Dwaj rywale (Lord Lister)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Dwaj rywale
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 94
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 94.             Czwartek, dnia 24 sierpnia 1939 roku.           Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
DWAJ RYWALE



SPIS TREŚCI
6. 


Dwaj rywale
Dziewczyna z szatni

Od dłuższego czasu Brand nie miał powodu, aby narzekać na postępowanie lorda Listera, znanego szerokiemu ogółowi pod nazwiskiem Rafflesa. Mijały tygodnie, a Raffles pędził wraz ze swym przyjacielem spokojny żywot we wspaniale urządzonej willi na Cromwell Road. Okres awanturniczych przygód, walk z przestępcami, ucieczek przed policją, zdawał się należeć już do przeszłości. Lord Lister przedzierzgnął się w spokojnego obywatela, odwiedzającego muzea londyńskie, czytającego książki i odbywającego konne spacery po alejach Hyde Parku.
Lord William Aberdeen — takie bowiem nazwisko przybrał nasz bohater — przyjmował tylko licznych przyjaciół, z którymi stykał się w Windsor-Klubie.
Od czasu do czasu, obaj przyjaciele wychodzili wieczorami z domu, udając się bądź do teatru, bądź do klubu.
I tak mijały spokojnie tygodnie, ku wielkiemu zadowoleniu Branda.
Mówiąc prawdę, Raffles nie zaniedbywał tych którymi się opiekował. Brand systematycznie odbywał inspekcje w najbliższych dzielnicach miasta, rozdzielając sowite zasiłki... Pomoc lorda Listera nie kończyła się tylko na datkach pieniężnych: pamiętał o tym, aby biednego chłopca, któremu groziła ślepota, skierować do najwybitniejszego specjalisty, aby dostarczyć pracy bezrobotnemu obarczonemu rodziną, lub czuwać nad rozwojem artystycznym ulicznej śpiewaczki o niezwykle pięknym głosie. Nic też dziwnego, że wszędzie gdzie się ukazał, błogosławiono go i dziękowano mu serdecznie.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wypadki, które wydarzyły się pewnego letniego wieczoru.
Na jednej z ulic Soho otworzono dancing, o którym cały Londyn opowiadał sobie cuda.. Szklany parkiet, wspaniałe efekty świetlne, doskonała orkiestra, wszystko to miało służyć do uprzyjemniania czasu bogatym nierobom, szukającym rozrywki. Właścicielem tego lokalu był podobno jakiś Irlandczyk, który dorobił się majątku w Ameryce i z biednego boya hotelowego stał się milionerem.
Człowiek ten nazywał się Pat O’Murphy. Już samo brzmienie nazwiska nie pozwalało ani przez chwilę wątpić o irlandzkim pochodzeniu jego właściciela. Opowiadano sobie, że wewnętrzne urządzenie lokalu kosztowało około pół miliona funtów... Nic też dziwnego, że w ciągu pierwszych dni po otwarciu panował tam szalony ścisk.
Co skłoniło Rafflesa do odwiedzenia tego modnego lokalu, pozostanie dla nas na zawsze zagadką. Raffles nienawidził dancingów i choć sam tańczył znakomicie, unikał starannie miejsc, w których, jak mówił, Europejczycy uprawiają murzyńskie tańce.
Około godziny ósmej wieczór, Raffles nagle odłożył książkę, którą czytał, przeciągnął się, że aż stawy zatrzeszczały, przeszedł się kilkakrotnie po gabinecie i rzekł:
— Obawiam się, że zaczynam się starzeć, Brand... Należałoby wyjść z domu dziś wieczorem... Niedaleki już jestem od chwili, kiedy siądę spokojnie przy kominku w ciepłym watowanym szlafroku, z wygodnym stołeczkiem pod nogi i kubkiem mleka na stole...
— Co też wygadujesz, Edwardzie — oburzył się Brand. — Dokąd chcesz pójść? Może obejrzymy sobie tę nową sztukę, wystawioną przez artystów awangardy?
— Nie mam na to ochoty... Chciałbym dziś wieczorem obejrzeć nowy dancing pana Pata O’Murphy na Soho...
Brand spojrzał na Rafflesa ze zdziwieniem... Po raz pierwszy w życiu jego wierny przyjaciel dał się pociągnąć urokowi nowości.
Soho słynie jako dzielnica nocnych lokali, podejrzanych restauracyj i spelunek, gdzie często policja urządza obławy.
Brand spojrzał ukradkiem na tytuł książki, która przed chwilą odłożył Raffles. Była to rozprawa Erazma z Rotterdamu. Brand uśmiechnął się. Skok od poważnego filozoficznego dzieła aż do nowoczesnego dancingu, wydawał mu się zbyt wielki!
Obaj przyjaciele zjedli kolację w domu. Przebrali się szybko i wyszli na ulicę. Raffles nie chciał fatygować szofera Hendersona. Wspaniała ciemna limuzyna pozostała więc w garażu.
Około godziny dziesiątej znaleźli się w Soho... Panował tam o tej porze gwar i ścisk. Nasi przyjaciele szybko utorowali sobie drogę do dancingu Pata O’Murphy.
Szklane, obrotowe drzwi wiodły do westibulu, wyłożonego prawdziwym kararyjskim marmurem. Z sali dochodził odgłos muzyki. Poprzez uchylone drzwi widać było krążące po parkiecie pary. Raffles i Brand zdjęli płaszcze i oddali je młodej dziewczynie, siedzącej w garderobie. Uprzejmy gospodarz wskazał im doskonały stolik, z którego widać było całą salę. Dwie orkiestry, murzyńska i hiszpańska, grały naprzemian.
Po upływie dwudziestu minut Raffles uśmiechnął się do Branda:
— Obejrzałem już sobie wszystko dokładnie — rzekł. — Ten dancing nie różni się niczym od innych... Wino jest złe i dziesięć razy droższe, niż gdzie indziej. Mężczyźni i kobiety tańczą tak, jak Murzyni w dżungli. Jazzband głuszy każdą rozmowę. Krótko mówiąc, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy tu dłużej zabawić...
— Jak chcesz — odparł Brand.
Wstał i udał się za Rafflesem w stronę westibulu. W chwili, gdy zatrzymali się przed szatnią, szukając w kieszeniach numerków od garderoby, z bocznego korytarza doszedł do ich uszu cichy rozpaczliwy głos:
— Nie nalegaj, Pedro... Nie mogę tego zrobić... Nigdy tego nie zrobię... Nie wrócę do ciebie, póki będę żyła!
— Jesteś szalona — odparł jakiś męski głos. — Co to za życie? Po prostu niewola!
— Mylisz się... Pozwól mi żyć, jak chce, Pedro! Pragnę uczciwie zarabiać na moje życie... Przynajmniej nie muszę się wstydzić samej siebie. Byłam taka szczęśliwa, że dostałam tę pracę. Sądziłam, że mnie nie odnajdziesz.
— Ubieraj się i chodź ze mną! — odparł mężczyzna wyraźnie hiszpańskim akcentem.
— O nie, Pedro... Puść mnie, boli! Nie chcę za żadne skarby świata powrócić do ciebie! Jesteś do gruntu zły i zepsuty... Kochałam cię, ale nie wiedziałam kim jesteś... Idź już, idź, bo mnie stąd wyrzucą! Szef jest bardzo surowy...
— Bardzo będę z tego rad — odparł mężczyzna. — Czy zapomniałaś jak nam dobrze było razem?
— Wstydzę się, myśląc o tym, Pedro — odparła kobieta niemal szeptem.
— Nie mów głupstw... Od kiedy to stałaś się taka uczciwa? Czy myślisz, że łatwo z ciebie zrezygnuję? Jesteś mi potrzebna... Nie mówię nawet już o tym, że cię kocham jak dawniej. Prędzej! Nie zwlekaj...
— Puść mnie, Pedro! Błagam cię... Nigdy cię nie będę mogła już pokochać... Czy chcesz mnie zmusić do pójścia z tobą wbrew mej woli?
— Skoro jest to wbrew pani woli, potrafię zmusić tego pana do odejścia — zabrzmiał nagle jakiś męski głos.
Raffles wszedł do ciemnego korytarzyka i przekręcił kontakt elektryczny. Zajaśniało światło. Bez trudu poznał bladą twarzyczkę dziewczyny, która przyjęła od nich garderobę. Mężczyzna wydał mu się znajomy.
Był to człowiek wysoki i szeroki w barach. Jego czarne i lśniące włosy i błyszczące oczy świadczyły wymownie o jego hiszpańskim pochodzeniu. Trzymał dziewczynę za obie ręce... Zdumiony nagłym pojawieniem się wysokiego, wytwornie ubranego mężczyzny, puścił ją i spoglądał na intruza wzrokiem pełnym nienawiści.
— Czy mam rozumieć, że ten pan narzuca się pani, i że chce pani za wszelką cenę uwolnić się od jego towarzystwa? — zapytał Raffles spokojnie.
Dorothy Fisher czerwieniła się i bladła naprzemian.
— Nie chcę więcej o nim słyszeć — rzekła wreszcie. — Omal nie sprowadził mnie na dno upadku. — Chcę tu pozostać... Dziękuję Bogu, że pozwolił mi znaleźć nareszcie uczciwą pracę...
— Radzę panu zostawić tę młodą osobę w spokoju — rzekł Raffles groźnym tonem, zwracając się do mężczyzny.
— Młoda osoba!... — powtórzył Hiszpan z ironią. — A to doskonałe! Wie pan, kim ta młoda osoba była przedtem? Była moją...
Raffles podniósł do góry rękę, nakazując mu milczenie.
— Nie chcę nawet słyszeć o tym. Nie obchodzi mnie, czym ta pani była poprzednio. Widzę, że chce zmienić swój dotychczasowy tryb życia... Skoro nie jest pańską żoną, nie ma pan do niej żadnych praw...
— Jeszcze zobaczymy — zawołał Hiszpan.
Zbliżył się do dziewczyny, usiłując chwycić ją za rękę. Dziewczyna pochyliła się i uciekła w drugą stronę. Rozwścieczony jej oporem, Hiszpan zwrócił się do Rafflesa.
— Czego pan się tu wtrąca? Idź pan, skąd pan przyszedł.
Podniósł rękę do góry... Nie wiadomo, czymby się ta scena skończyła, gdyby pięść Rafflesa, nie ugodziła go między oczy... Hiszpan zatoczył się i upadł na ziemię. Dziewczyna rzuciła Rafflesowi spojrzenie pełne wdzięczności i szybko uciekła w stronę garderoby. Raffles spojrzał na swą prawą pięść i uśmiechnął się.
— Nie możesz sobie wyobrazić, Brand, jak mi to dobrze zrobiło — rzekł. — W ciągu ostatnich kilku tygodni żyłem jak ogłuszony... Teraz nagle doznałem wrażenia, że zbudziłem się z długiego snu!

