<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Jaś Złotopolski nudził się z całej duszy w Złotopolu i jeśli nie wyjeżdżał „comme touts les diables” do Warszawy, to tylko dlatego, że Maszko trzymał go, jak to mówią, za poły. Maszko był człowiek nieoszacowany. Kto z panów obywateli, mających do rozkolonizowania ojczysty majątek, wyobraża sobie, że to tak łatwo, ten może się srodze zawieść.
Jaś nigdyby sobie nie dał rady, gdyby nie Maszko. Ale z pomocą tego ostatniego sprawa szybko posuwała się naprzód, a nawet z wyjątkiem niektórych prawnych formalności można ją było uważać za skończoną. Złotopole wkrótce po wyjeździe Misia i Antosia zmieniło się do niepoznania. Teraz wyglądało jakby obóz. Na ogromnem podwórzu między zabudowaniami folwarcznemi stanęły szałasy i namioty cywilizacyjnej awangardy, która z żonami i dziećmi ściągała do Złotopola. Tymczasem rąbano las, a przy końcu cienistej lipowej drogi, prowadzącej do dworu, widniały już żółte zręby belek mających się stawiać domów; obok kup cegły wznosiły się stosy gątów lub wiórów, wśród których kręcili się z piłami lub siekierami pracowici przybysze w krótkich kaftanach, a długich kamizelach. Budowle wznosiły się szybko; nikt nie przeszkadzał kulturträgerom. Czasem tylko osowiały jaki mazur, przechodząc koło rozpoczętych budowli, zwijał w kłęby potężne pięści i spoglądał z podełba, jak pies na łańcuchu, na przyszłych swych sąsiadów. Ale nie przychodziło do zajść.
Wieś była dosyć odległa, a parobcy dworscy mieli najsurowszy rozkaz niedawania zaczepki. Zresztą i koloniści zbyt już licznie ściągnęli, żeby się mieli obawiać! Pełno ich było wszędzie i w czworakach i w zabudowaniach folwarcznych. Ktoby wieczorem przechodził koło czworaków, ten mógłby osądzić, że cudem jakim został przeniesiony w krainę Szprei. Z okien biło jasne światło i dochodził gwar ożywionej rozmowy; czasem pudel zaszczekał, czasem zadźwięczała gitara, zabrzękły kufle. Zamiast pieśni, onych prostych o Jasieńku i Kasieńce, brzmiała teraz bardziej ożywiona nuta: „Wo ist das deutsche Vaterland?!” zamiast smętnego: „danaż, oj dana!” słychać było weselsze: „ein, zwei, drei!” Nigdy tyle życia nie bywało w Złotopolu, chyba może za tych czasów, gdy dwór i dziedzińce wrzały rojami szlachty, zgromadzonej na turka lub szweda. Ale dziś był to widok spokojniejszy i bardziej stosowny do naszej epoki. Zamiast strasznych pancernych, kręciły się po podwórzu jasnowłose Mädchen, po płotach zamiast kulbak i znaków bojowych zwieszały się niebieskie pończochy tychże Mädchen. Ehe! inne trochę czasy, a tamte minęły, jak i wiele innych rzeczy, które minęły także...
Z początku bawił Złotopolskiego ten ruch i to rozbudzone życie. Przytem czuł to, co czuje każdy człowiek po spełnieniu dobrego czynu. Wprowadzał żywioły cywilizacyjne, dawał dobry przykład obywatelstwu, wychodził z długów, sprzedawał Złotopole, a jednak je miał, wedle wyrażenia Maszki, bo zostawały mu: dom i ogród. Słowem, urosł sam we własnej opinii. Ależ miało to wszystko i swoje ciemne strony. Trzeba było siedzieć na wsi, jeździć do powiatu, wchodzić w stosunki z urzędnikami, ściskać się z niemi za ręce, podawać im otwartą na roścież porte-cigares, aby czerpali z niej dla utrwalenia stosunków, trzeba było zapraszać ich na śniadania, gadać z niemi, patrzeć, jak przymrużają jedno oko na znak, że sprawa idzie dobrze, dziękować za zapewnienia, że: „ile się da, tyle się zrobi” i tak dalej. Tego wszystkiego nie lubił nasz wykwintny bohater. W końcu zatęsknił za Warszawą i za towarzystwami i za swym zwykłym trybem życia i za Misiem Rossowskim i za księciem Antosiem i za swym groomem w obcisłych ineksprymablach i za tem wszystkiem, czem był zwykł wypełniać czas od godziny dziesiątej rano do drugiej po północy. Jeden tylko Maszko dotrzymywał mu towarzystwa, ale i ten wyjeżdżał dość często z kolonistami, a w końcu wyjechał na dwa dni do Warszawy.
