<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Tymczasem w Warszawie rzeczy zaczęły brać obrót dla Złotopolskiego wielce niebezpieczny. Pan Maciej Iwaszkiewicz coraz lepiej był widziany i przez panią Bujnicką i przez Fanię. Próbowała wprawdzie pani Bujnicka dowiedzieć się z różnych źródeł o istotnym stanie spraw Złotopolskiego, ale próby nie udawały się najczęściej. Książę Antoś i Miś Rossowski, którzy niedawno wrócili ze Złotopola, mogli ją rzeczywiście objaśnić, ale ci związani słowem, jak wiemy, przez Jasia, milczeli, lub wyrażali się o nim tak tajemniczo, że to tylko powiększało niespokojność pani Bujnickiej.
— Ja jestem matka — mówiła ta dama — i nie mogę oddać dziecka w ręce człowieka bez majątku. Iwaszkiewicz, jakkolwiek nierówny Złotopolskiemu, wyszlachetni się przez związki z nami. Zresztą, w dzisiejszych smutnych czasach pieniądze wiele znaczą, a kto wie, czy nie wszystko.
Pani Bujnicka patrzyła jednak zbyt pesymistycznie na dzisiejsze czasy. Pieniądze wprawdzie dziś wiele znaczą, ale nie wszystko. Obok kapitału brzęczącego istnieje w praktyce towarzyskiego żywota i drugi kapitał, który, choć umarły, daje jednak kupony, mające wcale niezły kurs w praktyce. Kapitałem tym są trumny pradziadów. Iluż to ludzi żyje wyłącznie z tego kapitału, a ma się jednak dobrze. Jadają dobre obiady, piją dobre wina i palą dwuzłotowe cygara. Na świecie wszystko jest handlem i wymianą. Ci, którym brak kapitału trumien, kupują obiady, wino i cygara posiadającym go, a wzamian kupują też i zaszczyt ich towarzystwa i możność prowadzenia się z niemi pod rękę i prawo mówienia im: Jasiu, Misiu, Antosiu etc.
Potem drwią wprawdzie z siebie wzajemnie, ale handel na tem nie traci, a życie zyskuje.
Pani Bujnicka miała jeszcze jeden powód przyjmowania łaskawiej Iwaszkiewicza.
Powodem tym była Fania.
Fania zmieniła się bardzo w ostatnich czasach. Dawniej zawsze swobodna, a jednak pełna chłodu i panująca nad sobą, dziś stawała się zamyśloną, nieuważną, mniej ostrożną w wyrażeniach i nakoniec okazywała Iwaszkiewiczowi więcej nawet przychylności, niż pozwalały na to prawa form towarzyskich.
Przyszło do tego, że pani Bujnicka musiała zwrócić uwagę córki na zbytnią wyrazistość ich stosunków.
— Faniu — rzekła — jakkolwiek nie mam nic przeciw Iwaszkiewiczowi, ale pomyśl, moja duszko, czy nie zbyt wyraźnie okazujesz mu... nie chcę wymówić tego słowa! Pamiętaj tylko, że zwłaszcza pannom naszego towarzystwa nie przystoi okazywać wyraźnie przy wszystkich... nie chcę wymówić tego słowa.
Pani Bujnicka była matką wielce troskliwą i wielce dbałą o wychowanie córki. Zdarzyło się raz, że kiedy Fania miała lat piętnaście, a wujaszek sprzeciwiał się jej, że musi iść za mąż, pani Bujnicka prosiła go, żeby nie używał przy jej córce wyrażeń niemoralnych.
Tymczasem Iwaszkiewicz bywał u Bujnickich prawie codziennie. Widywali się przytem z Fanią i na rozmaitych zebraniach towarzyskich. Widywali się na herbatach z kanapkami u hrabstwa W., tam właśnie, gdzie codziennie grywano w krokieta; widywali się na herbatach z tartinkami u senatorowej M., gdzie znów Zubicki, znakomity literat przyszłości, czytywał swoje artykuły: „O stosunku szlachty łęczyckiej do rozwoju cywilizacyi w ogólności.” Nakoniec spotykali się dość często, a może najczęściej, na wieczorach państwa C...skich, które cudowny dwunastoletni wirtuoz, hrabia Józio, uprzyjemniał grą na skrzypcach, a starszy jego brat, „nieporównany” hrabia Władzio, sztukami magicznemi i doświadczeniami z magnetyzmem zwierzęcym, wykonanemi na suce gospodyni domu.
