Na dwudziestopięcioletni jubileusz Czytelni ludowej w Cieszynie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kubisz
Tytuł Na dwudziestopięcioletni jubileusz Czytelni ludowej w Cieszynie
Pochodzenie Z niwy śląskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA DWUDZIESTOPIĘCIOLETNI JUBILEUSZ
CZYTELNI LUDOWEJ W CIESZYNIE.[1]

I ja chcę uczcić piękne nasze święto
Prostą powiastką, jakoby uszczkniętą
Kwiecia gałązką z naszej Śląskiej błoni,
Jakie dostatkiem wszędzie tęskna roni.
A przeto, chociaż w tej skromnej powieści,
Urywek z życia mojego się mieści,
Niejeden znajdzie w niej swe własne dzieje,
Niejeden znajdzie, że takież koleje
I jego własne życie przechodziło.
Wielu nas, wielu jednem życiem żyło!
I jedna dola w przeszłości nas wiodła
Szczęśliwą drogą do onego źródła,
Z którego wody kto tylko skosztował,
Miłość swej ziemi wiecznie będzie chował.

Dom mój ojczysty stał nad samym brzegiem
Olzy, co swoim wartkim, srebrnym biegiem

Śpieszy równiną za Odrą daleką.
Przy chacie lipa — a pod jej opieką
Tak dobrze było tej rodzinnej chatce,
I tak bezpiecznie dzieciom, ojcu, matce,
Jak pod wszechmocną, dobrą ręką Bożą:
Ona nas chroni, gdy się burze srożą,
A kiedy upał obdarza nas cieniem,
A kiedy wiosna cudnem ptasząt pieniem.
W swem łonie wszystkie chowa wydarzenia
Tej chatki, jakie z losu przeznaczenia
Jej kiedykolwiek przypadły w udziale;
Więc też pamięta wesele i żale,
Radość we szczęściu, a w nieszczęściu skargi,
A pokój z dobrem, a ze złem zatargi,
Słowem, co życie uważa za swoje,
Te ustawiczne, ciągłe, trudne boje!

I tu mi matka pierwszy pacierz kładła
W serce dziecinne, tu mię abecadła
Uczył mój ojciec, a dziaduś sędziwy
Uczył stąd biegać na rodzinne niwy,
Zbierać i znosić kwiateczki ojczyste,
Uczył mię patrzeć w fale Olzy czyste,
Uczył wsłuchiwać się w słowicze śpiewy,
Uczył uważać na wiatru powiewy,
Pokazał niebo ojczyste i na niem
Ojczyste słońce, które jego zdaniem
Nigdzie tak jasno, tak ślicznie nie świeci,
Nigdzie takiego ciepła też nie nieci

W stęsknionem sercu promieniami swemi,
Jako tu u nas na ojczystej ziemi.

A więc siał w serce owe złote ziarno,
Które, choć nawet chwasty je ogarną,
Silnym swym wzrostem chroniąc się zniszczenia,
W złoty, stokrotny owoc się rozplenia.
I to też, kiedy, jako ptasze młode,
Co wylatuje z gniazda na swobodę,
Leciałem wolno — ojczyste konary
Rzuciwszy, w obce, dalekie obszary;
W długiej tej drodze nie zwichnąłem lotu:
Bo miałem siły dosyć do powrotu.

Niekiedy Olza powodzią wzbierała
Straszną, aż wody z brzegów wylewała,
W szalonym pędzie i niszczącym biegu
Rwała i drzewa i kwiaty na brzegu
I pochłaniała wszystko w toni mętnej.
Widząc tę zgrozę byłem bardzo smętny;
I rzekł mi starzec: «Moje lube dziecię,
Taką powodzią wzbiera czasem życie
Ludzkie, jeżeli samolubstwa chęci
Serce owładną, jeśli nie poświęci
Czynów i życia swej ojczystej ziemi,
Jeśli nie chodzi drogami Bożemi.
A jeśli potem, gdy opadną wody,
Fala znów płynie spokojnie jak wprzódy,
Cóż mi jest z tego, że zwolniła biegu,
Gdy niema kwiatów na zerwanym brzegu».


