<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kubisz
Tytuł Dwa dni
Część II
Pochodzenie Z niwy śląskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
«Będziesz dzień święty święcił».

Już świt ranny rumieni z lekka sine chmury —
I skowronek się wznosi zroszonemi pióry
Od ziemi chwalić Pana — a pod kłosem żyta
Przepióreczka ochoczo ranną zorzę wita.
Już słońce, choć niewidne, złociste promienie
Rzuca na gór wierzchołki i spędza z nich cienie:
Uciekają w doliny — lecz się nie ostoją,
Bo promienie nad górą już się światłem roją,
I strzelają na trawy i rosy szukają
I, jak światło w okienku, złocisto łyskają.
Już ptaszki się ozwały melodyjnym śpiewem,
I wietrzyk wstrząsnął kwiaty rzeźwiejszym powiewem:
Bo ze wstającem słońcem wszystko ze snu wstaje,
Ożywiają się pola, łąki, lasy, gaje.
Wszędzie panuje rozkosz i śmieje się radość,
A komu słońce świeci, temu pewno zadość.
Ale w chacie wieśniaka — tam takie milczenie,
Jak gdyby ją trzymały w swem objęciu cienie
Nocy; tak cicho śród ranka hałasu

Jako w zaklętym zamku, co stoi śród lasu
Otoczony wałami ciernia i korzeni.
Tam jeszcze śpią smacznie i w snach pogrążeni
Śnią na przemian o trudach pracy i o cnocie;
Nawet kogut krzykliwy, co stoi na płocie,
Milczy i krótkim dzióbem swój ogon błyszczący,
Podniesiony, skrzywiony jako sierp świecący,
Czyści z kurzu, spogląda na kury pod płotem,
Co się w piasku tarzają. A na strzesze złotem
Słonecznem myją białe swe piórka gołębie;
Kotek mruczy, grzejąc się u studni na zrębie;
W chacie cicho, śpią jeszcze, bo dzisiaj — niedziela.
Mgła srebrna wstaje z Olzy, zwolna się rozściela
Na dachy i trzyma je jak matka w objęciu,
Co chce chwilkę snu jeszcze przysporzyć dziecięciu;
Unosi się nad wioską, jako anioł Boży,
Który śpieszy do nieba ze ziemskiej podróży;
I coraz bardziej niknie zarys szaty białej.
A słońce weszło w górę i mgły się rozwiały,
Na chaty odsłonione dzionek biały spłynął,
I sen na śpiącem oku skrzydełka rozwinął
I uleciał, uleciał w dalekie krainy.

Wstał dzionek rozjaśniony, lecz zupełnie inny
Niż dzień przeszły, powszedni. Cudnie uśmiechnięty
Stąpa po białej rosie, jako anioł święty
W ostatnim dniu stworzenia; w jednej niesie dłoni
Pełno prześlicznych kwiatów o czarownej woni;
Drugą z wiatru powiewem poważnie podnosi
I by święcić dzień Pański, wszystkiej ziemi głosi!


Zaś słońce biegło zajrzeć do chaty wieśniaczej,
A jego złotą drogę czysty promień znaczy,
A jasny, biały promień połyskiem odstrzeli
Od jej skromnego wnętrza, jej przedmiotów bieli:
O! bo wieczorem wczoraj myli i czyścili,
Żeby tylko niedzielę przystojnie uczcili.

I słońce biegło zajrzeć do chaty wieśniaczej,
A jego złotą drogę czysty promień znaczy,
I zastało domowych nad Księgą schylonych
W modłach cichych, gorących, sercem zatopionych.
Ufność silna i wiary silniejsza potęga
Po złotej słońca wstędze w niebie Boga sięga.
I to serce wierzące, co pobożnie czuje,
W odwiecznych progach nieba Ojca odnajduje.
A modlitwy, wylanie pobożnego serca,
Pan Bóg przyjmie w ofierze, a wydrwi szyderca.