Uspokajało to do wysokiego stopnia panią Bujnicką, że Iwaszkiewicza przyjmowano we wszystkich tych domach z całą grzecznością, a raz nawet sam książę Tadeusz chodził z nim pod rękę blisko kwadrans, potem zaś, zbliżywszy się do pani Bujnickiej, rzekł:
— Nie chciał mi się przyznać Iwaszkiewicz, że stara się o rękę Fani, ale tak ogólnie mówią, i jeżeli tak jest, to winszuję kuzynce.
Pani Bujnicka spojrzała ze strachem na mówiącego, w obawie czy nie drwi, ale książę Tadeusz był poważny, zresztą siwe jego włosy nie pozwalały przypuszczać, żeby drwił.
— Tak!... to jest... on bywa... to jeszcze niepewne — odpowiedziała pani Bujnicka.
— Dajcie mu bez wahania córkę, kuzynko. On pójdzie wysoko.
— Przed tobą, kuzynie — odpowiedziała ucieszona dama — nie będę ukrywała, że i on ma swoje ale, t. j. że on sam sobie podobno wszystko winien, ale cóż robić nam w dzisiejszych czasach, tembardziej że Fania okazuje mu wiele sympatyi.
Tu troskliwa matka wskazała księciu Tadeuszowi na Fanię, do której właśnie zbliżał się Iwaszkiewicz.
— Patrz, kuzynie! — rzekła pani Bujnicka.
Rzeczywiście twarz Fani, gdy młody człowiek stanął przed nią, zajaśniała uśmiechem. Podniósłszy się nieco, zebrała jedną ręką fałdy sukni i, wskazawszy mu miejsce obok siebie, zaczęła ożywioną rozmowę.
Porzućmy i my księcia Tadeusza z panią Bujnicką, a posłuchajmy rozmowy młodej pary.
— Jakże pan znajduje wieczór dzisiejszy? — zaczęła Fania.
Inżynier spojrzał po oświetlonym salonie i spytał:
— Pani lubi wieczory i zabawy?
— Ja przyznam się panu, że wolę mój pokój, w którym mogę myśleć o tem, co mi najmilsze, ale mama chce, żebym się bawiła, więc muszę bywać, choć onegdaj naprzykład nudziłam się z całej duszy u senatorowej L. Dlaczego pan tam nie był?
— Nie miałem czasu, zresztą nie wiedziałem, że panie tam będą.
— Jak to nieładnie z pana strony, a ja myślałam, że pan przyjdzie i tak mi smutno było jakoś samej słuchać wywodów pana Zubickiego o stosunku szlachty łęczyckiej do cywilizacyi w ogólności.
Inżynier spojrzał na nią ze spokojnem, ale głębokiem przywiązaniem.
— I wczoraj pan u nas nie był — ciągnęła tonem wyrzutu Fania.
— Niech mi pani wierzy — odparł — że tyle tylko mam chwil prawdziwego szczęścia w życiu, ile spędzam ich u państwa, ale muszę pracować na chleb powszedni.
Fania uśmiechnęła się nieznacznie.
— A przytem — ciągnął dalej Iwaszkiewicz — w pracy cała moja wartość, nie chciałbym jej tracić w oczach pani.
— Od tylu lat nauczyłam się cenić pana, że opinii mojej w tym względzie nic nie zmieni. Ale pracując, nie trzeba zapominać o przyjaciołach.
— Zawsze o nich pamiętam.
