<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Wtorkowe recepcye pani Bujnickiej dość były liczne, chociaż nie uprzyjemniał ich ani „znakomity” Zubicki, ani „cudowny” magnetyzer hrabia Władzio. Jedyną ich ozdobą była Fania i elegancki świat, który tam bywał. Jak się rzeczy na takich zebraniach odbywają, łatwo się domyśleć. Punkt dziewiąta wieczór, pani Bujnicka, już strojna, siada na kanapie w oświetlonym, ale jeszcze pustym salonie, a siada dlatego, żeby pierwszy frak, który wejdzie, zastał ją już siedzącą i myślał, że ona zawsze tak siedzi na kanapie, zachowując tę pozycyę, daleko uroczystszą, niż każda inna. Tymczasem w również oświeconym przedpokoju, słychać gniewliwy szept przeznaczonego do zdejmowania paletotów lokaja Feliksa. Stary Feliks gniewa się na syna swego, małego Feliksa, przeznaczonego do zdejmowania kaloszy, a gniewa się o to, że mały Feliks te kalosze regularnie co wtorek gdzieś zapodziewa lub gubi, skutkiem czego on — jego rodzony ojciec, nazywa go bezbożnikiem i przepowiada mu, że wyjdzie na wisielca. Wreszcie, daje się słyszeć uderzenie dzwonka, otwierają się sprężyście drzwi salonu i pokazuje się w nich mniej więcej głupia fizyognomia pierwszego gościa. Przybyły podnosi głowę, rozwesela oblicze, jakby go Bóg wie jakie szczęście spotkało i trzymając obiema białemi rękawiczkami kapelusz tuż przy piersiach, posuwa się, podrygując na każdej nodze w kierunku kanapy, na której siedzi pani Bujnicka. Następują powitania, wzajemne zapewnienia i ożywiona francuska rozmowa. Potem już uderzenia dzwonka powtarzają się co chwila i wkrótce salon napełnia się gwarem, paryskim akcentem, białemi krawatami, wyziewami perfum, gorącem, tiurniurami i trenami dam, folblutami rozmaitych ras i wszystkiem, co razem wzięte stanowi szyk, komfort etc.
Ponieważ na wieczorach tygodniowych bywają ci tylko, których gospodarz lub gospodyni domu się spodziewa, łatwo zatem wystawić sobie zdziwienie pani Bujnickiej, gdy nagle w otwartych drzwiach, obok chudego i długiego Misia, pojawił się Złotopolski. Pani Bujnicka zdawała się niedowierzać własnym oczom, a jednak nie było najmniejszej wątpliwości. Tak jest! był to Złotopolski we własnej osobie, razem ze swojemi jasnemi faworytami à l’anglaise, ze swoją zawsze równie piękną, niby wyrzeźbioną twarzą, której mleczna, prawie dziewicza barwa, dziwnie odbijała od patrzących dumnie ciemnych oczu i męskich wąsów: on! on! elegancki jak zwykle, ufraczony, ukrawacony, urękawiczony, uczesany, jak zwykle, bez zarzutu — zatrzymał się na chwilę we drzwiach, i, podniósłszy głowę, obrzucił oczyma cały salon, potem zbliżył się do gospodyni.
Pani Bujnicka uśmiechnęła się z przymusem; mniej wprawna w obroty światowe Fania zmięszała się nawet, tembardziej, że Iwaszkiewicza przy niej nie było; na twarzach obcych pojawiło się oczekiwanie.
Ale Złotopolski nie miał wcale miny zrozpaczonego kochanka, przeciwnie, na twarzy jego, obok spokojnej pewności siebie, malowała się nawet wesołość. Z całą swobodą i lekkością powitał panią Bujnicką, uścisnął rękę Fani i, skłoniwszy głową obecnym, począł rozmawiać z gospodynią.