Tak mię nauczał mój dziaduś sędziwy,
A gdy śnieg biały pokrył lasy, niwy,
Drzewa w ogrodzie i z kwiatami grządki,
Wtedy od starca biegałem do prządki.
I kiedy warczy rączy kołowrotek,
Wtedy ojczystej pieśni słucham zwrotek,
I słucham chciwie ojczystych powieści,
A choć nie mogę zrozumieć ich treści,
Jednak znów słuchać do prządki przychodzę,
Podczas gdy bracia moi na podłodze
Bawią się, krzyczą, ja słucham ciekawie;
Często dzień cały tak przesiedzę prawie.
A choć już wszystkie na pamięć umiałem,
To przecież znowu i znowu słuchałem
Tych cudnych bajek o strachach i czarach,
Duchach zaklętych w podziemnych pieczarach,
Co skarby dają temu, kto ich pragnie,
O tańcujących nocnicach na bagnie,
I o topielcach w głębokiej zatoce,
I o strzygoniu, który w pewne noce
Odwiedza chaty i w okna łopoce,
I o królewnie zaklętej w kościele
I innych różnych, których bardzo wiele.

I w mej dziecinnej bujnej wyobraźni
Wszystko to słyszę, widzę najwyraźniej:
Strasznych topielców na wodnej głębinie,
Te tańcujące nocnice w olszynie,
I czarownice huczące w kominie;
Czarnego dyabła, co we młynie miele,

I tę zaklętą królewnę w kościele,
Tych groźnych zbójców w wielkim, ciemnym borze,
To wszystko widzę i w wieczornej porze
Za nic bym w świecie nie chodził po dworze,
I w szczere pole nie szedł za nic w świecie,
Więc gdy się tulę jako trwożne dziecię
Do prządki, ona głaszcze mnie i pieści
I łagodniejsze baja mi powieści:
Jako rok rocznie, gdy już kwiatów niema,
Przychodzi do nas piękna pani zima,
Jako odwiedza dobre, grzeczne dziatki,
Śliczne maluje na okienkach kwiatki,
Wiesza kryształy błyszczące na drzewa
I złote gwiazdki po śniegu rozsiewa,
Lub zaśpiewała piosnkę o dziewczynie,
Co pasła wołki w zielonej olszynie,
Z pieśnią, powieścią strach powoli minie!
A kiedy czasem się na wieczornice,
Czyli na prządki z całej wsi dziewice
I chłopcy do nas zebrali z kądzielą,
Gdy się zabawią, gdy się rozweselą,
Nie było końca śpiewom, żartom, śmiechom
I tym niewinnym wioskowym uciechom!

Więc takim trybem zbiegł mi wiek dziecinny
W mej ukochanej chateczce rodzinnej,
I takie było moje wychowanie.
To co najświętsze składało się na nie.
Dziaduś sędziwy uczył mię miłości
Ojczystej chatki i ojczystych włości,

Składał powoli po małej iskierce
Tę świętą miłość w pacholęcia serce,
Z której się jasne rozświeciły ognie,
W których się człowiek, hartując, nie pognie
I pod nieszczęścia nie schyli się ciosem,
Jakie mu w życiu Bóg zapisze losem,
Ani się zegnie przed pokusą względów,
Ni się przed światem skłoni dla urzędów:
Niezmienny pójdzie cnoty twardą drogą:
Zgiąć go nie zegną, lubo złamać mogą,
A taka klęska męża tylko szczyci!

A prządka snuła ducha złote nici
Z pieśni by ze lnu, a choć się zdawała,
Nić zbyt subtelną, jednak się nadała,
By prząść z niej wątek naszego żywota;
A chociaż potem tkacz świat przędzę miota
Grubą i gwałtem w tkaninę zaplata,
Przecie się błyszczy cudnie życia szata
Czystem uczuciem i marzeniem złotem
I owym ducha szlachetnym polotem.

Gdzie taka czystość pierwiastków się sprzęże
Na wychowanie młodzieży, tam męże
Dzielne i wielkie, z których każdy wyzna
Jawnie swą wiarę, mieć będzie ojczyzna!

Kochałem tedy naszą lubą chatkę,
Kochałem braci i ojca i matkę,
Kwiatki na łące i drzewa w ogrodzie,

Bydło i ptaszki i rybki we wodzie
Wielką miłością i ani myślałem,
Że ja to wszystko kiedyś rzucić miałem.