— Gdy wrócę, spodziewam, że już wszystko będzie skończone — rzekł mu, wyjeżdżając.
— Ach! przeklęte to Złotopole — odmruknął Jaś — czy koniecznie muszę zostać?
— Musisz, przyjadą tu geometrzy, trzeba będzie ich przyjąć. Kochany Jasiu! dwa dni tylko.
— Przez które jeśli nie zwaryuję, to będzie cud.
— Przywiozę ci wiadomość z Warszawy. Ciekawyś zapewne, co tam słychać w naszych kółkach.
— No jedź już.
— Adieu!
Te dwa dni były dla Jasia najgorsze. Dwa dni siedzieć prawdziwemu gentlemanowi na wsi, w zupełnej samotności, to istotnie rzecz nie mała. Jaś chętnie byłby pojechał w sąsiedztwo do pani Zwiernickiej, Feliksowiczów lub Słomińskich, ale znów nie wiedział, kiedy przyjedzie geometra. Na dobitkę zapomniał w Warszawie pilniczka do paznokci, bo gdyby był nie zapomniał, miałby przynajmniej zajęcie, ale bez pilniczka ani rusz. Jasiowi mimowoli przyszła na myśl uwaga, jak trudno jest być wzorem obywatelstwa i dawać dobry przykład, niechby przez parę tylko tygodni. Wprawdzie znalazł niejaką ulgę w tej uwadze, jednakże nie spodziewał się, żeby mu wystarczyła na całe dwa dni.
Nie tak więc nawet kochanek wygląda przyjścia oblubienicy na umówione rendez-vous, jak on wyglądał powrotu Maszki.
Drugiego dnia zrana przyjechał geometra dla ostatecznego potwierdzenia wymiarów, ale z niego Jaś nie miał wielkiej pociechy z tej przyczyny, że geometra był trochę głuchy, a na wszystko, co do niego mówiono, wyszczerzał zęby, wytrzeszczał oczy i odpowiadał z wyrazem zdziwienia:
— Wszelako?!
Jaś był w rozpaczy.
Ale wszystko ma swój koniec, nawet dwie doby na wsi. Trzeciego dnia zaturkotał powóz przed gankiem — Maszko przyjechał.
Jaś wybiegł na ganek.
— Skończone? — spytał.
— Skończone.
Jaś odetchnął głęboko, potem podał Maszce obie ręce.
Je vous remerci de tout mon coeur!
— Ludzie, jak my, powinni sobie pomagać.
— Pieniądze odebrałeś?
— Odebrałem więcej, niżeś się spodziewał: trzykroć pięćdziesiąt.
— Bardzoś zmęczony?
— Nie! albo co?
— Bo za godzinę wyjeżdżamy do Warszawy.
Maszko położył rękę na ramieniu Złotopolskiego.
— Niebardzo masz po co tam wracać.
— No?
— To, co wiem, nie może ci być przyjemnem.
— Zwłaszcza, gdy nie wiem, o co chodzi.
— Więc powiem ci, że spóźnisz się trochę. Fanny wychodzi za Iwaszkiewicza. Już jest po deklaracyi.
Maszko mówił to z pewną troskliwą przezornością, ale jakież było jego zdziwienie, gdy, zamiast spodziewanego wybuchu, Złotopolski rzucił spokojnie kawałek niedopalonego cygara i rzekł:
— Ho! ho!