I w domu wszędzie cicho, spokojnie na dworze,
Wszystko zdaje się święcić wielkie imię Boże,
Tylko się tu błąkają głośnych modłów pienia,
Że cała chata zda się być jakby świątynia.
Z obory pieśń dochodzi pracowitej dziewki,
A w stajni zaś parobek, zamiast pustej śpiewki,
Którą nuci po wsze dnie, czyszcząc konie swoje,
Śpiewa pieśni poranne. — Te różne nastroje
Różnych pieśni w jednym, zgodnym tonie giną,
I jak jednym nastrojem prosto w niebo płyną.
Nawet dzisiaj śniadanie, że to przy niedzieli,
Lepszym, niźli zazwyczaj, pokarmem się bieli

I lepiej omaszczone. Posiadali razem,
Ojciec na pierwszem miejscu, i cichym wyrazem
Pomodliwszy się Bogu, smacznie zajadali.

Już dziesiąta zabrzmiała na drucie ze stali
I za każdym oddźwiękiem kukułeczka woła,
Co w zegarze ukryta: Czas już do kościoła!
Ubierają się: ojciec nalał do grocicy[1]
Wody i mył się; potem przyniósł ze świetnicy[2]
Szaty świąteczne; bierze spodnie wązkie z pasem
Ogromnym, z kutasami buty; tym kutasem
Jak gdyby kiścią czarną u góry powiewa
Poważnie, glancowana wysoka cholewa.
U spencera[3], jako też i u kamizelki
Kołnierz prosty; guziki srebrne, jak bąbelki
Na błękitnej wód toni śnieżne i wydęte,
Błyszczą dwoma rzędami na piersiach upięte.
Szyję zaś od koszuli lemiec[4] wązki, biały
Okala. — Płaszcz zaś długi wisi u powały,
Bo jeszcze czas. —

Matka około ubrania
Dłużej się krząta. Bierze do zbierania
Pończochy długie kilka łokci, tak nazwane,
Że się w fałdy zbierają, pończochy zbierane.
Zbiera długo, a potem na nogę zmarszczoną
Wdziewa trzewik z spinkami; suknię zaś czerwoną
Przepasuje fartuchem; ubiór w pół gotowy,
Lecz większa sztuka leży w ubieraniu głowy;
Bierze się biała chusta i w trójkąt się składa;

W tem jej zwykle pomaga usłużna sąsiada,
Bo samej niepodobna; złożoną nakłada
Się na głowę, a matka rękami na czole
Przytrzymuje, ażeby pod prężącą wolę
Poddać czoło i zmarszczki — patrząc do zwierciadła
Czy się dobrze przy uchu chustka już układła.
Już jest szatka sprawiona! Och! ślicznież ten biały
Strój głowy się wydawał: dwa końce spływały
Poważnie: jeden z skroni prawej zwity, długi,
Na kształt niby ucha długiego, a drugi
Przykrywał plecy jak dach śnieżny biały.
Dziś wieśniaczki ubioru tego zaniechały,
Który im słusznie zyskał imię białogłowy —
I powoli, nieznacznie ten znak narodowy
Jakiś nowy obyczaj czy moda wypycha;
A podobno, niestety, zdziałała to pycha!

Już ubrani, więc idą. Lecz nim swoją nogę
Za próg domu wywiedli na kościelną drogę,
To ojciec ze świetnicy wyniósł księgi święte,
«Kancyonał z Dambrowskim»[5], mosiężnemi spięte
Sprzążkami, a kładąc je ostrożnie na stole,
Rzekł do mnie, a ja byłem natenczas pacholę
Dosyć duże: «Jakóbie, podczas kościelnego
Nabożeństwa zasiądźcie wszyscy do jednego
Za stołem, zaśpiewajcie, ty czytaj kazanie,
W niedzielę wy pójdziecie»; potem westchnął: «Panie
Strzeż domu»... płaszcz zarzucił, wstrząsnął kilka razy
I jeszcze powtórzywszy wydane rozkazy
Wyszedł z matką i siostrą.


Na drodze do miasta,
Bieżącej tuż nad Olzą, coraz bardziej wzrasta
Tłum, idących do domu Bożego, bo z różnych
Okolic cel jednaki połączył podróżnych.
Cała droga wygląda z blizka na kształt wstęgi
Pstrej: ubiór czarny obok białego, to pręgi,
Kiedy się w słońcu mienią i łamią się w cienie;
Zdala zaś jako potok, co pod lasem płynie
I falami po cieniach wiszących gałęzi
Ponad nim, które słońce w modrej toni więzi,
Przezroczyste, błękitne suwa wody swoje:
Ubiór mężczyzn to cienie, fale kobiet stroje.