I to też kiedy zostałem studentem,
I szedłem z domu, z jakim żalem świętym,
Z jakiemi łzami, z jaką rzewną troską,
Z ojcem i matką, z braćmi, z domem, wioską
Się pożegnałem! Mnie wtenczas tak było,
Jakby się wszystko dla mnie już skończyło,
Jakbym już wszystko na wieki miał rzucić,
I jakbym nigdy już nie miał powrócić.

Z ojcem i matką do miasta jechałem,
Przez łzy płynące już nic nie widziałem
I co się ze mną dzieje, nie wiedziałem.
I do rodziców tyłem obrócony,
Siedząc spłakany, patrzę w moje strony,
Aż wszystko znikło za wzgórkiem wysokim.
A długo jeszcze szukam łzawem okiem
Mojego domku. Tak w wielkiej boleści
Rzucam mą chatkę, pieśni i powieści.

Więc jestem w mieście i siedzę we szkole;
Lecz jak tu smutno; ja wiejskie pacholę
Siedzę w serdecznej pogrążony trosce,
Tu mówią ze mną inaczej jak w wiosce,
Nie mówią ze mną w ojczystym języku,
Lecz cudzym, obcym, do którego zwyku
Nijak nie mogłem wziąć — trudna nauka,

To też się śmieją, szydzą jak z nieuka
Nieudolnego.

Czemuż się śmiejecie?
Czyliż dlatego, że wioskowe dziecię
Waszej niemieckiej mowy nie rozumie,
A więc też tęskni w tym obcym mu tłumie? —
Czy może za to, że go Pan Bóg stworzył
Takim, jakim jest i że mu nie włożył
Na język mowy Germanów narodu?
Wyrwijcie kwiecie z waszego ogrodu,
Na cudzej potem zasadźcie je grzędzie,
A wkrótce więdnąć i usychać będzie,
Tymczasem kiedy na rodzinnym łanie
W pełni kolorów, wdzięków, woni stanie!

Nie miałem znikąd litości, pociechy,
Za łzy i serce, szyderstwo i śmiechy
Dostałem w zamian, dlatego stroniłem
Od mych kolegów i samotnie żyłem
Z myślą o domu. Czasem mnie chęć bierze
Wybiedz ukradkiem na kościelną wieżę,
Skąd wzrok wytężam, czyli nie spostrzeże,
Żali mi z domu kto ręką nie skinie,
Lecz darmo patrzę, tylko Olza płynie,
I pozdrowienie na srebrzystej fali
Niesie, co ojciec i matka je słali.

A gdy raz pierwszy biegłem w odwiedziny,
Z stęsknionem sercem do mojej rodziny,

Z jakiemż radosnem witam się obliczem,
Z jaką radością niezmąconą niczem
Wpadam, wlatuję na próg mojej chatki
W uściski braci i ojca i matki.
I jeszcze dzisiaj czuję w mojem łonie
Tej szczęsnej chwili i zapach i wonie,
I jeszcze dzisiaj w moich piersiach noszę
Tej chwili szczęście, radość i rozkosze,
Kiedym powrócił z miłością dziecięcia
W objęcia matki i ojca objęcia.

Znów jestem w mieście, znów siedzę we szkole,
Lecz już mniej smutne jest wiejskie pacholę,
W miarę jak znika za domem tęsknota,
Rośnie do nauk pilność i ochota
I coraz bardziej i bardziej przywyka
Ucho do dźwięków obcego języka,
I w tym języku szukam słów, wyrażeń,
Dla moich myśli i uczuć i wrażeń,
W nim się pomnaża mój rozum i wiedza,
A język własny tak się upośledza,
Że się nim mówić po prostu odwykło.
Przy nim jak prostą, jak słabą, jak nikłą
Wydawała się czasem nasza mowa
I jej wyrazy, jej zwroty, jej słowa!

Czasem mi smutno i bolesno bardzo,
Że naszą mową tak we szkole gardzą.
Przecie tak miło z swoimi pogwarzyć,
Przecie tak miło samotnie pomarzyć,

Tak miło prośby do Boga zanosić,
Miło się żalić, dziękować lub prosić
Ojczystą mową!

