoszny i szum tych fal czystych
Na moje stare oczy łzę ciśnie radości.
I to też jest jedyną rozkoszą starości
Mojej, za którą Bogu niechaj będą dzięki!
O! bez niej, moje dziecię, jeden, samiuteńki
Z moich na świecie, byłbym bardzo opuszczony;
Byłbym smutny, jak kwiatek gradem pozbawiony
Ozdoby swojej, którą tak cudnie się mieni,
Lub jak niebo odarte z słonecznych promieni.

Ziemio moja ojczysta! w twych grobach złożeni
Leżą ojciec i matka, wszyscy krewni moi;
Tutaj tyle pamiątek z lat dziecinnych stoi;
Tutaj mową ojczystą brat z bratem się wita,
A na wdziękach tej mowy piosenka wykwita,
Piosnka miła — jej dźwięki z taką płyną
Mocą w starą pierś moją i grzeją jak wino,
Że mi wtenczas tak lubo, miło i radośnie,
Że się czuję jak kiedyś w mojej życia wiośnie.
I jabym cię nie kochał — nie kochał tej ziemi,
Co mi radość takową sprawia i takiemi
Uczuciami pierś żywi... Może być, że inni
Nie tyle, co ja, czują — sami sobie winni!...»

Powiedziawszy, umilknął, wzrok spuścił ku ziemi
I zadumał się znowu. A znać, że smutnemi
Myślami był zajęty, bo westchnął głęboko,

A potem łzy otarłszy, których pełne oko,
Rzekł dalej: «Kiedy patrzę na chaty, to one
Tak zdają mi się święte, tak błogosławione,
Jak domy Boże... A ludzie? O ty, lube dziecię,
Jakżebym życzył sobie, by również ich życie
Było świętem...

Już sobie powiedziałem nieraz,
Że tu u nas, jak dawniej, nie dzieje się teraz;
Zdaje mi się, że dzisiaj gorszy świat, że ludzie
Zboczyli z drogi cnoty i w gładkiej obłudzie
Gonią po drodze życia za znikomym zyskiem
W samolubstwie serc własnych, z skrytem pośmiewiskiem
Dla braci, którym w szczęściu potknęła się noga;
Że wśród swojej wielkości zapomnieli Boga,
Że w ślepem uniesieniu najświętsze zniszczyli
Węzły, jak gdyby sami na świecie tu byli...
Niestety! a oni są tych ojców synami,
Co śpią tu pod tą ziemią, a nad ich grobami
To samo niebo sklepi swe błękity czyste,
To samo niebo dzieci i groby ojczyste
Oświeca...

Może było i w mojej młodości
Tak samo, a tylko w pomroku starości
Wszystko inaczej memu przedstawia się oku,
I to, co przeminęło, ma więcej uroku.
Wszak i przeszła godzina piękniejszą się zdaje
Od tej, która obecnie powoli nastaje.
Czemu? bo ona przeszła, a nasze wspomnienie

Czem dłuższe, tem w cudniejsze zapada się cienie,
Jak cienie nocy letniej — gdzie promień miesiąca
Owem czuciem rozkosznem o serce nam trąca,
A wszystko blaskiem stroi.

Ale nie chcę sądzić,
Bom i ja nie bez winy i ja mogę błądzić,
Jako i inni błądzą; to prawda, a przecie
Mówi mi głos wewnętrzny, że dzisiaj na świecie
Inaczej.

Nie zapomnę ja nigdy — bywało
W lecie naprzykład, nim słoneczko wstało
Z złotych chmur, a na płocie zadzwoniła nuta
Hałaśliwa, przeciągła rannego koguta,
Jak dzwonka domowego — już ojciec z komory
Wyszedł i zbudził sługi: do stajni, obory
Zajrzał i po podwórzu przeszedłszy się wkoło,
Wrócił do izby z twarzą spokojną, wesołą,
Nabrał wody w garnuszek, wziął do ust, na dłonie
Lał i umywał oczy, czoło, lica, skronie,
Usta zaś na ostatku; a następnie bierze
Ręcznik gruby (a płótno było białe, świeże),
I obciera nim ręce, twarz; potem grzebieniem
Uczesał skromnie włosy — nareszcie z westchnieniem
Klęka przy białej ławie i modli się cicho.

O! tutaj cię nikt nie zna, obrzydliwa pycho,
Co jakiś wstyd fałszywy, jak truciznę, wlewasz
W serca ludzi i która z modłów się naśmiewasz;

Z skromną i ufną duszą i sercem stroskanem,
Gnie lud wiejski kolana codziennie przed Panem!
I mój ojciec się modlił po cichu i długo;
A słońce, co już zeszło, swą złocistą strugą
Musnęło z lekka głowę i te ciche modły,
Jasne, czyste promienie przed tron Boga wiodły.
Potem wstał i wziął książkę, otworzył nabożnie
I zaśpiewał pieśń...