— Jasiu! — zawołał wówczas z entuzyazmem Maszko — my wszyscy, których noblesse oblige, staramy się być gentlemanami, ale ty jesteś niedoścignionym wzorem!
— Gdyby tu był Miś — rzekł obojętnie Złotopolski — przypomniałby ci, że przedewszystkiem prawdziwy gentleman nie unosi się.
— On sam uniósłby się nad tobą.
— Zresztą, mój kochany — ciągnął Złotopolski — jeśli przyjąłem tę wieść obojętnie, to tylko dlatego, że nic nie tracę i niczego się zrzekać nie myślę.
— Jakto, nawet Fani?
— I Fani.
— A któż zabroni Iwaszkiewiczowi ożenić się z nią, skoro został przyjęty?
— Ja! — rzekł z mocą Jaś.
Maszko zauważył, że przy owem: „ja” oczy Złotopolskiego zabłysły dziwną dumą, że mimo delikatności rysów, stał się wówczas podobny do wszystkich Złotopolskich, których portrety wisiały w sali jadalnej.
— Czy ty myślisz — spytał — że Iwaszkiewicz ci ustąpi?
Złotopolski uspokoił się szybko i odpowiedział już chłodno.
— To mi wszystko jedno, wiem tylko, że ja nie ustąpię. Mój drogi Maszko! wierzaj, że tu nie chodzi mi o Fanię, ale o mój honor. Gdyby ktokolwiek z pomiędzy nas oświadczył się Fani podczas mojej nieobecności, anibym palcem ruszył. Ale ponieważ nazywam się Złotopolski, nie mogę pozwolić pierwszemu lepszemu intruzowi, żeby mi w drogę wchodził. Dlatego nie cofnę się nawet przed pojedynkiem, a nadto mnie znasz, żebyś miał wątpić o tem.
Istotnie, Złotopolski wcale tchórzem nie był. Nie mieszał się do żadnych niebezpiecznych spraw na wielką skalę, ale w pojedynku umiał stać bez mrugnięcia okiem pod lufą przeciwnika. Oto niedawno wyzwał był i ranił jednego ze swoich znajomych za to, że śmiał twierdzić, jakoby on, Złotopolski, dał fałszowanego muma na wydanym u siebie obiadku. Maszko nie wątpił zatem o prawdzie słów jego.
— Dobrze to jest — rzekł — ale jakże ty możesz pojedynkować się z Iwaszkiewiczem?
— Sądzę, że do tego nie przyjdzie, ale ostatecznie wolę takiego Iwaszkiewicza pobić, niż być od niego pobitym — jeszcze w takiej rzeczy.
— Jasiu! ty jesteś niedoścignionym wzorem!
— Dobrze. Tymczasem idę i każę zaprzęgać.
Złotopolski wyszedł. Maszko, zostawszy sam, szybko przysunął się do lustra.
— A któż zabroni Iwaszkiewiczowi ożenić się z Fanią? — spytał sam siebie półgłosem.
— Ja! ja! — odpowiedział również sam sobie. Przytem, strojąc przed lustrem rozmaite grymasy i miny, starał się naśladować ton i wyraz twarzy Złotopolskiego.
— Ja! ja!
Tegoż dnia wieczorem obaj byli już w Warszawie. Złotopolski pobiegł natychmiast do Misia.
— Jak się masz?
— Dobrze.
Podali sobie ręce.
— No, winszuję ci — rzekł Miś — sprawa skończona?
— Jedna skończona, druga się rozpoczyna. Wiesz, Misiu, co ja ci powiem?
— Co?
— Że, mimo iż cię zwą: „jedynym człowiekiem z taktem”, mało jest ludzi tak ograniczonych, jak ty.
Miś rozczesał spokojnie palcami faworyty.
— Wpływ prowincyi: żywość poruszeń, skłonność do grubiaństwa — pomruknął.