Więc bolesno bardzo,
Że naszą mową tak we szkole gardzą,
Że język polski ze szkoły wypchnięty,
Język miłości i modlitwy świętej.
Może to za tą przyczyną się stało,
Że go pospólstwo tylko używało,
Że ludzie, którzy chcą być oświeceni,
W niemieckiej mowie muszą być ćwiczeni.

Lecz to mię jeszcze martwiło boleśniej,
Że nie uczono w szkole naszych pieśni.
Czyliż pieśń nasza taka nieudolna,
Że wypowiedzieć tego nie jest zdolna.
Co się tam w sercu i duszy ukrywa?
Czyż nasza piosnka tego nie wyśpiewa,
Co człowiek w duszy i sercu swem czuje
I co go smuci i co go raduje?
Czyż ma koniecznie dla Śląskiego dziecka
Za pokarm ducha służyć pieśń niemiecka,
Czyliż jedynie dźwiękiem, co drga w nucie
Tej pieśni, w duszy rozbudzi uczucie?

O, pieśń niemiecka to pani urodna,
Bardzo rozumna, ale bardzo chłodna.
Ale pieśń nasza, to wioskowe dziecię
Skromne, niewinne i proste, a przecie

Tyle w niem wdzięku i powabu tyle,
Że przy niem marzyć i potęsknić mile,
Że przy niem płyną błogo życia chwile.

I uczyłem się o ubiegłych wiekach,
Dawnych narodach Rzymianach i Grekach,
I o Germanach, ich zwyczajach, sprawach,
Ich wojnach krwawych, rycerskich zabawach,
I o ich bogach i o ich Walhali,
Rajskich rozkoszach i dalej i dalej —
I tylko o tem i marzę i myślę,
I tych narodów mapę znaczę, kreślę;
W mojej fantazyi widzę wielkie męże
Jak kruszą kopie i szczerbią oręże.
Jedno pragnienie żywiłem w swem łonie,
Mieć taką sławę w życiu i po zgonie!

Lecz mię dziwiło, czemu nie uczono
Nas historyi naszej ziemi. Pono
Tu u nas były w dawnych, dawnych czasach
Tylko zwierzęta w wielkich, ciemnych lasach.
A, jak wiadomo, u dzikich bestyi
Nie piszą nigdy kronik, historyi,
One wciąż jedno ryczą, wyją, skrzeczą,
Z tego powodu niepotrzebną rzeczą
Było wspominać o tym naszym kraju,
Jego narodzie, życiu i zwyczaju.
Potem się naraz skądsiś ludzie zbiegli,
Lasy wycięli i pola zalegli,

Z nimi mój ojciec razem przywędrował,
Osiadł nad Olzą i domek zbudował.

Zatem o tamtych narodach marzyłem,
Wielkie ich cnoty i czyny wielbiłem,
I tylko życiem ich duchowem żyłem.

Raz w zadumaniu tęsknem sobie chodzę.
I w tej zadumie ku wzgórzu po drodze,
Żwirem upstrzonej kieruję swe kroki,
Aż nagle staję przy wieży wysokiej.
Spojrzałem w górę, przejęły mię dreszcze,
Na wieży szczycie chorągiew szeleszcze,
Czasem żelaznym odzywa się zgrzytem.
Słysząc to, straszno nie było mi przy tem,
I siadłem sobie na ławeczkę małą,
Aby podumać, a wtem mi się zdało,
Jak gdyby się ta wieża przedzierzgnęła
W jakowąś postać, która mię podjęła
Pod ręce — nagle w górę podźwignęła.
Spozieram wkoło, widzę jako przodem
Śliczne Beskidy tańczą korowodem,
Na górach źródła, z nich woda wytrysła,
Biegnie w dolinę królowa rzek, Wisła,
I jako biała, jak srebrzysta wstęga,
Lśni się na ciemnem czole widnokręga,
A z czoła spada i dalej się wije.
A potem postać objąwszy za szyję,
A nogi moje wsparłszy o jej biodra,
Patrzałem w stronę, kędy płynie Odra,