Tymczasem cicho i ostrożnie
Weszła matka i słudzy i każdy z kolei
Za ojca przykładem w ufności, nadziei
Klęka i Ojcu w niebie składa dziękczynienie
Za noc cichą i ze snu szczęsne przebudzenie,
I oddawszy z ufnością swe życie, kłopoty
I całą dolę Bogu — idą do roboty.
Każdy ma swoją pracę: dziewki do krów idą
I spieszą się, bo krówki na paszę wynijdą,
A pasterz, choć ospały, już stanął gotowy,
Trzaska z bicza i woła: «Spuszczajcie mi krowy,
A nuże, prędko, prędko». — Lecz ledwie z podwórka
Wyszła trzoda, już piosnkę: «Za górami torka»[2]
Śpiewa opóźnionemu sąsiada pasterka!
Jakżeż miła ta uchu piosenna rozterka,
Kiedy piosnki pasterzy dźwięczą po dolinie,
Które echem podaje olszyna olszynie!

Matka, jak zwykle, krząta się koło śniadania.
Ojciec poszedł doglądać — bo jest doglądania
Dosyć, kiedy gospodarz tylko pilny, dbały:

Czy też konie obroku sowicie dostały,
Czy dobrze oczyszczona sierść się na nich świeci,
Czy też, gdy dłonią klaśnie, proch w górę nie leci:
Bo czystość i porządek połową obroku,
A najlepiej zaufać jest własnemu oku.
Potem odszedł sporządzić pług ostry i brony
Zębate, bo dziś miały ostatnie zagony
Przyjąć resztę zasiewu pod skiby spulchnione.

Zwykle ostatnie siewy bywają skończone
Na świętego Urbana[3]; nawet się już śmieją,
Żartując, że ze Świętym na połowę sieją.
Ale u nas tatarki trójgraniaste ziarna
Jeszcze czerwca czekają, tak, że gospodarna
Pszczoła w późnej jesieni zbiera swe zapasy
Zimowe ze śnieżystej, wonnej hreczki krasy.
Dziś miano siać pogankę[4].

Właśnie też z komina
Dym, jak chmurka znikoma, przezroczysta, sina,
Rzedniał i trząsł się, czasem jeszcze z rzadka
Zaczernił się i zniknął: znak pewny, że matka
Śniadanie dowarzyła. Już dzieci z pościeli
Zbudziła i umyła; jak aniołki w bieli
Uklękły i drobniuchne rączęta złożyły,
I nabożnie za matką «Ojcze nasz» mówiły,
Kończąc go znakiem krzyża na niewinnem czole.
Śniadanie już też stało gotowe na stole;
Przyszli wszyscy, westchnąwszy, dokoła usiedli,
Ojciec na pierwszem miejscu, i w milczeniu jedli.


Po śniadaniu na pole. Parobek, jak może,
Śpieszy się, by wyprzedził dziewki na ugorze,
Bo one też w lot pędzą... Ojciec znów szedł zwolna.
I zaczęła się praca ciężka i mozolna,
Lecz choć trud siły pręży, pot się z skroni leje,
Jednak oko wesołe radością się śmieje,
A czyste serce skacze i przez szczere usta
Leci w wonne powietrze pioseneczka pusta.
A ptaszek ją pochwycił, co sunął przelotem,
Motylek ją usłyszał i skrzydełkiem złotem
Poleciał cichuteńko na kwiatki i zioła
Zbudzić wietrzyk, co tam spał i zaraz od sioła
Nadleciał i ochłodził pałające czoła.
A słońce, co szło wyżej, coraz wyżej w górę,
Z swym palącym promieniem skryło się za chmurę,
A z chmurą jeszcze wyżej aż nad Jaworowym
Stanęło, mając drogi niebieskiej połowę:
Południe.

I zaraz też z naszego kościoła,
Co szeregiem topoli otoczon dokoła,
Odezwał się głos dzwonu, a płynąc przez błonie,
Zakończył miłym dźwiękiem półdzień na zagonie,
Więc też, jak gdyby na znak, dźwięknęły motyki,
Parobek zaciął konie; z kępy słychać ryki
Krów wierzgających, otoczonych pyłem:
Cisną się ciasną drogą i pędem zawiłym
Biegną ku studni; pasterz zaś za niemi zdala,
Łając, krzycząc, kuleje; a tu śnieżna fala
Gęsi syczących zwolna w podwórzu się wije

Jak kłąb wężów, co setne wznosi w górę szyje;
Wita ich głośny kogut swych skrzydeł zamachem,
Tu cień mignął po ziemi: chmura ponad dachem
Srebrnopiórych gołębi na mgnienie uwisła:
Świst przeciągły, szum — chmura na dach się rozprysła
I wszędzie miły hałas, o! bo tym hałasem
Wieśniak na wsi oddycha.