Wznosi się piękne wzgórze, które Olzy zdrojem
Obwija swe podnóże, jak srebrnym powojem;
Wznosi się piękne wzgórze i z za drzew zieleni
Białość naszego miasta w wodzie gra, się mieni;
I mury, gdyby dziatwa nad brzegiem usiadła,
Patrzą w tę modrą głębię, jakby do zwierciadła.
Dumają: czy się dziwią twarzy swej białości?
Albo czy upatrzyły we wodzie przeszłości
Marę, która postawą łzawą i posępną
Biegnie chwilę ukarać obecną, przestępną?
Czy wiedzą, że w tych kropli przezroczym krysztale
Przechowane tej ziemi grzechy, skargi, żale,
Jakby w czarze pamięci — i kiedyś w przyszłości
Wyleją się pod nogi zdziwionej ludzkości:
Niech więc sądzi... Nie! one jeszcze nie powiedzą
Dlaczego w takiem dziwnem zadumaniu siedzą;
Och! jeszcze się tej ziemi czasy nie spełniły...

Więc milczą jak zaklęte — one się zdziwiły
Nad tem tylko, że w krótkim czasie tak podrosły,
I że tak pięknie, biało nad Olzą się wzniosły,
Toż marzą... a może spostrzegły z zachwytem
Jako nad podniesionym czarnych dachów szczytem
Wystrzeliły krzyżami Bożych domów wieże;
A z nich jedna najwyżej — aże na pobrzeże
Chmur morza sięga czasem; — czasem blask od krzyża
Bije jako od słońca.

A że się tłum zbliża,
Więc też czapki zdejmują z spoconego czoła
I z nabożnem uczuciem na progi kościoła
Wstępują; a chłód z wnętrza, jak poważne tchnienie,
Powitał ich, powitało uroczyste pienie
Niesione, kołysane na akordów rękach,
Niesione, kołysane na organów dźwiękach:
Powiało pod sklepienie gwiazdami okryte,
Powiało i tysiącem głosów wnet odbite
Upadło znów napowrót i z nowymi głosy
Połączone w głos jeden wzbiło się w niebiosy!

Pamiętam, jeszczem wtenczas był małem dziecięciem,
Co mówiła piastunka — słuchałem z zajęciem —
Że dziś każde słóweczko dobrze jeszcze pomnę
I chociażbym sto lat żył, to go nie zapomnę:
«Bóg pierwszego człowieka postawił do Eden,
Lecz zgrzeszył: wypędzony od Pana, sam jeden
Tułał się ze swą Ewą i pokrapiał ziemię
Łzami i potem krwawym: — aż nareszcie w plemię
Olbrzymie, lud on możny został rozrodzony.

Lecz lud odpadł od Pana, a grzesząc, pokłony
Oddawał cudzym bogom, które z złota czynił;
Pan widział, jak lud grzeszy i chociaż zawinił,
To on przecież w swej wielkiej, ojcowskiej miłości
Nie chciał, ażeby zginął w grzechu i we złości:
Lecz go chciał wyratować. Zwołał go pod górę
Wysoką; on sam stanął na ognistą chmurę,
Gwiazdy miał koło głowy, przepasany łukiem
Tęczowym — i przemówił piorunem i hukiem
Grzmotów; góra wstrząśnięta rozpadła się, cienie
Błyskawice wygnały: góra, jak sklepienie,
Uwisła nad tłumami, co ze strachu drżały:
Pod sklepieniem gwiaździstem wdzięcznie przeleciały
Dwa białe aniołeczki; na małem ramieniu
Niosły «dziesięć przykazań» rytych na kamieniu
I dały je ludowi, co z trwogi pobladły
Drżał, a on je wypuścił, że się w proch rozpadły...
Wtenczas Pan westchnął smutnie. To Boże westchnienie
Tak smutne wiatry w chmurach stworzyły na pienie:
I stąd kościoły i stąd też organy powstały...

Ilekroć się zgromadzim w kościele dla chwały
Bożej, a śpiew usłyszę i organów granie,
To tyle mi też razy przed oczami stanie
Owa góra; gdy słyszę zwiastowane słowo,
Zda mi się, że aniołki lecą nad mą głową!