— O, niech pan pamięta! a co do opinii ich, niech pan będzie spokojny. Niestety! to ja powinnam się lękać. Wiem, że ja nie umiem dorównać panu, ani się podnieść do jego wysokości (tu w głosie Fani zadźwięczał smutek). Wiem, że pana, przywykłego do życia seryo, może i nudzi moje szczebiotanie, ale niech mi pan wierzy, że ja pragnęłabym z całej duszy zasłużyć na szacunek pana, pragnęłabym mu dorównać, ale właśnie dlatego potrzebuję wskazówek pana. Pan mnie już tyle nauczył, w tylu rzeczach otworzył mi oczy na świat, że i nadal proszę o pomoc pańską. Pan mi nie odmówi?... prawda?
Tu Fania złożyła z wyrazem prośby białe rączki i pochyliła główkę tak, że złote jej loki posypały się po ramionach.
Iwaszkiewicz potarł dłonią czoło, i z przymkniętemi oczyma zdawał się śnić jakimś czarownym snem. Miękkie, pieszczone słowa Fani płynęły niepojętym czarem do jego uszu. Zdawało mu się, że cały chór słowików przyleciał z wilgotnych olszyn i zaczął pieśń skrzydlatą, że całe powietrze pełne było poprostu anielskiej muzyki. Cały salon wraz z szeregiem lamp, z rojem gości, z obnażonemi ramionami kobiet, z twarzami mężczyzn, zakręcił mu się w oczach.
Ale nie zdobył się na odpowiedź, bo w tej chwili ozwały się skrzypce cudownego dwunastoletniego wirtuoza i czar prysnął. W salonie powstał szmer gotujących się do słuchania gości i nieśmiertelny Bethowen zaczął jęczyć całą gamą przeraźliwych tonów, ryczyć basem, piszczyć w niebogłosy wiolinem... zapewne z zachwytu nad wybornem wykonaniem swej sonaty ręką cudownego wirtuoza.
Na twarzach słuchaczów pojawił się podziw i zdumienie. Oto stary hrabia W. okręca szybko palce rąk złożonych na wydatnym żołądku, zamruża oczy i kiwa w takt głową, a twarz jego wyraża taką ekstazę, że lada chwila rozpłynie się we łzach; pani Bujnicka od czasu do czasu zwraca się do pani C. z żywemi giestami przeczenia, na znak, że temu, co słyszy, niepodobna uwierzyć, a znany literat, chorąży światła, Zubicki, przewraca nuty cudownemu dziecku i rzuca spojrzenie na grupy panien, rozdymając przytem nozdrza.
Wreszcie egzekucya Bethowena kończy się, następują oklaski; czarne fraki zajmują dawne miejsca obok różnokolorowych sukien; po całym salonie brzmi nanowo ożywionym gwarem rozmowa, najczęściej o cudownem zjawisku, które oglądano przed chwilą.
Magnifique! magnifique! — woła obok Fani cienki głosik młodziutkiego filara salonowego. — Savez-vous mademoiselle que c’est incomparable! Dosyć powiedzieć, że ja nawet, któremu zarzucają zbytnią złośliwość w sądzeniu dzieł sztuki, a jednak wyznaję, que je suis vaincu.
Fania spogląda na drobniuchną postać i bezwąsą twarz młodzieńca, któremu zarzucają zbytnią złośliwość w sądzeniu dzieł sztuki i odpowiada:
— Nie wiedziałam, że pan już taki surowy.
— Chciałem nawet — odpowiada młodziutki filar — iżby po egzekucyi Bethowena egzekwował jeszcze i Chopina, ale powiedziano mi, że czeka nas co innego.
— Cóż nas jeszcze czeka?
— Doświadczenia hrabiego Władzia z magnetyzmem. Oto nawet wnoszą już stół. Muszę iść, bo się tam bezemnie nie obejdzie.
Z temi słowy młodziutki filar opuszcza Fanię i śpieszy tam, gdzie jego obecność jest konieczną.
— Przerwano nam naszą rozmowę — rzekła Fania — a chwila jej była dobra, ale teraz znów jesteśmy tak prawie, jak samotni.
Iwaszkiewicz spojrzał na nią wyrazistemi oczyma.
— Zatem dla mnie wraca dobra chwila — rzekł.
Fania zamyśliła się jakoś.