A ojciec tymczasem
Siadł sobie w cieniu gruszy, bo tam w izbie muchy
Dokuczały. A nad nim na gałązce suchej
Szczebiotała jaskółka (lud wiejski powiada,
Że ona z pobożności na innej nie siada,
Tylko zawsze na suchej). W cichem zadumaniu,
Zdawał się przysłuchiwać temu szczebiotaniu
Spoczywając; a dzieci skoro go spostrzegły,
Z krzykiem, śmiechem, hałasem do niego przybiegły,
Na szyję i kolana mu się zawieszały,
I jako jaskółeczki mile szczebiotały.

Lube życie wieśniacze! Na łonie natury
Płyną chwile twe złote w prostocie, wśród której
Uśmiechnięty, serdeczny, słodki urok życia
Pierwotnego wychodzi ze swego ukrycia.
Tu piękność nie fałszywa, tu miłość prawdziwa
W sercu czyste uczucie, a w duszy myśl tkliwa;
Tu gdy westchniesz — westchnienie leci wprost w niebiosa
Gdy zapłaczesz — twoja łza upadnie, jak rosa
Na kwiaty, a słońce, co wyjrzy z obłoka,
Nie dozwoli tęsknocie zwilżać twego oka!

Tutaj skromnie, a przecież tak cudnie, bogato!
Tu niema uciech świata, rozkoszy, — lecz za to
Śliczna noc wysrebrzyła firmament ściemniony;
Dzionek zorza poranna wywodzi z zasłony
Różowej, powitany głosem życia, chórem
Niby ślicznej muzyki, która trwa, aż torem
Jasnym pośród błękitów zanurzy się słońce
Za góry — a wystąpią ćmy[5] kształty trwożące...

Zasiedli do obiadu. Na czerwonym stole
Stała misa kapusty światłej[6], a zaś w kole
Zajmowały ziemniaki wonne stanowisko.
A gdy to zjedli, przyszła matka z małą miską,
Nastawiła i świeżej maślanki nalała,
W której perła za perłą złocistą pływała:
Gdzie się krupkami masła nabiał gęsto mieni,
Znać, że dla sług życzliwa dobra gospodyni.
Jedli wspólnie: maślankę łyżką, a zaś kruchy
Ziemniak w palcach trzymali; z dziewek jedna muchy
Natrętne odpędzała szeroką liścianą
Ogonką.

Po obiedzie się śpiesznie udano
Do zajęć domowych, jak to zwykle w domie
Na wsi bywa. — Parobek zdrzemnął się na słomie,
Jakby w takt kołysany obroku chrupaniem,
Jakby piosnką uśpiony siwoszów parskaniem:
Zrywa się, bo ostatniem ździebłem koniczyna
Wonna schodzi zza jaseł, a druga godzina
Dolatuje odgłosem dźwięcznym od kościoła;

Za nim dzwonek we dworze już do pola woła.
Znów stają na ugorze, czarne skiby porzą,
By je dobrze dorobić, wszelkich sił dołożą.
Nikt ich tam nie pilnuje, nikt ich nie pogania,
Chmura za nimi stoi, co słońce zasłania,
Lecz ta chmura nie siada na czoła spocone,
Niechęcią się nie stroi oko rozjaśnione.
Ochoczo i uczciwie pracują na roli,
Bo dola gospodarza jest cząstką ich doli.

Stanął ojciec na zagon skopany, i w worze
Dźwiga trójgranne ziarna w najlepszym wyborze.
Nabrał garść, machnął ręką i po szarej ziemi
Kreśli najpierw trzy krzyże ziarnkami czarnemi,
Które Bóg mile przyjmie; potem po zagonie
Szedł, zwolna siejąc; za nim śpieszą rącze konie,
Ciągnąc brony zębate, co ostrem żelazem
Ryją grób małym ziarnkom i grzebią je razem.

Słońce się coraz bardziej zniża na pagórek;
Wychodzi matka z domu, niosąc podwieczorek:
Chleb razowy, a na nim wznosił się ser biały,
Jak się wznosi nad ziemią pagóreczek mały.
Przyszła i chleb rozdała, biorą z wdzięcznem okiem,
I rękawem pot z czoła, co się lał potokiem,
Otarłszy, siedli w brózdę spożywać dar Boży.
Nad nimi wzlata w niebo skowroneczek hoży,
A rozkoszną piosenkę rzucając im z nieba,
Żąda w zamian choć małą odrobinkę chleba.