— Nie spodziewaliśmy się powrotu pana — zaczęła uprzejmie pani Bujnicka. — Pan na długo do Warszawy?
Vous savez madame, że stałe moje siedlisko jest w Warszawie.
— Tem lepiej dla naszych towarzystw; powrót pana jest niezmiernie miłą dla nas niespodzianką.
— Ach! prawda, że to jakoś żyjemy w czasie, w którym panują niespodzianki, ale co do mnie, nie miałem i nie mam zamiaru opuszczać miasta. Wyjechałem tylko na pewien czas dla uregulowania interesów Złotopola, a po ich uregulowaniu natychmiast tu wróciłem.
— Czy przynajmniej pomyślnie panu poszło? W naszych ciężkich czasach nie masz nic kłopotliwszego, jak gospodarstwo.
— Nikt tego lepiej nie wie, jak ja, który przez trzy tygodnie przeszło musiałem siedzieć na wsi. Ale przynajmniej muszę oddać sobie sprawiedliwość, że interesa uregulowałem tak, jakem się sam nawet nie spodziewał.
— Tak pomyślnie?
— Tak pomyślnie.
— Faniu, uważasz, co pan Złotopolski powiada? Jakże się szczerze cieszymy! Szkoda, że pan wcześniej nie przyszedł, byłybyśmy z Fanią posłuchały szczegółów.
— Ja sam wyznaję, że przyszedłem cokolwiek późno — rzekł z naciskiem Złotopolski — ale mam nadzieję, że nie zapóźno.
Chwila milczenia.
— W każdym razie witamy pana, jako miłego gościa — rzekła pani Bujnicka.
— Który przyrzeka, że swoje opóźnienie będzie się starał wszelkiemi siłami naprawić — odrzekł, schylając głowę Jaś.
— Czasem to bywa niepodobne — wtrąciła chłodno Fania.
Złotopolski uśmiechnął się.
— Pamiętam — rzekł — że dziada mego, Kasztelana, nazywano w salonach za czasów Księstwa Warszawskiego: „Monsieur le Malgrétout”. Przypominam pani, że jestem jego wnukiem.
— Czyż i panu dają tę nazwę?
— Spodziewam się, że zasłużę na nią.
— Więc dopiero w przyszłości?
— Tak pani! w mojej dewizie przedewszystkiem o przyszłość chodzi.
— Przyszłość nie zależy od pana.
— Śmiem sądzić inaczej.
— Nie radzę panu szczerze. Skądże to zaufanie?
Złotopolski zniżył cokolwiek głos.
— Nie wiem, może wytrwałość pana Iwaszkiewicza nauczyła mnie wierzyć, że i najniepodobniejsze rzeczy stać się mogą.
Fania zarumieniła się mocno.
— Umie sobie radzić ten pan Iwaszkiewicz — ciągnął dalej Złotopolski, — ale dziś takie czasy, że wszyscy muszą sobie sami radzić. Ja naprzykład, nietylko że zostałem przytem, co stanowi istotnie Złotopole, ale i mimo woli wyszedłem na kapitalistę.
— A to jakim sposobem? — spytała z żywym interesem pani Bujnicka.
— W ten prosty sposób... A! otóż i pan Iwaszkiewicz. Bonjour monsieur Iwaszkiewicz!
Rzeczywiście Iwaszkiewicz zbliżył się do pani Bujnickiej i, powitawszy ją, siadł przy Fani.
Na widok Złotopolskiego brwi jego zsunęły się na chwilę, ale wkrótce twarz wypogodziła się nanowo. Owszem, tyle w niej było niezwykłego ożywienia i szczęścia, że to zwróciło uwagę Fani.
— Musiało pana coś pomyślnego spotkać — spytała, patrząc mu w oczy.
— Tak pani. Zdołałem urzeczywistnić dziś jeden z dawno upragnionych celów — i przychodzę właśnie podzielić się z panią radością.
— Słucham! słucham!
— Dziś oddaliłem ostatniego robotnika zagranicznego z mojej fabryki. Nie mamy już ani jednego cudzoziemca — wszyscy krajowcy.