Wielkie plany

W dwa dni później, Brand miał możność przekonania się, że istotnie Raffles „obudził się“.
Biedny sekretarz przeklinał w duchu ową chwilę, w której Raffles wpadł na niefortunny pomysł obejrzenia nowego dancingu. Ale to, co się raz stało, nie mogło zostać przekreślone. Zainteresowanie Rafflesa do arcydzieł sztuki, starej porcelany, obrazów mistrzów zniknęło nagle... Dzieło Erazma z Rotterdamu powędrowało na półkę... Raffles zabrał się do czytania codziennych pism, których nadsyłano do domu całe stosy. W trzy dni po bytności w dancingu Pata O’Murphy, pękła bomba!...
Obaj przyjaciele siedzieli na tarasie Cecil Hotelu. Zapadał już zmrok i taras był prawie pusty. Raffles powoli obierał sobie soczystą gruszkę.
— Powiedz mi, Brand, czy byłeś kiedy w domu Harolda Fowlesa?
Brand spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Byłem przed trzema laty... Czy wciąż jeszcze mieszka na Dorsite street?
— Tak.. Słyszałem, że ostatnio robi jakieś wspaniałe interesy.
— Możliwe... Na giełdzie nie cieszy się jednak szczególnie dobrą opinią — odparł Brand, wzruszając ramionami. — Mówią, że puścił się na niebezpieczne spekulacje. Dziś jest podobno szalenie bogaty, ale jutro fortuna jego rozsypać się może, jak domek z kart.
— Do licha! — zawołał Raffles. — Byłaby to szkoda niepowetowana.
— Dlaczego? Czy żywisz jakieś specjalne sympatie do tego spekulanta?
— Nie... Pomyśl tylko jaką bym poniósł stratę: zamierzam bowiem zagarnąć jego majątek!...
Brand uśmiechnął się.
— Żartujesz chyba, Edwardzie?
— Czyś słyszał, abym kiedykolwiek żartował w takich sprawach?
— Ależ to jest szaleństwo... Spekulanci giełdowi nigdy nie trzymają pieniędzy, ani papierów wartościowych w swych kasach żelaznych.
— Z Fowlesem sprawa przedstawia się inaczej — odparł Raffles.
— Słyszałem, jak sam opowiadał na prawo i lewo w „Windsor Clubie“, że jego dom, to prawdziwa twierdza... Nawet mysz się nie prześlizgnie, aby jej nie zauważył.
— Znamy się tak długo, drogi przyjacielu! — odparł Raffles. — Powinieneś już wiedzieć, że nie ma takiej kasy ogniotrwałej, takiej twierdzy niedostępnej, któraby mnie się oparła... Na wszelkie udoskonalenia istnieją sposoby... Przypomnij sobie historię pancerników i pocisków... Im bardziej udoskonalone stają się pancerniki, tym niebezpieczniejsze wymyśla się bomby... Sztuka włamywacza jest pod tym względem podobna do sztuki wojennej. Tak samo, jak w wojnie, decydującą rolę odgrywa środek wybuchowy, tak i w naszym fachu ostatnie słowo należy do włamywacza.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz złożyć nocną wizytę Haroldowi Fowlesowi?
— Zgadłeś.
— Kiedy?
— Przypuszczalnie pojutrze.
— Czy poczyniłeś już odpowiednie przygotowania?
— Plan opracowałem już przed pół rokiem. Nie wprowadzałem go dotychczas w życie, ponieważ nie wiedziałem, czy gra warta jest świeczki. Obecnie zebrałem potrzebne informacje. Doszło do moich uszu, że Fowles zamierza ulotnić się w najbliższym czasie. Jestem przeto pewien że musi mieć przy sobie sporą ilość gotówki. Tego rodzaju ludzie muszą się liczyć z tym, że będą lada chwila zaaresztowani... Ale nasz Fowles posiada możnych przyjaciół, którzy go ostrzegą w porę... Dlatego też czeka do ostatniej chwili. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, otworzy kasę żelazną, zapakuje niewielką walizkę i dyskretnie opuści swój dom...
— To zmienia postać rzeczy. Ale czy pomyślałeś o kasie? Musi to być kasa najlepszego systemu.
— Nie mylisz się.
— Czy sprawdzałeś to? — zapytał Brand zdumiony.
— Oczywiście... Sam mu ją dostarczyłem w swoim czasie.
— A to jakim cudem?
— Stało się to cztery miesiące temu. Już wtedy nie spuszczałem oka z niego. Wiesz przecież, że posiadam doskonały aparat informacyjny. Dowiedziałem się, że Fowles jest niezadowolony ze swej kasy żelaznej i pragnąłby nabyć nową. Skorzystałem z nadarzającej się okazji, przebrałem się za przedstawiciela fabryki kas ogniotrwałych i zgłosiłem się do niego. Zaofiarowałem mu doskonałą kasę, pochodzącą z najlepszej naszej fabryki za śmiesznie niską cenę. Fowles połknął przynętę. Należy dodać, że wynająłem uprzednio sklep, gdzie wraz z innymi przedmiotami pomieściłem i kasę. Fowles przybył do mego sklepu, obejrzał ją i nie wahając się, zapłacił żądaną cenę.
— Wspaniale... Ale cóż to pomogło? Niewątpliwie istniała tam jakaś kombinacja cyfrowa przy zamku?
— Nie mylisz się, Brand... Ale najwygodniej otworzyć można tę kasę przy pomocy specjalnej kombinacji cyfrowej, którą znałem... Zaopatrzyłem się w podrobiony klucz, który równie dobrze otwierał kasę, jak prawdziwy, i klucz ten zachowałem sobie.
Brand przez chwilę spoglądał na wspaniała panoramę Tamizy z tarasu hotelu.
— Może powieść ci się z kasą — rzekł po chwili — ale to nie wszystko. Jak przedostaniesz się przez wysoki mur, otaczający ogród?
— W murze tym jest furtka...
— Ale furtka ta zaopatrzona jest w elektryczny aparat alarmowy.
— Skoro o tym wiemy, łatwo uniknąć niebezpieczeństwa.
— Nawet, jeśli dostaniesz się do ogrodu, nie jesteś jeszcze w mieszkaniu...
— Zadziwiasz mnie, Charley... Wynajdujesz więcej trudności, niż ta impreza na to zasługuje.
— Możliwe... Czy potrzebna ci będzie moja pomoc?
— Chciałbym, abyś mi towarzyszył. Fowles trzyma w domu troje służby... Musimy być na wszystko przygotowani...
Resztę wieczoru spędził Raffles na tajemniczej pracy w swym laboratorium, mieszczącym się w obszernej piwnicy willi przy Cromwell Road. Brand spotkał się z nim dopiero w czasie kolacji...
Po kolacji złożyli krótką wizytę jednemu z członków Windsor-Clubu mieszkającemu na Soho, po czym Raffles postanowił wpaść na chwilkę do dancingu Pata O’Murphy, aby zobaczyć co się dzieje z dziewczyną z szatni.
Gdy obaj przyjaciele znaleźli się w hallu, spostrzegli na miejscu dawnej szatniarki jakąś nową szczuplutką osóbkę...
Dziewczyna chętnie udzieliła im żądanych informacyj.
Nie, Dorothy Fisher nie była chora... Nikt dokładnie nie wiedział, co się z nią stało. Przed wczoraj otrzymała nagle wiadomość, że matka jej ciężko zaniemogła... Dorothy natychmiast wsiadła do taksówki i dotąd nie powróciła. Dzierżawca szatni wysłał do jej matki małego boya, który wrócił z odpowiedzią, że staruszka czuje się zupełnie dobrze, nie wzywała swej córki i że Dorothy nie zjawiła się w domu. Odpowiedź ta dawała dużo do myślenia, lecz nikt nie zastanawiał się nad nią. Należało czym prędzej zastąpić Dorothy kim innym, chętnych zaś do pracy nie brakło...
— Czy zawiadomiono o tym właściciela lokalu? — zapytał Raffles, kładąc złotą monetę na ladzie.
— Oczywiście — odparła dziewczyna, chowając z zawodową wprawą monetę do kieszeni. — Ale widzi pan, takie rzeczy są w Londynie na porządku dziennym... Któżby mógł długo troszczyć się o los Dorothy Fisher? Nikt nie wie, co się z nią stało.
— Mam nadzieję, że złożono już odpowiednie zameldowanie w policji? — ciągnął dalej Raffles.
— Na to pytanie trudno mi odpowiedzieć — rzekła dziewczyna. — Być może uczyniła to matka...
— Czy mogłaby mi pani dać adres tej damy?
— Adresu nie znam... Zresztą, to nie jest żadna dama! Boy będzie chyba wiedział gdzie ona mieszka...
Raffles zbliżył się do boya. W chwile potem Raffles miał już zanotowany adres starej Fisherowej, boy zaś wzbogacił się o dwa szylingi.
Obaj przyjaciele opuścili lokal i znaleźli się na ulicy.
— Jest to bardzo przykry wypadek, Brand — zaczął Raffles. — Nie wątpię ani przez chwilę, że Dorothy została porwana przez owego hiszpańskiego łotra... Twarz tego człowieka wydaje mi się dziwnie znajoma... Nie spocznę, dopóki nie natrafię na jej ślad, choćbym miał przetrząsnąć cały Londyn. Prosto stąd udamy się do starej Fisherowej... Może udzieli nam ona bliższych informacyj...
— Czy zawiadomisz policję?
— Oczywiście... Musze najpierw sprawdzić, czy nie uczyniła tego jej matka... Oto taksówka...
Raffles podniósł rękę do góry: taksówka zatrzymała się. Raffles rzucił szoferowi adres. Droga trwała przeszło dwie godziny. Dom w którym mieszkała stara pani Fisher, mieścił się bowiem w samym centrum East Endu.
Raffles kazał szoferowi zatrzymać się przed domem, sam zaś wysiadł, przebiegł szybko trzy piętra i zapukał do drzwi, na których kredą wypisane było nazwisko Fisher.
Otworzyła im kobieta, licząca około sześćdziesięciu lat...
— Czego panowie sobie życzą? — zapytała, zdziwiona widokiem dwóch wytwornie wyglądających gentlemanów. — Czy się panowie nie pomylili w adresie?
— Jeśli pani jest panią Fisher, w takim razie wszystko jest w porządku — odparł Raffles. — Czy zechce pani udzielić nam chwili rozmowy? Chodzi nam o córkę pani, Dorothy...
Na dźwięk tego imienia nagły skurcz przebiegł po twarzy starej kobiety.
— Czy to pan... jest tym gentlemanem, który tak szlachetni przyszedł z pomocą mej córce parę dni temu?
— Zrobiłem tylko to, co każdy mężczyzna zrobiłby na moim miejscu...
— Może panowie pozwolą do środka — rzekła kobieta wprowadzając obu przyjaciół do skromnie umeblowanego, schludnego pokoiku. Podsunęła im krzesełka.
— Czy panowie przynoszą mi jakieś wiadomości o moim biednym dziecku? — zapytała
— Niestety — odparł Raffles — przyszliśmy tu w nadziei, że otrzymamy od pani pewne informacje, które ułatwią nam poszukiwania pani córki?
— Mam pewne niejasne podejrzenia, ale...
— Czy ma pani na myśli owego Hiszpana?
— Tak. Pedra Remendado!
— I ja również mam to samo wrażenie... Czy dała pani znać policji?
— Pobiegłam na policję natychmiast po zjawieniu się u mnie chłopczyka w liberii. Od razu domyśliłam się o co chodzi.
— Czy wspomniała pani policji o swych podejrzeniach, dotyczących osoby Remendada?
— Oczywiście...
— Jaki otrzymała pani odpowiedź?
— Że policja nic tu nie może zrobić... Że nie może wkraczać do tego rodzaju spraw...
— Jak to? — zawołał Brand. — Dlaczego?
— Dorothy jest pełnoletnia — odparła kobieta, pochylając głowę.
Zapanowało milczenie.
— Istotnie — zabrał głos Raffles, — policja jest w tym wypadku bezsilna. Inaczejby sprawa wyglądała, gdyby chodziło o uprowadzenie nieletniej. Muszę jednak otrzymać od pani pewne wyjaśnienia. Wierzę, że mi się uda dokonać tego, co policja uznała za niemożliwe do przeprowadzenia.