Już słońce za olszynę chyli się, już tonie
W liściu drzew; a olszyna cała ogniem płonie,
Jak gdyby ją trzymały w objęciu pożary;
Lecz już blednie, sinieje, a słońce przez szpary
Drzew resztę drżących powściąga promieni.
Już zaszło. Jeszcze zachód zorzą się rumieni;
Zwolna blednieje, nocy zapada zasłona
Gwiazdami haftowana, a na chmurach kona
Ostatni śpiew skowronka, co w powietrznej jeździe
Spóźnił się i usiada na zroszonem gnieździe.
Zabrzęknęły motyki; brzmią długo, bo w wietrze
Wieczornym tak prędko oddźwięk się nie zetrze;
Trzasnął bicz, trzask powtarza echo niewidziane;
Dźwięczą głośno podkowy w nocny zmrok odziane.
W podwórku już się wszystko ciśnie i uwija,
A do wrzawy swój głosik miluchny zawija
Dzwonek, co dzień pracy zakończył wieczorem
Spoczynku... Ojciec idzie z wypróżnionym worem
Zwolna, nucąc pieśń: «Wszystkie nasze dzienne sprawy»,
A księżyc jego postać na rosie wśród trawy
Rysuje i postać promieńmi miesiąca
Osrebrzona szła cicha, święta i modląca.

Zwołano do wieczerzy. Wszyscy siedli kołem
Na trawniku przy misce, jak gdyby za stołem
Bogatym: bo się błyszczał rosy kropelkami
Jakby srebrem talerzy i czar kryształami.
Wszyscy skromnie zasiedli, a przecie siadali
Wśród bogatej i wielkiej i przepysznej sali,
Której krańce gdzieś w dali nieba dotykały;

Śliczna lampa świeciła u modrej powały
A koło niej maleńkich światełek tysiące
Płoną, jakby promienie jak iskry błyszczące.
Do tego i muzyka duszę rozwesela
Jedzących; choć rozliczna i choć z tonów wiela
Złożona, tak miluchna harmonijną zgodą,
Że jej czarem zaklęte wiatry w tan się wiodą.
Najpierw derkacz, tu u nas nazywany chrząszczem,
Daje znak i wnet żaby w kałuży pod gąszczem
Hałaśliwym, skrzeczącym chórem się ozwały;
We wierzbinie nad Olzą śpiewa słowik mały;
A zaś w zbożu przepiórki; zielone koniki
Świerszczą w trawie, na liściach... a do tej muzyki
Tak cudnej, czarującej, ślicznej i wspanialej
Ponurym szumem fale Olzy wtórowały,
I ten wieczór tak cudny i cudna muzyka
Wszystkich serca radosnem uczuciem przenika.
I siedzieli jak duchy przy skromnej wieczerzy,
Odziani w blask księżyca, co się coraz szerzy;
Po wieczerzy, po pracy, po modlitwie cichej
Poszli spać. Pokładli się na pościeli lichej,
Lecz zato ręką pracy i zdrowia usłanej
I popadli w sen zdrowy, miły, pożądany...
Na dobranoc im nuci słowik pieśń z za krzaka:
Tak się skończył powszedni dzień w domu wieśniaka.









  1. Olza, rzeka, przepływająca Księstwo Cieszyńskie, dopływ Odry. W roku 1900, w «Miesięczniku Pedagogicznym», organie Polskiego Tow. Pedagogicznego na Śląsku, wszczął się spór, czy nazwa owej rzeki ma brzmieć: Olza, czy Olsza. Opinii pierwszej bronił bezimienny «Świbiczanin» (nr 2, str. 22 i 23, nr 4, str. 46 i 47), drugiej zaś pp.: ówczesny dyrektor gimnazyum polskiego w Cieszynie, Piotr Parylak (nr 3, str. 34 i 35), oraz prof. Michał Janik (nr 4, str. 47 i 48). Ks. Antoni Macoszek w swoim «Przewodniku po Śląsku», wydanym przez lwowskie Towarzystwo wydawnicze (Lwów 1901, str. 12 i 13) broni brzmienia: Olza. Naukową wartość mają wywody pp. Parylaka i Janika. Na życzenie autora zachowujemy w wydaniu niniejszem brzmienie: Olza.
  2. Piosnkę «za górami torka, nie źrzało je, nie źrzało je, sąsiada pasterka ospało je, ospało je» — śpiewają pasterze, którzy wcześnie wypędzili bydło na paszę, tym, którzy spóźnili się z wypędzeniem.
  3. Św. Urbana 25 maja.
  4. Tatarkę, czyli hreczkę, nazywają na Śląsku poganką — krupy hreczane kaszą pogańską.
  5. Ćma = ciemność; wyrazu tego lud polski na Śląsku stale używa w znaczeniu ciemności (por. u Mickiewicza: ciemność = oćma). Ob. Słownik jęz. pol. Karłowicza, p. w. ćma.
  6. Kapusta światła t. j. kapusta biała; podobnie chleb światły, mąka światła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kubisz.