· · · · · · · · · · · · · ·

— Więc jakim sposobem pan zostałeś kapitalistą? — pytała równocześnie pani Bujnicka Złotopolskiego.
— Sprzedałem część ziemi własnej zagranicznym kolonistom i, spłaciwszy wszystkie długi, zostałem przy wcale sporej gotówce.

· · · · · · · · · · · · · ·

— Czy pan zyskuje na oddaleniu obcych — spytała Fania Iwaszkiewicza.
— Ja? — nie! z początku tracę.
— Więc któż na tem zyskuje?
— Ogół.

· · · · · · · · · · · · · ·

— Więc pan istotnie zyskał na kolonizacyi? — pytała pani Bujnicka.
Ja zyskałem bardzo wiele.
— Czyżby kto stracił?
— Ogół — powtórzył, przechylając się ku Fani Iwaszkiewicz, zanim Złotopolski zdołał powtórzyć, że jego zdaniem stracili koloniści.
Nastąpiła chwila milczenia. Po białem spokojnem czole Fani przelatywały różne myśli, niby chmurki, mieszające jego spokój. Oto rozbierała pobudki postępków dwuch młodzieńców i usiłowała je ocenić. Istotnie, jeżeli ogół zyskiwał przez to, co uczynił Iwaszkiewicz, to tracił przez postępek Złotopolskiego. Współzawodnicy stawali przed nią w dwuch odmiennych rolach. Ale nie odrazu zrozumiała, dlaczego jedna z tych ról jest dodatnią, druga ujemną. Dobro ogólne! Pojęcie to legło przed jej myślą, jakby jakaś nieokreślona otchłań. Czuła jednak, że potrzeba ją sercem i rozumem napełnić od wierzchu do dna. A zadanie takie nie było łatwe do spełnienia, bo edukacya, jaką odebrała w latach dziecinnych, nie mogła tu być pomocą. Ktoby tam w wychowaniu panien zwracał na takie rzeczy uwagę? Przecież można być panną i dobrze wychowaną i „dobrze ułożoną”, nie wiedząc, co jest dobro ogółu. Ale Fania chciała teraz wiedzieć i kwoli tej chęci udała się do Iwaszkiewicza. I dobrze się udała. Iwaszkiewicz był to człowiek z sercem. Wicher postępu rzucał na ono serce, niby na rolę, różne ziarna, ale przyjmowały się tylko zdrowe. Gdy wicher wionął kosmopolityzmem, serce to stawało wówczas na kotwicy przeszłości, która to kotwica — symbol nadziei — była zarazem i wiarą w przyszłość. Fania dobrze wybrała. Była teraz podwójnie wdzięczna Iwaszkiewiczowi, bo tłumacząc jej, co jest dobro ogółu, tłumaczył zarazem, w czem jest jego własna wyższość nad współzawodnikiem. Tak jest! Czemże był przy nim ów piękny i modny panicz? Czyny ich były wprost odwrotne. Fania spojrzała na Złotopolskiego i uśmiech, nieledwie pogardy, okolił jej usteczka.
— Czy pan słyszał naszą rozmowę? — spytała go.
— Jaką rozmowę?
— Podczas, gdy pan rozmawiał z mamą o Złotopolu, ja mówiłam z panem Iwaszkiewiczem.
— Nie słyszałem nic.
— A to szkoda! Odmiennemi szliście panowie drogami.
— Tem lepiej dla nas, bo gdyby drogi nasze się zeszły...
— Wówczas?
— Wówczas musiałby jeden drugiemu ustąpić — zabrzmiał poważny głos inżyniera.
— Na honor! takby musiało być — odparł z dumą Złotopolski.
Dwaj młodzi ludzie spojrzeli sobie w oczy. We wzroku Iwaszkiewicza błysnął posępny płomień nieugiętej woli, ale i oczy Złotopolskiego błyszczały, jak stal polerowana, z prawdziwie stalowym chłodem i uporem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.