O północy

Stara kobieta przyłożyła chusteczkę do oczu:
— Niech mi pan oszczędzi bolesnych pytań — rzekła szeptem. — Wiem, że nie było w tym winy mojego biednego dziecka, ale z trudem znosiłam ten wstyd...
— Od jak dawna pani córka zna Remendada?
— Poznała go przed rokiem... Od razu dostała się pod jego władzę... Z początku nie zdawała sobie sprawy jakiego to rodzaju człowiek. Podawał się za agenta podróżującego pewnej poważnej firmy i córka moja zaufała mu. Nie było mowy o ślubie, a mimo to poszła za nim. Wydarł mi ją i od tego czasu zginęła dla mnie... Nieprędko wróciła do domu moja nieszczęśliwa Dorothy... Rozłąka z nią była dla mnie nie do zniesienia... Okazało się, że wszystko co jej powiedział, było kłamstwem. Był zwykłym przestępcą, który uciekł ze swego kraju w obawie przed policją. Tu, w Londynie prowadził nędzny tryb życia... Należał do bandy przestępców, która trudniła się fałszowaniem banknotów.
Więcej nie mogła z siebie wydobyć... Raffles położył rękę na jej ramieniu.
— Najważniejszego jeszcze nie powiedziałam — rzekła po chwili. — I nie wiem, czy mogę to panom powtórzyć. Trzy tygodnie temu uciekła od niego, bowiem żądał od niej rzeczy okropnych. Zmuszał ją, do tego, aby kolportowała fałszywe pieniądze, a kiedy trafił na jej stanowczy opór, wypędził ją na ulicę.
— Niech sobie pani zaoszczędzi tych przykrych wspomnień — przerwał jej Raffles — córka pani przeszła ciężką próbę, i nie jest jeszcze u kresu swych cierpień... Nie spocznę dopóki nie uwolnię jej ze szponów tego człowieka. Czy nie wie pani, gdzie on przebywa?
— Niestety... Wiem, że poszukuje go policja... Nie czując się nigdzie pewnym, ukrywa się w rozmaitych spelunkach; mieszka kolejno u rozmaitych swych przyjaciół.
— Czy zna pani ich adresy?
— Niestety...
— Czy zdaniem pani, on jest sprawca porwania?
— Któżby inny? Tylko on mógł sobie rościć do niej jakieś prawa. Bezczynność policji uważam za rzecz, wołającą o pomstę do nieba...
— Córka pani jest pełnoletnia i to komplikuje sprawę. Nasze prawo nie zna uprowadzenia pełnoletniej kobiety, wychodzi bowiem z założenia, że dobrowolnie poszła za mężczyzną. Na szczęście, ja i mój przyjaciel jesteśmy innego zdania i Remendado dowie się wkrótce, z kim ma do czynienia. A teraz nie będziemy pani dłużej zatrzymywać: żegnam i życzę zdrowia!
— Bóg zapłać za dobre słowo — odparła staruszka, chwytając rękę Rafflesa. — Wlał pan otuchę w serce starej kobiety. Czy mogłabym prosić o pański adres?
Raffles zawahaj się przez chwilę.
— Nazywam się hrabia Palmhurst... Po co pani mój adres? Gdy tylko będziemy mieli pomyślną wiadomość, natychmiast skomunikujmy się z panią. Do rychłego zobaczenia!
Obydwaj panowie pożegnali się serdecznie ze staruszką.
Tegoż popołudnia Raffles rozpoczął poszukiwania. W dancingu Pata O’Murphy wiedziano coś niecoś o stosunkach, jakie łączyły Remendada z Dorothy Fisher. Krótka scena, która rozebrała się w ciemnym korytarzyku zwróciła na siebie uwagę... Ale to było wszystko, czego się tam dowiedział. Jeden z kelnerów widział taksówkę czekającą owego wieczora przed wejściem, ale było to porą, w której rozpoczynał się ruch na dancingu i taksówka mogła czekać na kogoś z gości. Zarządzający szatnią twierdził, że widział małą skromnie ubraną dziewczynkę, która przyszła do Dorothy, aby ją zawiadomić o chorobie matki.
Dorothy podobno zbladła z przerażenia i czym prędzej podążyła za dziewczynką. Widziano jeszcze, jak razem z nią wsiadła do oczekującej przed wejściem taksówki i odjechała. Nikt nie zapamiętał numeru wozu i nie zwrócił uwagi na wygląd szofera.
Poszukiwania, czynione przez Rafflesa w najrozmaitszych kierunkach, pozostały narazie bez rezultatu. Przed wieczorem dopiero odnaleźli mieszkanie, w którym mieszkał przez kilka tygodni Remendado. Ale Remendado wyniósł się już stamtąd przed kilku tygodniami i na tym ślad się urywał. Cały wieczór i dzień następny poświęcił Raffles tej samej sprawie. Nie łatwo jednak odnaleźć kogoś w Londynie.
Zbliżył się tymczasem dzień, w którym Raffles postanowił złożyć wizytę Fowlesowi.
Ponieważ nie mógł jej dłużej odkładać, postanowił wreszcie plan swój wprowadzić w życie. Z zapadnięciem zmierzchu, Tajemniczy Nieznajomy rozpoczął swe przygotowania.
Henderson, wierny szofer lorda Listera, wyprowadził z garażu wspaniałą, silną maszynę. Nazewnątrz niczym nie różniła się ona od zwykłych taksówek lecz wewnątrz zaopatrzona była we wszystkie urządzenia, niezbędne Rafflesowi do jego nocnych wypraw. Henderson miał czekać na obu panów w umówionym miejscu.
Około godziny jedenastej wieczorem Raffles i Brand opuścili willę. Gdy przybyli na miejsce, Raffles zabrał się odrazu do dzieła. Obaj nasi przyjaciele ubrani byli tak, jak wytworni birbanci, wracający z nocnej eskapady. Raffles przekonał się bowiem, że w ten sposób najmniej zwraca na siebie uwagę policji. W ręku trzymali niewielkie walizeczki. Raffles zdawał sobie sprawę, że tym razem czeka go twardy orzech do zgryzienia. Poczynił więc uprzednio wszelkie przygotowania.
Nasi przyjaciele poczekali cierpliwie aż taksówka, która ich przywiozła na miejsce, zniknęła z ich oczu... Szybkim krokiem zbliżyli się do wysokiego muru, otaczającego ogród, przylegający do domu Fowlesa.
Fowles mieszkał na pierwszym piętrze, na parterze zaś mieściły się jego biura. Raffles i Brand ukryli się w cieniu rozłożystego drzewa. Tajemniczy Nieznajomy zwykł był opracowywać dokładnie plany swych wypraw. Znał więc doskonale położenie domu i „słabe“ jego punkty. Dom graniczył z jednej strony z ogrodem, z drugiej zaś z bocznymi uliczkami, na których znajdowały się tylko puste o tej porze nieruchomości fabryczne i stare domostwa... Tu i ówdzie słychać było, od czasu do czasu, odgłos kroków nocnego dozorcy, poczym wszystko cichło.
Ulica, na której się znajdowali, wysadzana była starymi drzewami.
Raffles postanowił przedostać się do ogrodu przez furtkę. Nie zapominał jednak ani przez chwile o urządzeniu alarmowym.
Z opowiadań Branda, Raffles wiedział o środkach ostrożności, przedsięwziętych przez Fowlesa przeciwko złodziejom. Włożył więc gumowe rękawiczki, wyjął z walizki dziwnego kształtu świderek i począł wiercić nim w furtce otwór o średnicy około piętnastu centymetrów.
Do otworu tego Raffles wprowadził niewielkie narzędzie swego pomysłu. W ciągu kilku minut wykroił w grubych drzwiach czworokątny otwór, w który włożył rękę, chronioną przez gumową rękawiczkę. Z łatwością odkręcił śruby zamka i odsunął ciężkie żelazne zasuwy. Drzwi powoli się otwarły.
Raffles i Brand znaleźli się w ogrodzie.
— Daj mi pistolet! — szepnął Tajemniczy Nieznajomy.
Brand sięgnął do kieszeni, wyjął z niej pistolet i włożył do lufy jakiś podłużnego kształtu nabój. Brand był doskonałym strzelcem i jemu przypadła w udziale misja unieszkodliwienia czujnego psa.
Obaj przyjaciele ruszyli ostrożnie wąska ścieżką, wiodącą do oficynowego wejścia. Raffles uważał pilnie, aby stąpać brzegiem trawnika i stłumić w ten sposób odgłos kroków. Znajdowali się w odległości dwudziestu kroków od domu, gdy nagle do uszu ich doszedł jakiś hałas. Zatrzymali się w miejscu... Widocznie pies poczuł obecność obcych i poruszył się niespokojnie w swej budzie.