Ku której Olza skakała przez błonie,
Jak dziecko k’matce i siadła na łonie.
Cudny krajobraz: kędy oko sięga,
Czarowna ziemia, jako gdyby księga
Ślicznych obrazów. Mnóstwo rzek się wije,
Jak pociągnięte na księdze linie,
W których się mieszczą obrazy i zgłoski:
Lasy i pola i miasta i wioski,
A naokoło wszystko cudnie wieńczą
Góry lesiste zieloną obręczą.
A gdy tak patrzę w rozkoszy zachwycie,
Rzecze mi postać: «Moje lube dziecię,
Jam jest Duch-Starzec, za wyrokiem Bożym
Tej Piastów wieży i tej ziemi stróżem,
Od wieków strzegę narodu świętości,
Dziedzictwa ojców dla ich potomności
Chowam we spadku i tym, co wytrwali
Wiernie przy sprawie ojczystej, co stali
Przy narodowej świętości sztandarze,
Tę Śląską ziemię na własność przekażę,
Widzisz, tę ziemię tak piękną i żyzną?
Ta piękna ziemia jest twoją ojczyzną,
Na której kiedyś pradziadowie twoi
Przy ostrym pługu i we lśniącej zbroi
Żyli szczęśliwi i sławni i dzielni!»

Potem od starca biegę do Czytelni,
Ta mię w otwarte przyjmuje ramiona,
Ta mię przygarnia i tuli do łona
I jako prządka, kiedym był chłopięciem,

Śpiewa i baja; słuchałem z zajęciem,
Gdy opowiada naszych przodków dzieje,
Gdy opowiada tej ziemi koleje.
I serce moje na pół zimne, skrzepłe
Przenika nagle jakieś czucie ciepłe,
Co z każdą chwilą rośnie, olbrzymieje
I jasną światłość w duszę moją leje,
Że nagle prawdę ujrzały me oczy
Widzę mą ziemię w postaci uroczej,
Widzę ją śliczną, oblaną jasnością
I ukochałem ją taką miłością,
Że tylko dla niej moje życie całe
Chcę żyć i działać na cześć jej i chwałę.
I zawsze, zawsze ja tutaj przychodzę,
Podczas gdy inni na świata podłodze
Kłócą się o chleb — ja tutaj przychodzę
By się nasycić tym pokarmem zdrowym,
Co się nazywa chlebem narodowym,
Uczucia chlebem i miłości chlebem,
Rosnącym tylko pod ojczystem niebem;
Żeby tą wodą źródlaną, co płynie
Z życia narodu, ugasić pragnienie,
Żeby nią dusze oczyścić od kału,
Aby się wzniosła, w sfery ideału;
By się nią obmyć, poświęcić tym chrzestem,
Którym przyjęty do narodu jestem.

A kiedy czasem tu na wieczornice
Zbiorą się chłopcy i hoże dziewice
A także starsi nie skąpią udziału,

Gdzie wśród czystego dusz czystych zapału,
Złączą się dłonie do wzniosłego celu
O, wtedy końca nie bywa weselu!
Tu słyszysz tylko mowy twojej dźwięki,
Tu słyszysz tylko ojczyste piosenki,
Tu słyszysz wzniosłe narodowe pienie,
I duszę twoją słodkie zachwycenie
Porywa. Chciałbyś w takowym zachwycie
Przeżyć, przemarzyć całe twoje życie!

I dzisiaj święcim taką wieczornicę,
Dziś ćwierćwiekową obchodzi rocznicę
Swego istnienia ta Czytelnia nasza,
Więc wszystkich miłych do siebie zaprasza,
By się z nią razem radością podzielić,
By się pocieszyć, by się poweselić.
A więc jesteśmy na to zaproszenie,
U stóp tej świętej składamy życzenie,
Składamy hołdy, nasze szczere chęci,
I przyrzeczenie niezgasłej pamięci.