— Każda dobra chwila ma to do siebie — rzekła — że już nie powraca raz drugi.
— I dlatego?...
— Dlatego trzeba umieć z niej korzystać.
— O, pani! nie jedna chwila w życiu bywa jak zasłona, pokrywająca przyszłość. Człowiek przychodzi aż do niej, i sam nie wie, czy ją podnieść, czy czekać jeszcze. W niepewności jest ból, ale jest i nadzieja.
— Odwagi trzeba, panie Iwaszkiewicz.
— A czasem i zachęty.
— Kto doradza odwagę, ten zachęca.
— A jednak, jak to trudno! Panno Fanny! oto taka zasłona leży teraz na oczach moich. Nie wiem, czy po zerwaniu jej zobaczę światło, czy ciemność. Ale, pani, w imię naszej dawnej przyjaźni, powstrzymaj mnie lub zachęć wyraźnie — powiedz: „zerwij” lub: „daj pokój”.
Była chwila długiego milczenia, podczas którego serce Iwaszkiewicza biło śmiertelną trwogą.
Fania zakryła twarz wachlarzem, ale razem z szelestem jego skrzydełek doszedł Iwaszkiewicza jeden cichy, jak ruch piór łabędzich, wyraz:
— Zerwij!
— Ja panią kocham! Fanny, ja ciebie kocham!
Fania nie odrzekła nic, ale jeszcze troskliwiej zakryła twarz wachlarzem, a ręce jej drżały widocznie. I znowu niepewność wstrząsnęła sercem Iwaszkiewicza, a niepewność ta trwać miała tem dłużej, że w tej chwili „nieporównany” hrabia Władzio, magnetyzujący suczkę gospodyni, zawołał:
Voyez mes dames et mes demoiselles! Oto suka śpi już od pięciu minut i jeżeli ścisnę ją teraz za ogon, ani piśnie, tak wielką jest potęga magnetyzmu.
Nastąpiła chwila głębokiej ciszy.
Nagle dał się słyszeć przeraźliwy wrzask suki, dowodzący, jak wielką jest w istocie potęga magnetyzmu; poczem nastąpiły żywe oklaski podziwu i uwielbienia dla nieporównanego hrabiego Władzia, który tak szczęśliwie umiał połączyć głęboką wiedzę z wysokiem urodzeniem i majątkiem.
To wszystko sprawiło, że Fania nie mogła dać odpowiedzi Iwaszkiewiczowi. Równocześnie zbliżyło się do niej kilku innych filarów salonów państwa C., a następnie przyszła i sama pani Bujnicka. Iwaszkiewicz z coraz wzrastającym niepokojem zauważył, że Fania przez resztę wieczoru była milcząca i niby smutna; unikała starannie jego wzroku, a oczy jej błądziły z nieokreślonym wyrazem po całym salonie. Zmiana w jej twarzy uderzyła wkrótce i matkę.
— Co tobie jest, Fanieczku, czyś nie chora? — spytała matka. — Może wrócimy już do domu?
— Dobrze — odrzekła krótko.
— Ale obiecałam odwieść panią Szemiot. My wysiądziemy, a ona pojedzie dalej. I ja już jestem zmęczona. Et voila i pani Szemiot! Jedziemy.
Fania była niepojęcie milcząca. Nawet wówczas, gdy Iwaszkiewicz już w przedpokoju otulał ją ciepłym płaszczem jesiennym, prócz lakonicznego „merci”, nie usłyszał od niej ani słowa.
Dopiero gdy wsadziwszy panie do powozu, gotował się zamknąć drzwiczki, Fania przerwała milczenie.
— Mamo — rzekła — niech pan Iwaszkiewicz siada z nami; odwiezie dalej panią Szemiot.