Dziura w suficie

Należało działać jaknajszybciej... Gdyby zwierzę poczęło ujadać, plan ich zostałby pogrzebany. Brand chwycił pistolet starając się wzrokiem prześwidrować ciemności.
Ujrzał niewyraźne zarysy głowy olbrzymiego psa, który zbliżał się powoli, węsząc niespokojnie. Na szczęście wiał lekki wietrzyk od strony domu.
Zwierzę zatrzymało się i warknęło głośniej... W świetle księżyca błysnęły jego białe, długie kły. Brand wycelował starannie i nacisnął cyngiel. Rozległ się przytłumiony odgłos wystrzału i zanim zwierzę zdążyło szczeknąć, ciężkie jego ciało zwaliło się nieruchomo na ziemię.
Strzała zakończona była ostrą igłą, zawierającą silny roztwór środka nasennego. Zwierzę, ukłóte igiełką, zostało ogłuszone w mgnieniu oka.
Brand położył rękę na ramieniu Rafflesa.
— Czy jesteś pewien, ze ta kula mu wystarczy? — zapytał. — Możeby zwiększyć dawkę?
— Zupełnie zbyteczne, Brand. — Winszuję ci celnego strzału. Sądzę, że nie potrafiłbym ci dorównać. A teraz — do okna!
Jest rzeczą charakterystyczną, że najlepiej strzeżone domy posiadają okna, pozostawione zupełnie bez opieki.
Ostrożniejsi osłaniają je drewnianymi żaluzjami, a już bardzo ostrożni używają w tym celu żaluzji żelaznych. Do tej ostatniej kategorii należał Fowles.
A jednak — nawet żelazna żaluzja stanowi ochronę słabszą, niż drzwi.
Raffles wykrajał w żaluzji niewielki otwór i wsunął do wewnątrz cienki haczyk.
Haczykiem tym przyciągnął do otworu drut przewodu elektrycznego. Raffles przeciął go i w ten sposób żelazna żaluzja, która była włączona do prądu, została pozbawiona swej śmiercionośnej mocy. Teraz już mógł operować swobodnie. Rozszerzył otwór, otworzył okno i bez trudu dostał się do środka. Skoro już nieprzyjaciel znalazł się w twierdzy wroga, reszta stawała się już dziecinną igraszką. Wiadomo, że we wszystkich mieszczańskich domach istnieje niewielka tablica rozdzielcza, gdzie koncentrują się linie przewodów elektrycznych. Kto zna to miejsce, może łatwo wyłączyć dopływ prądu. Istniała jeszcze druga ewentualność: Fowles mógł zainstalować w mieszkaniu własną dynamo - maszynę. Ale ten pomysł nie miałby wielkiego sensu. Po pierwsze koszt instalacji przewyższał znacznie korzyści jej eksploatacji. Po drugie istniało sporo innych względów, przemawiających przeciwko temu przypuszczeniu.
Raffles skierował się prosto do marmurowej tablicy rozdzielczej. Orientował się tutaj, jak we własnym mieszkaniu. Po chwili wszystkie żarówki zgasły. Brand wyjął z kieszeni latarkę elektryczną.
Poczekaj chwilę — zwrócił się do Branda. — Widzisz przecież, że w drzwiach wejściowych znajduje się okienko...
Obaj przyjaciele pięli się w ciemnościach cicho po schodach. W ten sposób dotarli do pierwszego piętra.
Dopiero wówczas Raffles zapalił latarkę.
— Czy kasa żelazna nie stoi na dole w lokalu biurowym? — zapytał Brand szeptem.
— Nie... Fowles przeniósł ją do swego prywatnego gabinetu. — Chodź ze mną... Zobaczysz ją za chwilę na własne oczy: wspaniały, nowoczesny sprzęt...
Puszysty miękki dywan głuszył odgłos kroków. Zatrzymali się przed wysokimi rzeźbionymi drzwiami, które zamknięte były na klucz. Raffles uśmiechnął się pod wąsem. Wyjął z kieszeni pęk wytrychów i wkrótce zawiasy drzwi skrzypnęły. Obaj przyjaciele znaleźli się w pięknie umeblowanym korytarzu, wiodącym do mieszkania Fowlesa.
Raffles sprawdził przede wszystkim, czy ciężkie portiery, przysłaniające okno, są należycie zasunięte. Ani jeden promień światła nie mógł przez nie przedostać się na zewnątrz. Skinął na Branda. Brand zrozumiał ten gest i natychmiast zapalił latarkę. W jej świetle ujrzał ciężką, żelazną kasę, stojącą w rogu gabinetu. Wysokość jej wynosiła około półtora metra, szerokość zaś metr. Raffles spojrzał na nią, jak na dobrą znajomą.
— Przeżyłem chwilę emocji, zanim przekonałem się, że to ta sama — rzekł z uśmiechem, dotykając gładkiej powierzchni stali... — Obawiałem się, że Fowles zamienił ją na inną. Na szczęście, obawy moje okazały się płonne...
— Czy zabieramy się zaraz do dzieła? — zapytał Brand. — Czuję jakiś niepokój, jakkolwiek wszystko zdaje się spać w tym domu...
— Sprawujemy się wprawdzie cicho — odparł Raffles — ale postarajmy się zakończyć jaknajprędzej tę robotę!
Sięgnął ręką do kieszeni fraka i wyciągnął z niej maleńki kluczyk. Pochylił się nad zamkiem kasy i szybko nakręcił właściwą kombinację liter. Ciężkie drzwi powoli otworzyły się. Raffles przytrzymał je ostrożnie: z doświadczenia bowiem wiedział, że zbyt szybkie otwarcie drzwi może się okazać niebezpieczne. Właściciele kas zazdrośnie strzegą ukrytych w nich skarbów a Raffles dwukrotnie zetknął się z tym, że w metalowym wnętrzu kryły się jadowite żmije. W jednym wypadku z drzwiczkami kasy połączony był mechanizm, usuwający podłogę z pod nóg nieszczęsnego włamywacza.
Ale w danym wypadku sprawa przedstawiała się prościej. Brand oświetlił wnętrze kasy. Nagle Raffles zmarszczył brwi i począł uważnie nadsłuchiwać.
— Co się stało? — zapytał Brand niespokojnie.
— Właśnie zadaję sobie to samo pytanie, — odparł Raffles. — Zagadka polega na tym, że przed chwilą spadł mi kawałek gipsu na nos...
— Kawałek gipsu? — powtórzył Brand ze zdziwieniem. — Skądże to się mogło wziąć?
— Gips spada najczęściej z sufitu! — odparł Raffles zagadkowo.
Brand zamierzał właśnie coś odpowiedzieć, gdy Raffles chwycił go silnie za ramię. Jego wyczulony słuch podchwycił jakieś szmery nad ich głowami.
— Czy słyszysz? — zapytał szeptem.
— Tak — odparł Brand. — Co to może być? Zupełnie, jakby ktoś skrobał żelaznym prętem sufit...
Zamiast odpowiedzi Raffles skierował do góry światło swej latarki. W tej samej chwili na śnieżnej powierzchni sufitu ukazała się ledwie widoczna rysa. Równocześnie drobne płatki wapna poczęły spadać w dół. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie milcząco. Brand sięgnął ręką w głąb kasy i z zawodową wprawą począł wygarniać paczki odliczonych banknotów, rulony złotych monet i papiery wartościowe. Wszystko to razem rzucał do otwartej walizy. Na drugiej półce leżały klejnoty. Wspaniałe rubiny lśniły w ciężkich pierścieniach. Kolczyki mieniły się ogniem diamentów najczystszej wody. Kosztowności te również spoczęły na dnie przepaścistej walizy.
W jaki sposób i w jakim celu tyle kosztowności zgromadzono w jednym miejscu? Ale nasi przyjaciele nie głowili się nad rozwiązaniem tej zagadki. Nie troszcząc się o pochodzenie klejnotów, zagarnęli je jak swoją niewątpliwą własność.
Opróżnienie kasy zajęło im około pięciu minut. Raffles i Brand zaczęli gotować się do wyjścia, gdy znów deszcz białych płatków, padających z sufitu, przykuł ich uwagę.
Nagle w szparze błysnęło ostrze jakiegoś metalowego narzędzia.
— Zgaś lampę — rozkazał Raffles krótko. — Musimy jaknajprędzej stąd uciec. Nie chciałbym, aby nas tu ktoś zobaczył. Ciekaw jestem, co się tam obok nas dzieje?
— Kto zajmuje to mieszkanie?
— Nie wiesz? Zaraz ci powiem: znany bogacz i popularny sportsman — Armand Garfield. Cały Londyn opowiada sobie niezwykle historie o jego miłostkach, wystawnym trybie życia, o koniach wyścigowych i autach.
— A może powodów tego niezwykłego zjawiska należy szukać nie w tym właśnie mieszkaniu?
— Nie sądzę... Należałoby zwrócić baczniejszą uwagę na sąsiedni dom.
— Być może — szepnął Brand podniecony. — Jeśli to możliwe, wyjdźmy stąd natychmiast.
— Masz rację. — Nie ma tu na co czekać... Fowles lub ktoś ze służby może się lada chwila zbudzić. W ciągu godziny owi tajemniczy sąsiedzi poczynią całkiem niezłe postępy w swej pracy...
Raffles pociągnął Branda w stronę drzwi.
Na progu zatrzymał się i obejrzał raz jeszcze po za siebie. Wydało mu się, że w szparze sufitu dojrzał nikłe światło. Raffles zamknął za sobą ostrożnie drzwi. Obaj przyjaciele zbiegli ze schodów i znaleźli się w przedsionku.
— Czy zamierzasz zawiadomić policję? — zapytał Brand szeptem.
— Dajże mi wreszcie spokój z policją — odparł Raffles niecierpliwie — czy nie potrafię sam sobie dać rady z własnymi sprawami?
— Czy zamierzasz przedostać się do sąsiedniego domu?
— Oczywiście...
Opuścili pogrążony we śnie dom w ten sam sposób, w jaki doń się dostali. Z ogrodu Raffles skierował się prosto w stronę parkanu, oddzielającego ogród od sąsiedniej nieruchomości.
Całe pierwsze i drugie piętro tego domu zajmował Armand Garfield. Jakkolwiek Garfield był kawalerem, mieszkanie jego składało się z czternastu pokoi.
Brand, chcąc nie chcąc, ruszył śladem Rafflesa. I znów wspaniałe wytrychy Rafflesa dokonały cudu. Drzwi, wiodące do sieni otwarły się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wewnątrz domu panowała cisza. Na parterze znajdował się magazyn mód. Był to staromodny sklep, odbiegający od szablonu sklepów modniarskich, jakich pełno w śródmieściu. Wystawę jego zdobiły pocieszne czapeczki i kapelusze z fantastycznymi kwiatami, obliczone na gust specyficznej klijenteli, przywiązanej do mody z przed lat pięćdziesięciu. Należał on do starej Francuzki, która zatrudniała tylko jedyną pracownicę. Na noc spuszczano drewniane żaluzje. W sklepie nikt nie nocował, bowiem pani Chanteloupe — jego właścicielka — utrzymywała z uśmiechem, że żaden złodziej nie połakomi się na jej cudaczne modele. Kasę wraz z codziennym wpływem zabierała na noc do swego prywatnego mieszkania.
Dzięki tej właśnie okoliczności Raffles mógł zupełnie bezpiecznie otworzyć drzwi, wiodące z przed sionka do sklepu. Przez chwilę zatrzymali się w mrocznym wnętrzu. Do uszu ich doszedł wyraźny zgrzyt jakiegoś metalowego instrumentu po kamieniu.

