Dwie matki/Część czwarta/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie świeciło się w żadnem z okien zamkowych.
— Widzicie panowie sami, że w zamku śpią wszyscy — rzekł ogrodnik.
— Którędy dostaniemy się do zamku — spytał Morlot, którego niepokój wzrastał z każdą chwilą.
— Oh! nie głównemi drzwiami, na wielkie schody marmurowe — uśmiechnął się ogrodnik. — Proszę za mną — dodał — zbudzimy Franciszka, drugiego lokaja, który śpi zawsze na dole, w przedpokoju obok sieni.
Udali się do lewego skrzydła w zamku.
— Oto okna od pokoju Franciszka — zatrzymał się przed nimi ogrodnik, wskazując ręką. Podsunął pod okno, krzesło ogrodowe, stojące nieopodal, pod plączącym jesionem; wstąpił na nie, wsunął ramię pomiędzy żelazne okratowanie, i zapukał w szybę.
— Obudził się Franciszek i wstaje — rzekł Burel, zwracając się do dwóch agentów. Jednocześnie otworzono okienko:
— Kto tam? i czego żąda? — spytał lokaj ziewając.
— To ja, Burel....
— Ejże! tak późno?
— Przyszedłem z dwoma panami, którzy chcą mówić z tobą panie Franciszku.
— Ze mną?!....
— Tak.... z tobą najprzód.
— Czegóż chcą?
— Wytłomaczą ci to, gdy im ty otworzysz.
— Proszę chwilkę zaczekać. Muszę zapalić świecę i odziać się cokolwiek.
Zrobiło się zaraz jasno w przedpokoju, i usłyszano kroki Franciszka.
— Idźcie panowie za mną — rzekł ogrodnik. — Otworzy nam boczne drzwi.
Zatrzymali się wkrótce, a ogrodnik pożegnał ich uprzejmie, słysząc jak Franciszek obraca klucz w zamku. Spieszyło mu się do żony, która zapewne już niepokoiła się, czemu mąż nie wraca tak długo. Franciszek otworzył nareszcie, trąc oczy zaspane, i ziewając od ucha do ucha. Wpuściwszy dwóch ajentów do środka, zakręcił kluczem w zamku machinalnie, wsuwając go nazad do kieszeni. Zwolna zaczynał odzyskiwać przytomność i otrząsać się z pierwszego snu. Spojrzał na dwóch mężczyzn, i poznał w jednym z nich Morlota.
— Ejże! — zawołał zdziwiony. — To pan znowu wraca do nas?
— Tak, wracam mój Franciszku; muszę bowiem widzieć się natychmiast z panią margrabiną.
Służący osłupiał na razie.
— I po toś pan przyszedł w nocy do zamku? — spytał.
— Jedynie w tym celu.
— Sądzisz pan więc, że otrzymasz posłuchanie o tak późnej godzinie?
— Jestem tego pewny.
Sługa potrząsł głową niedowierzająco.
— Jaśnie pani, od wczoraj mocno cierpiąca — wtrącił mimochodem. — Nic prawie nie je. Dziś położyła się wcześnie do łóżka, wypiwszy tylko filiżankę rosołu. Sądzę szanowny panie, że byłoby stosowniej odłożyć to odwiedziny do jutra.
— Niepodobna — zaprotestował żywo Morlot. — Musi wiedzieć dziś wieczór o tem, z czem przychodzę.
— A jeżeli jaśnie pani śpi?
— Trzeba ją obudzić.
Morlot mówił tonem tak stanowczym, że lokaj nie śmiał sprzeciwiać mu się dłużej.
— Chodźmy więc — rzekł Franciszek — panna Julja śpi na pewno.
— Wątpię — odrzucił krótko Morlot.
— Uprzedzę ją o pańskich odwiedzinach; trzeba jednak zostawić jej trochę czasu, aby mogła się ubrać.
— Zaczekamy odpowiedział Morlot.
Poszli za Franciszkiem, prowadzącym ich do przedpokoju samej margrabiny, w którym znajdywał się wczoraj właśnie agent policyjny, i gdzie spotkał się z Julką.