Iwaszkiewicz wsiadł więc do karety. Mimo całego niepokoju nie mógł się oprzeć pewnemu wrażeniu rozkoszy, gdy na dość ciasnem siedzeniu znalazł się obok Fani, i gdy za każdem silniejszem wstrząśnieniem dotykał ramieniem jej ramienia. Zresztą, jako tonący w każdej desce widzi ratunek, tak i on ostatnią interwencyę Fani poczytał za dobry znak. Przecie jej milczenie mogło być tylko skutkiem wzruszenia. Nie słucha się w dwudziestym drugim roku życia czarownego słowa kocham spokojnie. Trudno je wymówić, ale równie trudno go wysłuchać bez gwałtownego bicia serca. Każdy, kto je raz w życiu wymówił lub wysłuchał, pamięta dobrze, jakie wzburzenie, jaki niepojęty zamęt, jaką rozkosz, ale i jaki przestrach budzi ono, gdy płynie nietylko z ust, ale i z serca. Hej! świat się zatoczy, zakręci i pociemnieje i zabłyśnie razem. Słyszysz szum własnej krwi w żyłach, szelest własnego pulsu. Jedno maleńkie słówko! a jest w niem tyle wartości, ile warto szczęście. Nie więcej rzuca światła cicha błyskawica na tło nocne, jako to słowo na ciemne i głupie strony żywota. Ale ma i ono stronę odwrotną. Gdy brzmi bez echa, bywa śmiesznem, gdy bez prawdy — nikczemnem. A jednak często brzmi i w ten sposób. Biblia nie może zabronić szatanowi, żeby ją cytował, tak i ono nie może zabronić mężczyznom, żeby je kupowali, kobietom, żeby je sprzedawały; głupcom wogóle, żeby go nie rozumieli; konwenansowi, żeby je odrzucał. Dla konwenansu jest ono za silnem, a jeśli porównanie do błyskawicy się podoba, i za jaskrawem. Stąd ucywilizowany i ogładzony głupiec nie wymawia go, ale daje do zrozumienia z pomocą omówień, które są plewą nawianą powiewem prawdy i prostoty. Iwaszkiewicz złamał konwenans, ale nie popełnił ani śmieszności, ani też był nikczemnym, bo mówił prawdę. Wstąpiła przytem w niego nadzieja, że i Fania nie poczyta mu za złe owego złamania praw towarzyskich. Dlaczego jednak milczała?
Kareta toczyła się szybko wśród głuchych i pustych ulic. Osoby, siedzące w karecie, pod wpływem rozlicznych wrażeń nie mówiły do siebie nic.
Pani Bujnicka spała, — jeżeli nie tak uprzejmie, jak miała zwyczaj sypiać na kanapach podczas długich wieczorów tańcujących, to równie smacznie. Pani Szemiot tonęła zapewne w rozmyślaniach, że jechać karetą daleko jest wygodniej, niż chodzić piechotą. Iwaszkiewicz nakoniec rozmyślał, że owa śliczna i ukochana jego Fania, której oddech mógł teraz łowić uchem, krótką już tylko chwilę będzie przy nim tak blisko.
Nagle ciszę przerwało westchnienie Fani.
Westchnienie to było tak ciche i niewyraźne, że nie dosłyszała go ani pani Szemiot, ani pani Bujnicka, a i Iwaszkiewicz odczuł je raczej.
Nagle zadrżał.
Zdało mu się, że Fania silniej oparła się na jego ramieniu.
Tymczasem zwolna kłoniła się ku niemu jej złota główka. Pełne woni, a miękkie jak pela, loki musnęły mu skroń raz i drugi. Za chwilę twarz jego owionęło jej ciepłe tchnienie. Dziwny jakiś dreszcz rozkoszy wstrząsnął nim od stóp do głowy. Równocześnie wśród fałd burnusa zbliżała się ku niemu biała, jak kwiat, ręka. Dotknięcie loków powtórzyło się znowu, a wkrótce uczuł cały ich potok na ramieniu. W ciszy nocnej mógł już usłyszeć bicie pulsów w skroniach Fani. Nagle głowa jej z całem zaufaniem snu lub miłości spoczęła na jego ramieniu.
Wtedy odszukały się ich dłonie i tak już trwali w wielkiej ciszy, a w większem jeszcze szczęściu.
Ale, o czytelniku! powiem coś na ucho, Fania nie złamała konwenansu, bo... konwenans tam się kończy, gdzie się zaczyna szara godzina.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.