Nieoczekiwane odkrycie

Przez niewielkie okienko w żaluzji padał z ulicy wąski promyk światła. Raffles ruszył w stronę drzwi, wiodących na pierwsze piętro.
— Poczekajmy chwilę — szepnął Brand, zatrzymując się w pół drogi. — Czy pewien jesteś, że znajdujemy się w domu, zamieszkałym przez Armanda Garfielda?
— Oczywiście.
— W takim razie szmery te w żadnym wypadku nie mogą pochodzić z jego mieszkania.
— Dlaczego?
— Ponieważ Garfield jest człowiekiem bogatym i nigdy w życiu nie byłby się puścił na tego rodzaju kawał!
— Powinieneś raz jeszcze nauczyć się, aby właściwie oceniać ludzi — odparł Raffles. — Słyszałem wiele o panu Garfieldzie. Dało mi to dużo do myślenia... Moim zdaniem nie jest on zupełnie normalny, choć trudno nazwać go wariatem. W każdym razie jest to ciekawy obiekt dla badań psychiatrycznych. Ciekaw jestem, jak się ten pan zapatruje na sprawę niezwykłego hałasu, dochodzącego do naszych uszu?
— Może wcale tego nie słyszy? Skąd wiesz, czy jego sypialnia nie jest położona w innym końcu mieszkania?
— Sypialnia jest z tej strony i sądzę, że w niej to właśnie odbywają się owe tajemnicze rzeczy... Wiesz przecież, że mam zwyczaj zbierania dokładnych informacji o ludziach, mieszkających w pobliżu miejsca, które jest terenem mojego działania.
— Nie traćmy więc czasu na rozmowy i bierzmy się do roboty!
W chwilę po tym, stali pode drzwiami, wiodącymi do mieszkania Garfielda. Raffles bez trudu otworzył skomplikowany zamek. Brand z prawdziwym podziwem przyglądał się precyzyjnej pracy przyjaciela. Uśmiechnął się z rodzajem dumy, gdy drzwi uchyliły się powoli:
— Zamek najnowszego systemu! — szepnął Raffles. — A oto jesteśmy w jaskini lwa!
— Nie słyszę żadnego szmeru? — szepną Brand. — Czyżby sprawca porzucił niedokończoną robotę?
— Myślę raczej, że osiągnął swój cel i że w tej chwili zabiera się do otworzenia kasy. Jest ich pewno kilku... Nie przypuszczam bowiem, aby Garfield zabrał się sam jeden do tego rodzaju przedsięwzięcia.
Raffles urwał nagle.
Po uszu jego doszedł jakiś odgłos zupełnie innego rodzaju... Nie był to szmer, który początkowo przykuł ich uwagę. Odgłos ten dochodził z poza zamkniętych na klucz drzwi... Przypominał jęk dziecka lub chorego. Zdziwieni tym, zbliżyli się na palcach do drzwi, z poza których jęk ten dochodził. Raffles otworzył je i znalazł się w pustym, nieoświetlonym pokoju. Próbował otworzyć następne drzwi; były one zamknięte na klucz. Pochylił się do dziurki od klucza. Nie mógł nic dojrzeć, ponieważ osłonięta była metalową płytką. Stwierdził to, wsunąwszy do zamka cienki stalowy instrument. Zdołał odsunąć wreszcie tę płytkę cokolwiek na bok, ale nie mógł usunąć jej zupełnie. Raffles wyprostował się i spojrzał na Branda. Na twarzy jego malowało się zdumienie.
Tajemniczy Nieznajomy rozejrzał się po korytarzu. Klatka schodowa oświetlona była elektryczną lampą.
— Będziesz musiał sam sprawdzić, co się tam dzieje, Brand, — rzekł. — Bądź ostrożny! Musisz pamiętać, że Garfield nie należy do ludzi, pozwalających bezkarnie obcym myszkować po swoim domu. Niech cię to nie przeraża, lecz uważaj to za przestrogę. Ja tymczasem postaram się otworzyć drzwi i zobaczę co za nimi się kryje.
— Przypuszczalnie ktoś chory?
— Dlaczego w takim razie zamknięto drzwi na klucz?
— A może to sam Garfield? Mogli go napaść bandyci i obezwładnić, aby nie przeszkadzał w rabunku.
— I to nie jest wykluczone. Za chwilę się przekonamy. Spiesz się, Brand. Mam wrażenie, że komuś grozi poważne niebezpieczeństwo.
— Którędy mam pójść?
— Dojdziesz do końca tego korytarza. Znajdziesz tam schody, prowadzące na dół. Po prawej stronie schodów rzucą ci się w oczy wspaniałe rzeźbione drzwi. Są to drzwi prowadzące do sypialni. Jeśli zastaniesz tam kogoś ze znajomych, zawiadomisz mnie natychmiast a jeśli zauważysz obcych, postarasz się zapamiętać twarze.
Brand założył na twarz czarną jedwabna maskę i cicho, na palcach skierował się w stronę sypialni. Raffles natężył słuch: żaden odgłos nie dochodził do jego uszu. Szmery na górze ucichły ale po chwili znów rozległy się ciche przejmujące jęki. Raffles niezwłocznie zabrał się do pracy. Otworzenie zwykłego zamka było dla niego igraszką. Uchylił ostrożnie drzwi, wsunął rękę, namacał na ścianie kontakt elektryczny i przekręcił go. Zapłonęło światło. W tej samej chwili jęki ucichły. Raffles oślizgnął się do pokoju, pozostawiając drzwi za sobą otwarte.
Jakież było jego zdumienie, gdy na sofie, stojącej pod ścianą, ujrzał młodą kobietę z zakneblowanymi ustami, skrępowaną mocnymi sznurami.
Wprawdzie chusta kryła dolną część jej twarzy, lecz Raffles poznał ją odrazu. Była to Dorothy Fisher. Jednym susem znalazł się przy niej.
Dziewczyna spojrzała na niego z przerażeniem: Raffles zrozumiał odrazu, że przeraził ją widok zamaskowanego mężczyzny. Zdjął więc maskę i szepnął uspokajająco:
— Niech się pani nie boi, jestem pani przyjacielem. Czy mnie pani poznaje?
W oczach skrępowanej kobiety pojawił się błysk radości. Chociaż Raffles zmienił umyślnie zewnętrzny swoi wygląd, poznała w nim swego szlachetnego obrońcę. Tajemniczy Nieznajomy rozluźnił jej więzy i wyjął z ust chustkę.
— Jakże się pani tu dostała? — zapytał. — Proszę wyjaśnić mi to jaknajszybciej. Niech pani mówi cicho, gdyż nie chciałbym wzbudzić podejrzeń w właścicielu tego mieszkania.
Dziewczyna z trudem chwytała powietrze:
— To przez Remendada — szepnęła wreszcie. — On jest przyjacielem Garfielda, który tu mieszka... Obydwaj wywabili mnie na ulice i tu przywieźli... Jestem już tu chyba jakieś dwa dni. Hiszpan chciał mnie zmusić, abym mu uległa, ale jak stwierdził, że nigdy na to nie przystanę, użył siły... Gdy rzucił się na mnie, Garfield stanął jednak w mojej obronie. Rozpoczęła się miedzy nimi bójka. To było okropne!
Pogodzili się szybko i teraz znów są w najlepszej przyjaźni... Niech mnie pan stąd zabierze! — dodała błagalnie.
— Czy wie pani coś o ich planach? — zapytał Raffles stłumionym głosem.
Pochylił się nad sofą i począł przecinać sznury, którymi była związana.
— Rozmawiali w mojej obecności o jakiejś kasie żelaznej i o pieniądzach. Zdaje mi się, że padło przy tym nazwisko Fowlesa... Wszystko to wydaje mi się jakimś złym snem. Trudno mi uwierzyć, że to może być prawda.
Raffles schował składany nożyk do kieszeni. Dziewczyna wyciągnęła ręce i ze łzami w oczach poczęła pokazywać mu miejsca. w których sznur wbił się w jej ciało. Chciała podnieść się... Raffles nachylił się ku niej, aby jej pomóc.
— Uwaga! — zawołała nagle.
Niestety, było już zapóźno.
Zanim Raffles zdążył podnieść się z kolan, rzuciło się nań pięciu mężczyzn. Tajemniczy Nieznajomy, choć obdarzony niezwykłą siłą i zręcznością, nie mógł obronić się przeciwko przeważającej liczbie napastników. Przerastało to jego siły. Gdyby nie był klęczał, mógłby bronić się inaczej. Ale niewygodna pozycja uniemożliwiała mu obronę. Uczuł silne uderzenie w głowę, poczym stracił przytomność... Jak przez mgłę widział jeszcze czyjeś ręce, krępujące go tymi samymi więzami, z których uwolnił dziewczynę... Dwaj inni mężczyźni zajęli się Dorothy Fisher, znów związali ją, zakneblowali jej usta i rzucili na sofę.
Wszyscy ubrani byli wieczorowo, we fraki i smokingi. Raffles w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że znajduje się w kole wesołych młodych ludzi, wracających z hulanki. Gdy jednak przyjrzał im się uważniej zrozumiał, że przeprawa z tymi ludźmi nie będzie łatwa.
Dwóch z nich poznał odrazu. Jednym z nich był Remendado w źle skrojonym smokingu, tuż obok niego stał Armand Garfield, dwudziestopięcioletni mężczyzna o dziwnie starej i gładko wygolonej twarzy.
Armand Garfield miał w sobie coś mongolskiego. Jego skośne, przysłonięte powiekami oczy spoglądały przed siebie z uporem i okrucieństwem. Cera jego miała odcień żółtawy, jaki spotyka się zazwyczaj u ludzi, cierpiących na wątrobę.
Raffles okiem znawcy ocenił odrazu, że człowiek ten jest ofiarą swych własnych chorych nerwów. Od czasu do czasu skurcz przebiegał po jego gładko wygolonej twarzy i wykrzywiał niemiłym grymasem wąskie, zacięte wargi... Twarz jego przybierała wówczas zwierzęcy, trochę małpi, wyraz. Remendado palił spokojnie papierosa. Na twarzy jego malowało się zadowolenie. Odrazu poznał w Rafflesie człowieka, który uderzył go w lokalu Pata O’Murphy, stając w obronie Dorothy.
Prócz tych dwóch znajdował się jeszcze w pokoju niski krępy mężczyzna o byczym karku. Dwaj pozostali robili wrażenie zwykłych lwów salonowych. Nosili doskonale skrojone fraki a włosy ich lśniły od pomady. Raffles znał dobrze ten gatunek ludzi. Wiedział, że gotowi są na każdą zbrodnię, na każde łotrostwo, byleby zdobyć pieniądze. Wszyscy, nie wyłączając Rafflesa, siedzieli dokoła okrągłego stołu.
Garfield spojrzał przeciągle na Tajemniczego Nieznajomego, zauważył bowiem, że jeniec ocknął się ze swego krótkiego omdlenia.
— Kim jesteś? Skąd przybywasz? Czego szukasz? — zapytał.
— Zbyt wiele pytań, abym mógł na nie odpowiedzieć, mister Garfield — odparł Raffles z ironią.
Poprawił się na krześle. Liny wpijały mu się boleśnie w ciało.
— W jaki sposób tu się dostałem, dowiecie się łatwo, gdy przyjrzycie się drzwiom, wiodącym do sklepu, — ciągnął dalej. — Czego tu szukam? Niechaj będzie, że przyszedłem tu po wasze pieniądze...
— Jesteś więc zwykłym włamywaczem?
— Włamywaczem, zgoda, nie wiem, czy zwykłym, — odparł Raffles. — Czy mógłbym wiedzieć, co zamierzacie ze mną zrobić?
— Sami jeszcze nie wiemy, — odezwał się powoli Hiszpan, — świdrując go swymi czarnymi jak węgle, oczyma. — Oczywiście, że cię poznaję: jesteś człowiekiem, który lubi wtrącać się w nieswoje sprawy. Nic ci do tego, jakie stosunki mnie łączą z moją dziewczyną. Ona jest moja i moja pozostanie, rozumiesz?
— To jeszcze nie jest ustalone, Pedro — odparł Garfield, spoglądając zimno na swego rywala.
Raffles zrozumiał, że ładna dziewczyna stała się kością niezgody pomiędzy dotychczasowymi przyjaciółmi. Zrozumiał to i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.