Czytelnio nasza! przyjm więc z naszej ręki
Wieniec serdecznej i szczerej podzięki,
Wieniec miłości i wieniec uznania! —
Ty jesteś naszym grodem, co ochrania
Świętość narodu przed zguby potęgą,
Tyś nam tą wielką, tą gruntowną księgą,
W której dziedzictwo nasze zapisano,
W której kreślone przodków naszych miano;
Tyś jest tą księgą, w której spisan leży

Skarbiec nauki dla Śląskiej młodzieży,
Tyś jest tą szkołą prawdziwą i wielką,
Co młodzież naszą uczy, rodzicielką,
Ziemią ojczystą nie gardzić wyrodnie,
Ale żyć dla niej pożytecznie, godnie,
Tyś tą Westalką, co czuwa nad zniczem
Narodu z jasnem, promiennem obliczem,
Tyś naszych pieśni ojczystych siedliskiem,
Tyś naszych wspólnych czynności ogniskiem,
Tyś naszą arką śród zagłady morza,
Tyś naszej ziemi święta, jasna stróża.
A zatem przyjmij dzisiaj z naszej ręki
Wieniec miłości, uznania, podzięki.

O, prządko nasza! ty nadal prząść będziesz,
Z złotej kądzieli nam nici naprzędziesz
Złotych na jasne, idealne szaty,
W których się będą błyszczeć nowe kwiaty;
A ten, który się w te szaty obłóczy,
Rodzinną ziemię kochać się nauczy.

A może czasem do stóp twych pacholę
Przyjdzie z znamieniem natchnienia na czole,
I nasłuchawszy się piosenki twojej,
Podniesie harfę, do śpiewu nastroi,
I tak potężnie zaśpiewa, że ludu
Warstwy poruszy wszystkie, jakby cudu
Siłą i lud ten za pieśni przewodem
Pójdzie i pozna, jakim jest narodem!
I pozna swoje narodowe prawa

Jasno; i pozna, że ojczysta sprawa
Jest bardzo ważną i wzniosłą i wielką,
Pozna, że człowiek nie żyje tu tylko
Dlatego, by się sycił samym chlebem;
O, wszak ta ziemia przykryta jest niebem,
A zbawion w niebie tylko taki będzie,
Kto tu na ziemi ojczyznę posiędzie!...

A kiedy w struny swej harfy uderzy,
Zbiegą się całe zastępy młodzieży,
Pieśni do duszy ich uczuciem wpadną,
Pieśni im serce miłością owładną,
Tak że uczują wszyscy już za młodu,
Że są synami polskiego narodu
I nad duchowem jego odrodzeniem
Będą pracować z całem poświęceniem.

Czytelnio nasza, żyj nam w czas daleki.
Świętości naszej nie puszczaj z opieki,
Rządź nami czynem i radą i słowem,
Siądź, gospodaruj w Domu Narodowym! —

O, nie daj Boże, żeby nasza święta
Z domu swojego miała być wypchnięta,
Żeby wymiatać miała progi cudze,
Żeby żyć miała na obcych posłudze.
Chociaż jesteśmy ubodzy i biedni,
I o chleb troskać musim się powszedni:
Nie dopuścimy przystępu potrzebie,
Nie dopuścimy, by zbrakło na chlebie! —

I co oszczędność i co praca zbierze,
Na ten cel święty przyniesiem w ofierze!
A bracia nasi z nad Wisły i Odry
Obmyślą dla nas datek także szczodry,
Przyłożą rękę do wielkiej budowy,
Pomogą chętnie wznieść Dom Narodowy!
Czytelnio nasza, bądź zdrowa! bądź zdrowa!
Niech przed nieszczęściem Opatrzność cię chowa,
Niech cię uchowa od zguby, zagłady,
Niech cię uchowa i od naszej zdrady!

Czytelnio nasza! bądź zdrowa, a czyje
Serce dla sprawy naszej dzielnie bije,
Niech gromko krzyknie: Czytelnia niech żyje!









  1. Czytelnia ludowa w Cieszynie, założona w r. 1861, otwarta uroczyście przez ówczesnego burmistrza L. Kluckiego w d. 7 grudnia r. 1861. Ob. Pamiętnik Czytelni ludowej w Cieszynie na Śląsku austryackim, wydany z powodu 25 letniego jej jubileuszu, Cieszyn 1887, oraz «Z Pamiętnika dra Andrzeja Cinciały», wydał dr Jan Bystroń, Cieszyn 1900, str. 56—59, a także «Gwiazdka Cieszyńska» z dnia 7 grudnia 1861 i z dnia 7 oraz 14 grudnia 1901.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kubisz.