Już jest po nabożeństwie: na organach kona
Ostatnie brzmienie pieśni nabożnych, a z łona
Wielkiego dzwonu z wieży, jak ciężkim oddechem,
Spływa głos pożegnania; ze stokrotnem echem

Wraca go nazad miasto, wzgórza i doliny.
Tutaj z progów świątyni — jak z źródła głębiny,
Kiedy się pchają wody we kształcie nawały,
Posuwa się lud tłumem; lecz tłumy rzedniały
I nikły na ulicach powoli, jak ginie
Potok w piasku, choć ledwie małą chwilkę płynie.

Jeszcze słońce bawiło na niebie wysoko,
Z za przezroczystych chmurek świeciło, jak oko
Boże ludziom, śpieszącym z powrotem, po drodze:
Idą prosto do domów swoich — a ich nodze
Nic nie stało zawadą wabiącą, ich kroku
Nic tam nie zatrzymało, ponieważ przy boku
Szła jeszcze pobożność.

Słoneczko bawiło wysoko
I z poza jasnych chmurek świeciło jak oko;
Kiedy ojciec i matka na próg domu weszli:
Myśmy ich wracających przed domem przedeszli,
Wiedziemy ich z radością, potemśmy pytali
O miasto i o kościół; potem rozbierali
Się, a wziąwszy posiłek do siebie, siadali
Wspólnie z dziećmi, z czeladką za stołem lipowym
Zaśpiewali; a ojciec uroczystem słowem
Odczytywał kazanie — kończąc je słowami:
«O ty najsłodszy Jezu zmiłuj się nad nami,
I racz pobłogosławić nędznym sprawom naszym
I obdarz Duchem świętym» — skończył «Ojczenaszem».

O! prześlicznyż to obraz dla duszy człowieka,
Na który patrząc łzą się napełnia powieka,

A pamięć nasza leci wstecz — w dalekie czasy:
I widzi przodków naszych skrytych w ciemne lasy
Tych gór ojczystych, kędy w niedostępnej jamie,
Ponad którą z gałązek Chrystusowe znamię
Zatknąwszy zasiadali gromadnie, z spokojem,
Z wiarą silną nad Księgą tryskającą zdrojem
Życia; a śpiew, odbity o skaliste ściany,
Urodzony w zapale, miłością owiany,
Co w śmierć wiedzie męczeńską ze wzrokiem do góry,
Powtarzały w hymn święty rozpłakane bory!

Dziś jeszcze starzy ludzie pokazują w górach
Miejsca spowiednicami zwane, co o zborach
Świadczą prześladowanych za wiarę — i różna
Wieść o nich między ludem; a dusza pobożna
Ma je za święte. — Mówią, że i duszpasterzy
Do odprawiania służby Bożej i wieczerzy
Świętej z sąsiednich krajów tajnie sprowadzali
W takie miejsca, że na znak wszyscy się schadzali
Tajnie na nabożeństwo. — O! Chryste! o! Panie!
Zdarz, żeby dla nas wszystkich to prześladowanie
Było źródłem wieczystem tej wiary gorliwej
Naszych przodków i źródłem Twej miłości żywej:
Niech z niego płyną wody, co nas umacniają
W dobrem, a przeciw złemu w walce sił dodają!

Skończone nabożeństwo domowym zwyczajem.
O! szczęśliwy to naród, nad którego krajem
Unosi się pieśń serca, którą on zaśpiewa,

Unosi się modlitwa, którą on wylewa
Z piersi pobożnej, wiarą w Boga ożywionej!

Ojciec wyszedł na pole obejrzeć ról plony;
Matka mu towarzyszy, otoczona wieńcem
Dzieci hożych i krasnych lic zdrowych rumieńcem.
Dzieci skaczą z radości, zbierają jagody,
Co po ziemi się mienią, do ich lic urody
Podobne; wdziewają je na trawy ździebełka:
Każda poziomka błyszczy, jak mała perełka
Czerwona, a źdźbło znowu, jakby sznur korali.