Rywale

Zapanowało milczenie. Wszyscy obecni w pokoju czuli, że coś się kryje za tymi słowami.
— Bądź co bądź, Dorothy jest w moim domu — odezwał się po chwili Garfield. — Podoba mi się ta dziewczyna i proszę się z tym liczyć... Przypuszczam zresztą, że woli mnie od ciebie.
— Byłoby rozsądniej, gdybyśmy tych spraw nie omawiali wobec obcych — przerwał mu Remendado. — Wiem czego chcę i muszę to osiągnąć. Przywiozłem ją tutaj, bo mi tak było wygodnie, ale fakt ten jeszcze nie rodzi dla ciebie żadnych do niej praw. Zajmijmy się raczej tym oto panem i zastanówmy się co z nim zrobić.
Zapanowało milczenie. Hiszpan utkwił swe czarne oczy w twarzy Rafflesa.
— Czy możesz nam powiedzieć, skąd masz pieniądze, które znaleźliśmy w tej walizie?
— Ukradłem je — odparł Raffles lakonicznie.
— Jesteś przynajmniej szczery! Zresztą nie trudno było się tego domyśleć. Wiedzieliśmy wszyscy o tym dobrze. Możemy ci nawet powiedzieć, komu je ukradłeś. Dalej, mówże wszystko, co wiesz...
— Niewiele dowiecie się ciekawego — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Pieniądze znajdowały się w kasie, w sąsiednim domu, ja zaś wolałem, aby znalazły się w mojej kieszeni... Dlatego też udałem się dzisiejszej nocy na miejsce. Podczas roboty ujrzałem rysę w krawędzi sufitu... Zainteresowałem się tym i postanowiłem zbadać co to oznacza.
— Skoro teraz wiesz, jesteś już chyba zadowolony?
— Sądzę, że tak — odparł Raffles.
— Czy wiedziałaś, że ona tu się znajduje? — pytał dalej Remendado.
— Czy macie na myśli Dorothy Fisher? Nie, o tym nie wiedziałem. Przyznaję, że zawsze uważałem pana Garfielda za skończonego łotra, ale nie sądziłem, że macza ręce w aż tak brudnych sprawkach. Na ten ślad natrafiłem zupełnie przypadkowo. Pragnę...
Nagle przerwał. Gdzieś w oddali słychać było odgłos miarowych uderzeń, przerywanych krótkimi i dłuższymi pauzami. Ledwie dostrzegalny uśmiech przewinął się po wargach Tajemniczego Nieznajomego. Mężczyźni nadstawili uszu. Jeden z nich podniósł się z krzesła, zbliżył się do drzwi i wyjrzał na korytarz.
Garfield spojrzał na Rafflesa swym przenikliwym wzrokiem:
— Czy jest pan tu sam?
— Zupełnie sam, miły gospodarzu — odparł Raffles. — Na tego rodzaju wyprawy nigdy nie zabieram z sobą eskorty. Należę do tych szczęśliwych ludzi, którzy doskonale bawią się w swoim własnym towarzystwie.
— Coby pan zrobił, gdyby zdołał pan nas zaskoczyć?
— Toby zależało od okoliczności... Gdybym miał do czynienia z dwoma lub z trzema przeciwnikami, byłbym mógł ich utrzymać pod grozą rewolweru aż do przybycia policji. Gdyby ich było więcej — uciekłbym...
— A gdyby się bronili? — zapytał Garfield.
— Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był bym strzelał — odparł Raffles zimno. — Każdy ma prawo czynić użytek z broni w obronie własnego życia, moi panowie... Nie miałbym wyrzutów sumienia, gdyby o kilku łotrów było mniej na świecie.
Garfield nawet nie zareagował na te obelgi. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z pod zmrużonych powiek Rafflesowi, poczym spojrzał na swych trzech kompanów.
— Bardzo cenię wasze towarzystwo, mili panowie, lecz teraz wolałbym, abyście zostawili nas samych... Zdajemy sobie sprawę, że nasza wyprawa się nie powiodła. Ten pan nas uprzedził...
— Powoli, powoli, — odezwał się jeden z młodych ludzi — to jeszcze nie wszystko, Garfield. Umówiliśmy się przecież, że wspólnie opróżnimy kasę Fowlesa...
Garfield uśmiechnął się ironicznie.
— Ale ja narażałem się przy tym na największe niebezpieczeństwo, Hamilton — odparł Garfield, nie racząc nawet jednym spojrzeniem obdarzyć mówiącego. — Wszystko miało się odbyć w moim domu i gdyby nas złapano skrupiłoby się na mnie.
— Pięknie... Ale umówiliśmy się przecież, że podzielimy się łupem w równych częściach, — przerwał mu Hamilton. — Pieniądze mamy, bo ten człowiek wykonał za nas całą pracę. Należy więc je podzielić... Żądam mojej części i nie wyjdę stąd zanim jej nie dostanę. Jesteś za mądry, Garfield.
Garfield powoli zwrócił swą oliwkową twarz ku mówiącemu i spojrzał na niego swym zimnym wzrokiem. Pod wpływem tego spojrzenia, Hamilton zbladł.
— Nie gadaj głupstw, Hamilton — rzekł Garfield spokojnym tonem. — Wiesz dobrze, że się ciebie nie boję... Czy rzeczywiście masz mnie za aż tak głupiego? Zwykłem bardzo starannie dobierać sobie spółpracowników. Rekrutują się oni z pomiędzy ludzi, mających poważne grzeszki na sumieniu. Ty również ukrywasz się przed policją. Gdyby pewna twoja sprawka wyszła na jaw, nie ominęłaby cię szubienica! I ty wyobrażasz sobie, że możesz stać się moim groźnym przeciwnikiem? Otrzymasz swoją część, możesz być spokojny! Ale ani mi się waż na przyszłość występować z podobnymi oracjami!
Znów zapanowało przygnębiające milczenie. Raffles śledził z zainteresowaniem tę ciekawa rozgrywkę. Przez chwilę wzrok jego spoczął na nieszczęśliwej dziewczynie, leżącej bez ruchu na sofie. Na twarzy jej malował się wyraz cierpienia.
Hamilton rozmyślił się widać i chwycił kapelusz... Po ostatnich słowach gospodarza niesporo mu było zostawać w jego mieszkaniu. Skinął na swego towarzysza:
— Skoro tak się rzeczy mają, lepiej będzie, jeśli wyniesiemy się stąd jaknajprędzej. Oczekujemy cię jednak jutro u mnie w mieszkaniu... Tam się obrachujemy... Będziemy wszyscy trzej.
— A więc znalazło się już zaufanie do mnie? — mruknął ironicznie Garfield. — Nie chcecie więc na miejscu dzielić się łupem?
— Wierzymy, że postąpisz z nami uczciwie — odparł Hamilton. — Możesz sobie o nas niejedno wiedzieć, ale i my potrafimy ci krwi napsuć. — dodał na pożegnanie.
— W porządku, Hamilton — odparł chłodno Garfield. — Biorę to na siebie i jutro zgłoszę się z pieniędzmi w twoim mieszkaniu. Mogliśmy sobie oszczędzić kilku uderzeń kilofem, który nas zdradził... Adieu!
Bez słowa, trzej młodzieńcy zarzucili palta i skierowali się ku wyjściu. Hamilton zatrzymał się w progu:
— Co zamierzasz począć z tym człowiekiem? — zapytał, patrząc na Rafflesa.
— Zestaw to już mnie...
— Musisz się z nim po cichu załatwić... Nie bardzo byłoby nam na rękę, gdyby udało mu się wymknąć. — Mógłby wskazać nas policji...
— Ani mi to w głowie — zaśmiał się Raffles. — Zazwyczaj sam załatwiam tego rodzaju sprawy... Pana, panie Hamilton, znam doskonale z widzenia: jest pan znanym członkiem Jockey Klubu... W ubiegłym roku pański koń omal nie wziął nagrody w Epson. Przyszedł do mety o pół głowy za swym konkurentem.
Twarz młodzieńca drgnęła. Widać było, że pragnie podbiec do Rafflesa, lecz Garfield zatrzymał go ruchem ręki.
— Zostaw... Nasz jeniec kpi sobie z ciebie wyraźnie. Udaje, że coś wie o tobie, a w gruncie rzeczy słyszał tylko widocznie o tobie jakąś plotkę... Mam wrażenie, że wiem kim jest ten człowiek. Mógłbym nawet twierdzić z cała pewnością, że znam jego nazwisko... Nie będziemy więc uciekali się do pomocy policji i władz sądowych: Sami wydamy na niego wyrok. Proces trwać będzie krócej. A teraz idźcie już sobie i dajcie mi spokój... Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia.
Raffles w milczeniu przysłuchiwał się tym słowom. Zrozumiał, że wpadł w ręce człowieka który ani przez chwilę nie będzie się wahał przed użyciem jaknajostrzejszych środków... Obecność Rafflesa była dla niego ze wszech miar niepożądana, należało więc go usunąć, i to tak, aby wszelki ślad po nim zaginał. W pobliżu domu Garfielda przepływała odnoga Tamizy. Okoliczność tę mógł Garfield wyzyskać w sposób właściwy. Był to człowiek bez litości, bez skrupułów i bez zasad moralnych.
Raffles przeniósł wzrok na twarz Remendada. Hiszpan dotąd nie odezwał się ani słowem. Spoglądał tylko na Rafflesa swymi płomiennymi, czarnymi oczyma. Nagle wstał z krzesła, wyprostował się i zwrócił się do Garfielda:
— Któż to jest, twoim zdaniem?
— Gotów jestem dać głowę, że to Raffles we własnej osobie! — odparł Armand Garfield obojętnie.
Okrzyk zdziwienia wydarł się z ust leżącej na sofie kobiety.
Garfield uśmiechnął się ironicznie.
— Nie spodziewałaś się takiego rozwiązania sprawy, droga Dorothy — rzekł. — Na przyszłość powinnaś być ostrożniejsza w wyborze swych obrońców.
— Czy mam rację, mój miły panie? — dodał, zwracając się do Rafflesa.
— Nie podam panu mego nazwiska — padła stanowcza odpowiedź!
— Nie rozumiem pańskiego uporu? Zapewniam, że to nie będzie stanowiło dla mnie najmniejszej różnicy. Mówiąc szczerze, jest nam pan diablo niewygodny. Nie będziemy jednak bawili się w wydawanie pana w ręce policji.
— Bardzo się cieszę.
— Przedwczesna radość — odparł Garfield. — Muszę panu wytłumaczyć, dlaczego uważam pana za Rafflesa. — Nie wyobrażam sobie, aby w całym Londynie znalazł się jeszcze jeden człowiek, który potrafiłby dokonać podobnego wyczynu. Na kasie żelaznej nie widać najmniejszego śladu włamania... Dom cały pogrążony jest we śnie. Zdołał pan wtargnąć do mieszkania, nie przerywając snu mieszkańców. Nawet my, którzy roztoczyliśmy nad tym domem obserwację, nie spostrzegliśmy nic podejrzanego. To mówi samo za siebie... Poza tym nie wygląda pan na zwykłego włamywacza. Pański sposób mówienia i zachowanie znamionują gentlemana. Poza tym, chorobliwa mania opiekowania się słabymi i upośledzonymi, demaskuje pana w moich oczach. Poznałem pana, Johnie Raffles, nieuchwytny gentlemanie włamywaczu!
— Wszystko mi jedno, za kogo mnie pan bierze — odparł Raffles, wzruszając ramionami.
— Dość tego, Garfield, musimy raz nareszcie z nim skończyć, — wtrącił się Remendado. — Chciałbym wyjść stąd jaknajprędzej. Oddaj mi moją część łupu. Zabieram pieniądze, Dorrith i wynoszę się stąd...
Urwał nagle i odwrócił się w stroną drzwi. — Zerwał się z krzesła i jak tygrys gotów do skoku, począł nadsłuchiwać.
— Co to takiego? — zapytał. — Czy nic nie słyszałeś, Garfield?
— To nasi przyjaciele hałasują, wychodząc — odparł zagadnięty.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś stłumiony krzyk — rzekł niepewnie Remendado.
Na palcach zbliżył się do drzwi. Otworzył je po cichu i wyjrzał na korytarz. Ale wszędzie panowała teraz cisza.
Przeszedł parę kroków po mrocznym korytarzu i wrócił z powrotem.
— Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że nie jesteśmy tu bezpieczni — rzekł, częściowo tylko uspokojony. — Obliczmy szybko zawartość tej walizki, Garfield! Dasz mi, co mi się należy i żegnaj! Zabiorę tylko Dorrith..
Garfield zaciągnął się dymem papierosa którego zapalił przed chwilą. Sięgnął ręka po stojącą na stole walizę:
— Nie spiesz się zbytnio do obrachunków — rzekł. — Możesz trochę poczekać, leżeli zaś chodzi o Dorrith, to sądze, że ona będzie wolała pozostać przy mnie. Czy nie tak, kochanie?
— Bez żartów, Garfield — przerwał mu ponuro Remendado. — Późno jest i chcę odejść.
— Nikt cię nie zatrzymuje Remendado! Dorothy podoba mi się i pragnę zostawić ją u siebie.
Hiszpan zbladł i zbliżył się do Garfielda.
— Nie pleć głupstw — rzekł. — Posuwasz się za daleko. Pomogłeś mi wprawdzie odzyskać ją, ale to jeszcze nie daje ci do niej żadnych praw. Dorrith należy do mnie i dlatego zabieram ją.
Zbliżył się do sofy i wyciągnął rękę, pragnąc rozluźnić więzy, krępujące dziewczynę. Uprzedził go jednak Garfield i szybkim ruchem odciągnął na bok. O głowę niższy od Hiszpana, wyglądał przy nim niepokaźnie... Musiał jednak mieć stalowe mięśnie: szarpniecie było bowiem tak silne, że Remendado zachwiał się na nogach. — Odzyskał równowagę i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej mały browning. — Garfield jednak śledził uważnie jego ruchy i błyskawicznym ciosem pięści wytracił mu z ręki broń.
— Dajże już raz za wygraną — rzekł groźnie. — Dziewczyna jest w moim domu i nic się jej złego nie stanie. Postanowiłem, że u mnie zostanie. Wiesz, że nie cofam się przed niczym.
Remendado milczał. Cofnął się w tył i znów sięgnął do kieszeni. W ręku jego błysnął nagle składany nóż jakich używają często na co dzień mieszkańcy południowej Francji i Hiszpanii.
— Zobaczymy, kto będzie miał ostatnie słowo — zawołał.
Jak błyskawica rzucił się na swego rywala, który jeszcze do niedawna był jego przyjacielem.
Garfield schylił się i uniknął ciosu. Był to człowiek doskonale wygimnastykowany i przewyższał swego przeciwnika zręcznością.
Mimo to, ostrze noża prześlizgnęło się po jego przedramieniu, przedarło cienkie płótno koszuli i drasnęło skórę.
Rozwścieczony swym niepowodzeniem, Remendado skoczył gwałtownie naprzód i runął na podłogę. Garfield wyzyskał tę sytuację: z prawdziwie małpią zręcznością skoczył mu na plecy i schwycił za rękę, w której trzymał nóż. O Rafflesa nikt się nie troszczył. Nie pamiętali nawet, że znajdował się w tym samym pokoju. Obydwaj tak byli pochłonięci walką, że nie zaprzestaliby jej nawet wtedy, gdyby oddział policji wtargnął do mieszkania
Raffles starał się uwolnić z więzów. Nogi co prawda miał wolne, ale ręce jego skrępowane były z tyłu mocnymi linami. Na szczęście pozostawiono mu możność swobodnego poruszania się. Sznury były tak mocne, że nawet Herkules nie dałby sobie z nimi rady. Przypomniał sobie dziewczynę, leżącą na sofie... Wprawdzie przywiązano ją do tego ciężkiego mebla, lecz ręce miała wolne. Porozumiał się z nią wzrokiem i zbliżył się do niej. Odwrócił się do niej plecami, i wyciągnął w jej kierunku swe związane dłonie. Dorothy zrozumiała natychmiast o co chodzi. Uczuł dotkniecie jej zwinnych palców na swych nabrzmiałych rękach.