— Proszę zaczekać tu na mnie Franciszek wskazał im ręką dwa krzesła. Jeszcze nie całkiem ze snu otrzeźwiony, zapomniał dać im świecę i odszedł zostawiając dwóch ajentów w zupełnej ciemności. Stali nieruchomo na środku pokoju. Minęło kilka minut. Wrócił nareszcie Franciszek.
— Dziwna rzecz potrząsł głową — nie zastałem panny Julji w jej pokoju.
— Ejże wtrącił Morlot, z ponurym błyskiem w oczach.
— Nie pojmuję, gdzie się podziała? — kończył Franciszek.
— Dowiemy się o tem rzekł Morlot.
— Zejdę na dół, może tam ją odszukam — zauważył Franciszek.
— Idź panie Franciszku, i przyprowadź ją nam koniecznie — polecił Morlot.
Gdzie też moja głowa! — zawołał lokaj. Zostawiłem wpierw panów po ciemku!
— Nic nie szkodzi — Morlot skinął ręką. — Obejdziemy się bez światła. Nie lękamy się wilkołaków. Odszukaj tylko jak najprędzej Julkę, panie Franciszku.
Sługa odszedł mrucząc z cicha:
— Co to za dziwny człowiek!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po rozmowie nad brzegiem z Armandem rzeki, który wręczył jej długą instrukcję pisemną od Sostena, tłumacząc prócz tego ustnie, co ma przedsięwziąć, Julka jak wiemy, wróciła do zamku. Nędznica zaprzedana z duszą i z ciałem Sostenowi, szukała już po głowie sposobu, aby spełnić co do joty rozkaz despotyczny, swego władcy i pana. Spotkała przed zamkiem stangreta, który widział ją przedtem wychodzącą za bramę z Armandem.
— Ho! ho! panna Julja poczerwieniała jak wiśnia — zaśmiał się. — Założyłbym się pięć na sto — dodał żartobliwie — że ów facet, któregoś panna odprowadzała aż na drogę, to coś niby kochanek, nieprawdaż?
— I pan Jan przegrałby zakład — wydęła usta z przekąsem.
— Ten pan nie jest wcale moim kochankiem, tylko.... bliskim krewnym. Przejeżdżając przez Nogent, aby dostać się do Paryża, wstąpił do Coulange, w celu oddania mi listu od mojej matki, a jego ciotki.
— Jeżeli tak się rzecz ma, proszę o przebaczenie panno Julko.
— Oh! nie gniewam się wcale na pana Jana.
— Bo też ani mi w głowie nie postało, chcieć uchybić w czemkolwiek pannie Julce.
— Jestem o tem przekonaną — odrzuciła mimochodem, odchodząc szybko.
Wsunęła się po chwili na palcach do pokoju sypialnego Matyldy, której była pomocną przy rozbieraniu, na dobrą godzinę przedtem. Margrabina nie zasnęła dotąd. Z oczami przymkniętemi tonęła w bolesnej zadumie. Rozmyślała zapewne nad straszliwą ofiarą, którą będzie zmuszoną spełnić z poświęceniem samej siebie.
— Jakże czuje się jaśnie pani, czy trochę lepiej? — spytała Julka tonem pełnym uszanowania i niezmiernej troskliwości.
— Dolega mi ciągle to samo — odpowiedziała smutno Matylda. — Mam nudności, ból głowy nieznaczny. Spędzą z pewnością i tą noc, tak jak tamtą, oka nie zmrużywszy.
Julka drgnęła nieznacznie.
— Jaśnie pani gorączkuje najwidoczniej — wtrąciła.
— Prawdopodobnie... Usta mam spalone, i gorycz na języku.
— Trzeba będzie wezwać jutro lekarza do jaśnie pani....
— Nie chcę lekarza!.... Jutro zresztą spodziewam się stracić ten okropny ból głowy.
— Możeby jaśnie pani napiła się czego?
— Dziękuję.... nie potrzebuję niczego.
— A jednak napój nerwy uspakajający, ulżyłby znacznie jaśnie pani....
— Nie chcę!....