Ojciec z matką z radością wtedy spoglądali
Na swych pól urodzaje: jakby fale wzdęte
Gnie się żyto kłosami, ręką wiatru zgięte:
Pszenica cudnie stoi, a w jej jasnych kłosach
Czerwieni się mak polny, jak w warkocza włosach.
Dalej ziemniaków łany — nad ich wałki małe
Leci już kilka kwiatów — jak motylki białe.
Wczesny owies już trzęsie dzwonkami szarymi,
Zmartwił się znać tem jęczmień, spuścił wąs ku ziemi
I coś z wiatrem szeleści — co gdy koniczyna
Spostrzegła, rozśmiała się, że aż główki zgina.
Nie śmiej się koniczyno! bo gdzie dziś kwiat błyszczy,
Jutro kosa świecąca swem ostrzem zaświszczy.
Czy nie wiesz, co się stało twej sąsiadce łące,
Jak jej trawy skoszone wysuszyło słońce?!

Na zachodzie słoneczko bladem licem świeci;
Już powracają z pola: skaczą wkoło dzieci,
Jedne z nich niosą na źdźbłach jagody rumiane,

Drugie kwiaty: mak polny i w wieńce splatane
Bławatki, zawieszą je w świetnicy na ścianę.

Słońce zaszło, dnia oko zawarło powieki,
Promień jasny, co błądził po ziemi dalekiej,
Wraca na łono słońca, żeby znowu świeży
Jutro wrócił.

Zwołano właśnie do wieczerzy.
Dzisiaj smaczna wieczerza: w niedzielę i święta
Porządna gospodyni o stole pamięta
Lepiej. — Siedli z modlitwą i czyści i biali,
Ojciec na pierwszem miejscu — smacznie zajadali.

Słońce zaszło, dnia oko zamknęło powieki,
Promień zniknął, co błądził po ziemi dalekiej —
A jasne gwiazdy wschodzą: i noc w swym obiegu
Oświecą.

Po wieczerzy usiedli na brzegu
Olzy. Pamiętne będą mi zawsze te chwile —
Chwile życia i ducha... Jak cudnie, jak mile
Płynęły z serca pieśni, płynęła rozmowa
Wesoła z ust — lub jaka powiastka wioskowa
W tych godzinach swobody, godzinach wytchnienia!
Otóż takowa chwila na strunie wspomnienia
Drgnęła... Pomnę: siedzimy na brzegu zieleni,
Niebo jasne gwiazdami cudownie się mieni:
I w wodzie błyszczą gwiazdy, jak roje kamieni
Drobnych, złotych — nad wodą komary igrają,

Łapią je chyże rybki i bokiem łyskają;
Na gałązce w wierzbinie słowik czule nuci
I nie skończy swej pieśni, aż znów świt powróci.

I siedzimy wesoło, uciesznie, a śmiechy
Dzieci wtórują mile wśród wspólnej uciechy;
Lecz znów nastała chwila milcząca i głucha
Przerwana szumem Olzy. Każdy bacznie słucha
Tylko gawęd starego parobka, co baje
O strachach i utopcach[6], że aż włos powstaje
Na głowie. — Dzieci w wodę patrzały ze strachem:
Błyszczą gwiazdy: to zamek utopca pod dachem
Z gwiazd lśniących, cały z srebra, ślicznie wyzłocony —
Wychodzi on czasami, jak chłopiec w czerwonej
Czapeczce, takichż spodniach, w modrej kamizelce
Huśtać się na gałęzi; w łyżce — i kropelce
Wody nawet utopi, a szczególnie dzieci! —
Sunie się ciemna fala: «Patrzcie, patrzcie, leci
Ksebe[7] czarna, tam druga suwa się pod wodą,
Pewnie kogoś schwytały, topią go, w głąb wiodą».
Łyska się na kamieniach białych rybek stado:
«Patrzcie, dzieci topielca w srebrnym wozie jadą,
Uchodźmy prędko, prędko!» — Lecz pasterze śmiałki
Podskoczyli, dobyli z zanadrza piszczałki:
Zagrali im — niech tańczą w podwodnym pochodzie.
Rybki, słysząc muzykę, pluszczą, jak po wodzie
Płaskie kamyki ręką chłopczyka puszczone.