Porażka bandy

Walczący ze sobą nie zwracali uwagi na to, co się dokoła działo. Garfield siedział na plecach swego rywala, jak wielka złośliwa małpa, lewą ręka starał się sięgnąć do jego kieszeni, w której ukryty był browning, a prawą przyciskał go do ziemi. Dysząc ciężko, Remendado usiłował podnieść się z podłogi i wyswobodzić rękę. Ale Garfield trzymał go w żelaznym uścisku. Ostatnim wysiłkiem, Remendado napiął swe muskuły, strząsnął z siebie Garfielda i przekręcił się na wznak. Remendado zaśmiał się zwycięsko. Podniósł do góry rękę uzbrojoną w ostry nóż. Ale i tym razem zręczniejszy odeń przeciwnik zdołał w porę uskoczyć. Remendado runął w próżnię. Mgła przysłaniała mu oczy. Sięgnął do kieszeni w której znajdował się browning, ale Garfield chwycił go za rękę. Remendado nacisnął cyngiel... Szczęście nie sprzyjało widocznie Hiszpanowi, gdyż rewolwer zaciął się. Remendado nacisnął cyngiel po raz wtóry. Z głośnym przekleństwem odrzucił niezdatną do użytku broń i rzucił się na przeciwnika. Znów zwarli się ze sobą i runęli na ziemię. Walczyli już tylko pięściami i siłą swych mięśni. Trwało to może pięć minut. Z pięknie skrojonych fraków pozostały tylko strzępy. Białe gorsy koszul pomięte były i przesycone potem.
Raffles nie spuszczał ich z oczu, podczas gdy Dorothy mozoliła się nad rozsupłaniem węzła. Było to jednak zbyt trudne zadanie dla jej słabych, niewprawnych palców.
Niepokoiło go pytanie, gdzie mogli znajdować się Henderson i Brand. Wiedział, że byli gdzieś w tym domu, słyszał przecież umówiony sygnał. Ale co się z nimi stało? Musieli przecież słyszeć ten piekielny hałas? Walka miała się już ku końcowi. Dbaj przeciwnicy stali na przeciw siebie, dysząc ciężko i chwiejąc się z osłabienia. Garfield chwycił ciężki wazon z bronzu i rzucił go z wszystkich sił w głowę przeciwnika. Remendado nachylił się i wazon rozbił w kawałki weneckie lustro w srebrnej oprawie. W chwilę potem walka rozgorzała na nowo. Remendado chwycił swego przeciwnika za gardło i znów obaj runęli na ziemię. Starał się przysunąć jego głowę aż do żelaznego ogrodzenia okalającego ognisko kominka. Tymczasem Garfield chwycił ciężkie żelazne szczypce i uderzył nimi Remendada z całej siły w głowę tak, że Remendado po tym ciosie runął na ziemię bez przytomności.
Palce jego, zaciśnięte dokoła szyi Garfielda rozluźniły się. Garfield z trudem zaczerpnął w płuca powietrze i zemdlał z osłabienia.
W tej samej chwili Raffles usłyszał zbliżające się kroki. Twarz jego rozjaśniła się. Drzwi pokoju otwarły się z trzaskiem i na teren walki wpadło sześciu agentów policji.
— Teraz rozumiem, dlaczego moi przyjaciele tak długo nie dawali znać o sobie — szepnął do siebie Raffles. — Sprawa przybiera teraz zgoła inny obrót. Nie powiem, aby moja sytuacja stawała się przez to przyjemniejsza.
Dwaj agenci pochylili się nad leżącymi na podłodze, zbroczonymi krwią rywalami. Dwaj inni zajęli się Rafflesem. Tajemniczy Nieznajomy postanowił odpowiadać tylko na pytania. Był we fraku i ta okoliczność stanowiła dlań moment bardzo poważny przy obronie. Należało wmówić agentom, że padł ofiarą niespodzianej napaści. W ten sposób miał nadzieję, że wyjdzie cało z opresji. Nie wiedział jeszcze, jak wytłumaczyć swoją w tym mieszkaniu obecność. Myśl jego pracowała szybko: musiał zmyślić jaka historie, która nie brzmiałaby zbyt nieprawdopodobnie. Jeden z agentów, należący widocznie do miejscowego komisariatu, pochylił się nad Garfieldem: z ust jego wyrwał się okrzyk zdziwienia.
— Przecież to Armand Garfield, właściciel tego mieszkania — zawołał. — Znam go bardzo dobrze. A pan kim jest?
Spojrzał pytającym wzrokiem na Rafflesa.
— Wpadłem w ładna kabałę, jak widzicie — odparł Tajemniczy Nieznajomy. — Przybyłem tu z tą oto panią... Niestety, właśnie ona stała się mimowolną przyczyna tej awantury. Stanąłem, oczywiście, w jej obronie... Zostałem napadnięty... Wyciągnięto nawet broń palną. Na takie argumenty nie byłem przygotowany.
Dwóch policjantów postawiło na stole walizę z pieniędzmi.
— Czyja to własność? — zapytał brygadier, zdziwiony widokiem tylu banknotów.
— Prawdopodobnie jednego z tych panów, którzy leżą na ziemi.
— Czy pobili się miedzy sobą?
— Tak... Byłem w okropnym położeniu. Nie mogłem wmieszać się do walki i musiałem przypatrywać się jej bezsilnie.
— Czy nie wie pan, o co im poszło?
— Ależ oczywiście! O te właśnie damę, — odparł Raffles tym razem zupełnie zgodnie z prawdą.
Brygadier wyjął tymczasem chustkę z ust Dorothy Fisher i rozwiązał sznury, którymi była przywiązana do kanapy. Pomógł oszołomionej kobiecie podnieść się.
— Niech się pani stara opanować — rzekł. — Chcielibyśmy otrzymać od pani kilka informacyj. Czy pani przybyła tu w towarzystwie tego pana?
Dziewczyna zawahała się przez chwilę, po czym odparła zdecydowanym głosem.
— Tak, przyszłam tu razem z tym panem, zaproszona przez Armanda Garfielda.
Agenci poczęli coś szeptać miedzy sobą.
— Zagadkowa historia — rzekł wreszcie brygadier, wzruszając ramionami. — Zostaliśmy tu wezwani przez pana Fowlesa, który usłyszał w swym mieszkaniu jakieś podejrzane szmery. Jacyś niewykryci sprawcy ogołocili doszczętnie jego kasę żelazną, która mimo to, nie wykazuje żadnych śladów włamania. Przedostaliśmy się tutaj przez otwór w murze... Ale oto i pan Fowles we własnej osobie!
W progu ukazał się jegomość w pyjamie, spod której wymykały się niesforne szelki, na których widniały białe ślady wapna. Przez chwilę spoglądał dokoła ze zdziwieniem, aż wreszcie wzrok jego padł na otwarta walizkę.
— To wszystko należy do mnie — zawołał. — Te pieniądze i klejnoty zostały wyjęte z mojej kasy! Zabieram je ze sobą.
— Poproszę o chwilę cierpliwości — przerwał mu brygadier, kładąc rękę na walizie, którą Fowles usiłował zabrać ze stołu.
— Czego jeszcze chcecie ode mnie? — zapytał Fowles niechętnie.
— Musimy zadać panu jeszcze kilka pytań... Jak to się stało, że nie słyszał pan, jak rozbijano ściany w pańskim mieszkaniu?
Fowles podrapał się w głowę.
— Wczoraj byłem na porządnej wypitce — mruknął. — Wróciłem trochę „zalany“ do domu i zasnąłem, jak kamień.
— A pańska służba?
— Służba śpi w zupełnie innej części mieszkania... Złodzieje zachowali się wyjątkowo cicho.
— Ale ktoś wreszcie usłyszał hałas?
— Tak... mój służący. Natychmiast przybiegł i obudził mnie. W mieszkaniu panowały egipskie ciemności. Trzeba było wkręcić powykręcane korki... Gdy wreszcie udało nam się zapalić światło, spostrzegliśmy spustoszenie i zawiadomiliśmy najbliższy komisariat policji. Poza tym posłałem służącego, aby sprowadził z ulicy posterunkowego. Powinni wrócić lada chwila. Czy maja panowie jeszcze jakieś pytania?
— Czy pan zastał kasę otwartą?
— Nie. Była zamknięta na klucz i nie widać było na niej żadnego śladu włamania. Dotychczas nie mogę zrozumieć, jak się to stało.
Brygadier odsunął się na bok, odsłaniając przed Fowlesem wciąż jeszcze nieprzytomnego Garfielda.
— A tego pan zna?
— Oczywiście... To jest mój sąsiad, Armand Garfield.
— Otwór w suficie prowadził do jego mieszkania. Czy możliwe, żeby on był sprawcą kradzieży?
— Po Garfieldzie wszystkiego można się spodziewać, — odparł Fowles. — Chodzą o nim rozmaite wieści. Ale tego, który obok niego leży, widzę po raz pierwszy.
Wskazał ręką na Remendada. Hiszpan powoli wracał do przytomności. Również i stan Garfielda poprawiał się z każda chwilą. Okoliczność ta nie była bynajmniej na rękę Rafflesowi.
Nie zależało mu na tym, aby Garfield podzielił się z policją podejrzeniami co do jego osoby. Garfield powoli otworzył oczy i powiódł półprzytomnym wzrokiem po pokoju.
Przez chwilę spojrzenie jego zatrzymało się na bladej twarzy młodej dziewczyny.
Świadomość, że zawdzięcza ratunek jemu, Rafflesowi, człowiekowi tropionemu przez policję była dla Dorrith bolesnym ciosem. Raffles rozumiał ją doskonale.
Pokój był duży i posiadał na jednej ze ścian dwa szerokie okna. Były one zamknięte i jak Raffles zdążył zauważyć, zaopatrzone były w żelazne żaluzje.
Z tej więc strony nie można było na nic liczyć. Pozostawały jeszcze drzwi. Było ich dwoje, przy czym jedne prowadziły na korytarz, drugie zaś wiodły do sąsiedniego pokoju. Zarówno jedne, jak i drugie, strzeżone były przez agentów policji.
Brygadier zastanawiał się co ma dalej czynić... Spojrzał niepewnie na Fowlesa, który chwycił walizę pragnąc się oddalić jak najszybciej.
— Czy podejrzewa pan — zapytał — że ci dwaj dokonali kradzieży w pańskim mieszkaniu?