— Przestań no, przestań! Jak ci się zdaje, dlaczego Iwaszkiewicz został przyjęty?
Miś rozczesał drugi raz faworyty.
— Bo się oświadczył.
— Do dyabła! Gdybyś był powiedział u Bujnickich, dlaczegom wyjechał do Złotopola, gdybyś był powiedział, że robię interes, że nie jestem zrujnowany, że wyjazd mój na wieś nie jest fugą, mogłoby się dziesięciu Iwaszkiewiczów oświadczać.
— Ani słowa.
— Więc dlaczegoż nic nie mówiłeś?
— Naprzód dlatego, że mnie to nic a nic nie obchodzi.
— W tem też i dowód twojej inteligencyi. Nie obchodzi ciebie to, że taki Iwaszkiewicz odsadził od panny jednego z ludzi naszej sfery.
Miś zmieszał się cokolwiek, ale odrzekł:
— Powtóre, że ty sam, wyraźnie ty sam związałeś i mnie i Antosia słowem, że nie wspomnimy o tem; chciałeś przecie Fanny zrobić niespodziankę.
— A tymczasem ona zrobiła mi niespodziankę.
— Na honor! prawda!
— Otóż, kiedyś wiedział, jak rzeczy stoją, nie trzeba się było krępować słowem. Mogłeś się domyśleć, że będę ci tylko wdzięczny za takie niedotrzymanie słowa. Ale, żeby się czego domyśleć, potrzeba umieć myśleć, a to nie twoje rzemiosło.
— Rzemiosło zapewne nie moje. Chwała Bogu, nie potrzebuję bawić się żadnem rzemiosłem, lecz skorom dał słowo, że będę milczał, to — rozumiesz, drogi Jasiu, choćby od tego i twoje szanowne życie zależało i Fani i wszystkich Bujnickich i całej Warszawy — jeszczebym ani pisnął. Rozumiesz, Jasiu?
— Ciekawym, czy równie skrupulatny jesteś w oddawaniu długów na termin, na który przyrzekasz.
— To inna rzecz. Długów nie robię u ludzi naszej sfery. Jeżeli ty naprzykład pożyczysz mi pieniędzy, których mi właśnie potrzeba, to, bądź pewny, że ci oddam na termin.
— Dziękuję! Za tobą przyjdzie Antoś, za Antosiem Władzio magnetyzer i tak dalej.
— Z Władziem nie żyjesz blisko, a Antoś nie potrzebuje pieniędzy.
— Co? Antoś nie potrzebuje pieniędzy?
— Nie potrzebuje, bo je ma.
— Antoś ma pieniądze?
— Antoś żeni się z Berlińską.
— Ha! Canaille!
— Przyszedł do Berlińskiego pożyczyć pieniędzy. Berliński zaklął mu się na Boga, uczciwość, sumienie i honor, że nie ma gotówki. A że Antosiowi potrzeba było gotówki, więc powiedział Berlińskiemu, że musi ją mieć, bo się chce żenić; Berliński spytał go z kim? Antoś odpowiedział: „Z pańską córką!” — przyczem dał mu słowo, że nie drwi, stante pede oświadczył się córce; na drugi dzień były zaręczyny, po których Berliński dał Antosiowi pieniądze, a Antoś dał Berlińskiemu weksel.
— Że się ożeni z jego córką?
— Podobno. Czy dotrzyma, to inna kwestya, dość, że dziś ma pieniądze, których ja nie mam i których chcę od ciebie pożyczyć. — Dasz?
— Dam, ale mówmy o mojej sprawie. Dawno byłeś u Bujnickich.
— Wczoraj. A ty prędko będziesz?
— Skorzystam, że jutro dzień recepcyi u nich. Czy myślisz, że pozwolę sobie zabrać Fanię takiemu Iwaszkiewiczowi?
— Ależ bo ona zakochana, zakochana ta mała Fania.
— Drwię z tego.
E bien! Jutro rano przychodzę do ciebie po pieniądze, a wieczorem będziemy obaj u Bujnickich.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.