Już wóz na niebie skręcił dyszel długi w stronę
Południa; mleczna droga przecina już nieba

Błękit. Wstał i rzekł ojciec: «Dzieci, spać już trzeba!
Jutro wstaniem, nim zejdą nam na wschodzie zorze»...
Poszli tedy, z modlitwą, kładąc się na łoże;
Usnęli, kołysani śpiewem pośród krzaka.
Tak się skończył niedzielny dzień w domu wieśniaka.

I tak zawsze tym samym biegną lata torem
Wieśniakowi wśród życia. Poranek z wieczorem,
Połączony modlitwy, pieśni, pracy dłonią,
Tworzą dzień. — Gdy są troski: przed niemi się słonią
Modlitwą — gdy zaś radość zawita śród troski,
Przyjmują ten dzień szczęścia wdzięcznie jak dar Boski!
I wesele i radość, ni to, co ich boli
Serca im nie odmieni, nie zachwieje woli
Prawej... Lecz teraz?.. teraz?.. i tu spuścił głowę
I dalej goniąc myślą swych wspomnień osnowę,
Widział, że się zakończy już nicią nadgniłą —
Westchnął ciężko i szepnął: «Wszystko to się śniło»! —
Potem poszedł ku Olzie — i stanął nad brzegiem
I znowu pędził w przeszłość wstecz myśli obiegiem,
Zapłakał i łzy kroplę w wód zdroje dorzucił,
Usiadł na brzeg urwisty, tę piosnkę zanucił:

O, Olzo moja! jeszcze się twe wody
Jak wtenczas snują przez ojczyste niwy,
Kiedy to pełen chłopięcej swobody
Pływałem sobie po twej fali siwej —
I jeszcze widzę ten sam brzeg strzępaty
I na tym brzegu ten sam grab garbaty.


O, Olzo moja! twoje modre tonie,
Co z niezliczonych kropli są złożone,
Kryją przeszłości pamiątki w swem łonie;
I nasze pieśni w nich tam są uśpione
Jak w Arce; kiedyś gdy opadną wody,
Wyjdą, powieją oddechem swobody!

I szczęśliw jestem, ty rodzinna rzeko,
Że się nad twoim wychowałem brzegiem;
Ty śpieszysz, pędząc za Odrą daleką,
A duch mój z twoim połączył się biegiem
I leci witać swych braci rodzonych
Ze wspólnej matki, chociaż rozłączonych.

I patrzeć na cię — jak mi jest przyjemnie!
Ileż to w każdej uroku kropelce;
Pocóż mi marzyć o Dniestrze, o Niemnie!
I ty masz nimfy, i ty masz topielce,
O czem babunie, jakto zwyczaj mają,
W zimie przy prządce dzieciom powiadają.

Lecz widok na twe igrające fale
Budzi mi w duszy wspomnienia dziecinne,
Które mi radość przemieniają w żale;
Bo co najdroższe — przeszło w życie inne!...
Płyń, moja Olzo, płyń dalej doliną
I weź me żale, niech w twych nurtach zginą.









  1. Grocica t. j. drewniane naczynie, szaflik. Ob. Słownik jęz. pol. Karłowicza, p. w. gracica.
  2. Świetnica = świetlica.
  3. Spencer, rodzaj krótkiego surduta, był częścią składową stroju ludowego w Księstwie Cieszyńskiem, dziś już rzadko używanego.
  4. Lemiec = kołnierz; por. lama z arabs. lamij = lśniący.
  5. «Kancyonał z Dambrowskim» — wśród ludności polskiej ewangelickiej w Księstwie Cieszyńskiem jest rozpowszechniona «Postylla ks. Samuela Dambrowskiego, superintendenta zborów ewang. a. w. na Litwie i Żmudzi» (różne wydania). Por. ks. Józef Londzin: Kilka druków śląsko-polskich z zeszłego i z pierwszej połowy bieżącego stulecia. Sprawozdanie prywatnego gimn. polskiego w Cieszynie za rok szkolny 1897/8, str. 19. Kancyonały były dawniej czeskie, mianowicie układu Jerzego Trzanowskiego. Dziś są w użyciu kancyonały polskie ks. Heczki z Ligotki i inne.
  6. Utopiec = topielec.
  7. Ksebe, nimfa wodna, która topi ludzi. Autor słyszał podania o niej w dzieciństwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kubisz.