— Nie... Przyszli chyba złożyć mi kurtuazyjną wizytę i zapytać o stan mego cennego zdrowia? — odparł z ironią... Ciekaw jestem, po co robi się dziury w suficie? Może dla wentylacji? Zabierz pan ich spokojnie do wiezienia... Z całą pewnością oni są winni. Czy mogę już pójść? Spać mi się chce.

— Nie będziemy dłużej pana zatrzymywać, mister Fowles. — Zechce pan tylko przygotować się jutro rano do złożenia zeznań naszemu komisarzowi.
— Jutro mogę być do panów dyspozycji, dziś pozwólcie mi spać — mruknął Fowles.
Zamknął walizę, przycisną ją mocno do siebie i niezbyt pewnym krokiem wyszedł z pokoju.
Raffles patrzył ze smutkiem, jak owoc jego pracy wymyka mu się z rąk. Obawiał się, że pieniędzy tych nigdy już nie zobaczy.
Nagle rozległ się trzask jakichś otwieranych i zamykanych drzwi. Raffles spostrzegł, że Remendado poczyna odzyskiwać przytomność: otworzył oczy i rozejrzał się zdziwionym wzrokiem dokoła. Nie było czasu do stracenia. Raffles zastanawiał się, czy siłą nie przedrzeć się przez agentów strzegących drzwi, gdy nagle w progu ukazał się olbrzymiego wzrostu policjant.
— Melduję, — rzekł prężąc się przed brygadierem — że w hallu na dole znaleźliśmy trzech wyfraczonych młodych panów, związanych jak pęczek rzodkiewek... Nie mogą się ani poruszyć ani wymówić słowa, ponieważ usta mają zatkane chustkami.
— Prawdziwy dom wariatów! — wybuchnął brygadier. — Skąd przychodzicie?
— Służący z sąsiedniego domu zatrzymał mnie na ulicy i prosił o pomoc. Zabrałem ze sobą jeszcze jednego kolegę.
— W jaki sposób dostaliście się tutaj?
— Hm... Przez otwór w ścianie. W ciemnym korytarzu natknęliśmy się na tych dziwnych młodzieńców. Nie wiemy co z nimi począć.
— Myślicie, że ja wiem! — zawołał brygadier ze zdenerwowaniem. — Idźcie po Fowlesa i sprowadźcie go tutaj! Muszę go z tymi ludźmi skonfrontować... Dwaj agenci udadzą się do hallu, rozwiążą ich i sprowadzą tu na górę!
Agenci pospieszyli wykonać rozkaz.
Raffles uśmiechnął się: podchwycił przelotny uśmieszek na twarzy rosłego agenta, coś w rodzaju znaku porozumiewawczego...
Miał wrażenie, że go poznaje...
W pokoju zrobiło się trochę luźniej.
— Polecam tych dwóch łotrów specjalnej pańskiej uwadze, brygadierze — rzekł Raffles. — Ten czarny, to niejaki Remendado, oddawna poszukiwany przez policję hiszpańską. Należy czym prędzej związać go, aby nie uciekł. W sprawie zaś tych trzech młodzieńców, radzę panu szczerze, niech ich pan nie zwalnia z więzów: są oni bowiem wspólnikami tych panów!
Brygadier nadstawił uszu. Raffles tymczasem zbliżył się do Dorothy Fisher i szepnął jej cicho do ucha:
— Bądź ostrożna, Dorothy! Miej się zwłaszcza na baczności przed tym łotrem Garfieldem... Może się zdarzyć, że uda mu się wydostać na wolność i wówczas będzie cię prześladował. Nie żegnam się z tobą, a mówię tylko: do szybkiego zobaczenia.
— Nie pozwólcie mu uciec! — rozległ się nagle przeraźliwy krzyk Garfielda, który odzyskał wreszcie przytomność i wyciągnął drżąca rękę w kierunku Tajemniczego Nieznajomego.
— To jest John Raffles, którego szukacie oddawna... Gotów jestem dać za to głowę.
Raffles nie czekał, aż okrzyk ten wywoła właściwą reakcję ze strony policji. Jednym susem dopadł drzwi, wiodących na korytarz. Drzwi tych strzegło, co prawda, dwóch agentów policji, lecz zostali oni zręcznie zaszachowani przez przybyłego z ulicy policjanta, którym okazał się oczywiście, wierny Henderson. Zdążył on w porę przybyć z pomocą swemu panu.
Jeden z agentów strzelił... Kula dosięgła Garfielda, trafiając go w przedramię. Garfield z głośnym krzykiem zwalił się na stół. Powstało niesłychane zamieszanie, które pozwoliło Rafflesowi zbiec ze schodów. Remendado starał się pójść za jego przykładem, ale brygadier i jego podwładni spostrzegli to w porę i udaremnili łotrowi ucieczkę. Dzięki temu Raffles znów zyskał na czasie. Orientując się doskonale w rozkładzie mieszkania dotarł do sypialni Garfielda. W ciemnościach usłyszał cichy szept:
— Tędy, Edwardzie... Droga jest wolna.
— Gdzie Henderson?
— Czeka na nas w mieszkaniu Fowlesa... Przelazł przez dziurę w murze.
— A waliza?
— Dziwny z ciebie człowiek! Wciąż tylko myślisz o pieniądzach... Uspokój się, Henderson odebrał ją Fowlesowi... Żal mi go: trzeba mieć pecha, aby w ciągu jednej nocy zostać aż dwukrotnie ograbionym!
Do uszu Rafflesa doszedł odgłos zbliżających się kroków. Nasi przyjaciele zamknęli od środka drzwi sypialni na klucz i zasunęli ciężkie zasuwy. W ten sposób mieli zapewnioną chwilowo swobodę ruchów. Prześlizgnęli się przez spory otwór w podłodze i po chwili znaleźli się w gabinecie Fowlesa, zeskakując wprost w ramiona Hendersona.
— Jakiś czas straciliśmy pana z oczu, ja i mister Brand... — szepnął wierny szofer. — Tam leży Fowles, związany jak niemowlę, a tutaj mam walizkę z pieniędzmi.

Nad ich głowami rozlegał się piekielny hałas. To agenci policji dobijali się do drzwi. Śmiejąc się w duchu z nieudolnych wysiłków policji, trzej nasi przyjaciele opuścili dom Fowlesa tą samą drogą, którą się doń dostali.
Dopiero następnego dnia policja zdała sobie sprawę z przyczyn swej porażki. Dom Fowlesa był strzeżony, ale tylko od frontu. Tylne wejście pozostawiono na łasce losu, z czego nieomieszkał skorzystać Raffles.

Mozolne śledztwo oraz zdrada przypadkowych spólników ujawniły cały szereg ciężkich zbrodni, których sprawcą był Garfield.
W wyniku sensacyjnej rozprawy — ten „pupilek“ londyńskiego towarzystwa został skazany na dziesięć lat więzienia i osadzony w więzieniu w Margate.
Remendado wyszedł z tej sprawy jeszcze gorzej... Niebezpieczny opryszek miał na sumieniu niejedno życie ludzkie. Sąd skazał go na dożywotnie więzienie.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
  76. MOLOCH
  77. SYRENA
  78. PORTRET BAJADERY.
  79. KSIĄŻĘCY JACHT
  80. ZATRUTY BANKNOT.
  81. PORWANY PASZA.
  82. ELEKTRYCZNY PIEC
  83. SPOTKANIE NA MOŚCIE.
  84. BŁĘKITNE OCZY.
  85. SKRADZIONE SKRZYPCE.
  86. TAJEMNICZA CHOROBA.
  87. KLEJNOTY AMAZONKI
  88. TAJNY DOKUMENT.
  89. TAJEMNICZA DAMA.
  90. W SZPONACH WROGA.
  91. SKRADZIONE PERŁY
  92. ZATOPIONY SKARB.
  93. ŻÓŁTY PROSZEK.
CZYTAJCIE       EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE       CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. —————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia i reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.