— Przed chwilą skarżyła się jaśnie pani na suchość i gorycz w ustach — nalegała Julka.
— Zresztą.... aby ciebie zadowolnić, napiję się lekkiej herbaty, na pół z mlekiem.
Błysk tryumfu mignął w ciemnych Julki źrenicach.
— Poślę natychmiast Franciszka do krowiarni po świeże mleko.
Odchodziła Julka, gdy ją zawróciła od progu Matylda.
— Nic w tem pilnego — rzekła. — Zaczekam.... Gdzie są dzieci?
— Wróciły przed chwilą z przechadzki, jaśnie pani.
— Powiedz, żeby mi je przyprowadzono.
Wyszła Julka. W kilka minut później zjawiły się dzieci w pokoju Matyldy, z jedną z ochmistrzyń. Wyciągnęła ramiona do obojga. Usiadła na łóżko, tuląc do łona jedno po drugiem. Ochmistrzyni zauważyła ze zdziwieniem, że ściskała czulej Genia tym razem niż ukochaną pieszczoszkę Lolę.
— Mój drogi! mój maleńki! — powtarzała raz po raz z oczami pełnemi łez. Pomogła nareszcie dzieciom zejść z łóżka na posadzką, dając znak ręką ochmistrzyni, aby je wyprowadziła z pokoju. Skoro drzwi się za dziećmi zamknęły, wybuchnęła Matylda gorzkim płaczem.
Jeszcze nie oschły z łez oczy biednej margrabiny, gdy weszła Julka niosąc na tacy wyzłacanej przybory do herbaty i mleko w dzbanuszku porcelanowym. Matylda otarła szybko oczy wilgotne.
— A! przynosisz mi herbatę dulko? — przemówiła. Podała swojej pani pokojowa filiżankę już nalaną. Wypiła ją Matylda dość chętnie.
— Dobrześ zrobiła Julko, namawiając mnie na nią — uśmiechnęła się słodko, do niewiernej sługi. — Czuję, że mi jakoś lżej po tej herbacie.
— Może jaśnie pani pozwoli drugą filiżankę? — spytała radośnie Julka.
— Nie, wystarczy mi jedna.
— Czy mam spędzić noc przy jaśnie pani?
— Oh! nie jestem znowu tak ciężko chorą.
— Zapewne, ale gdyby jednak jaśnie pani potrzebowała czego w nocy?
— Zadzwoniłabym na ciebie. Sądzę atoli, że tę noc prześpię doskonale. Cięży mi głowa, a powieki same się przymykają. To rzecz dziwna. Czuję niesłychaną senność i osłabienie, prawie obezwładnienie we wszystkich członkach. Opuść mnie Julko, chcę już spać.
Nędznica szpiegująca swoją panią, wysunęła się do przedpokoju. Na pytania służby, troskliwej o zdrowie margrabiny, odpowiadała:
— O wiele zdrowsza.... usnęła.
Skoro noc zapadła, zapaliła Julka nocną lampkę. Przeszła na palcach budoar, zaglądając do pokoju sypialnego swojej pani, przez drzwi odchylone. Ujrzała Matyldę bardzo bladą ale spoczywającą na poduszkach w głębokim śnie.
Zamknęła drzwi cichuteńko; wyszła innemi drzwiami, prosto do salonu, a stamtąd na korytarz. Tu były schodki kręcone i ukryte w murze, po których zbiegła szybko na dół. Otworzyła znowu drzwi, wyszła do ogrodu, a stamtąd do parku, zatrzymując się dopiero przy furtce, nad brzegiem Marny, gdzie czekał na nią Armand. Wsunęła mu w dłoń klucz od furtki, szepcząc:
— Wszystko gotowe.... możecie wejść śmiało.
Wpadła nazad do zamku i pospieszyła na pierwsze piętro do przedpokoju. Nikt nie dostrzegł jej nieobecności. Usiadła w fotelu i czekała.
Przed dziesiątą wieczór, cała służba poszła spać Julka, podnosiła oczy co chwila, wlepiając je w wskazówki od zegara. Gdy stanęły na godzinie dziesiątej, wyszeptała te słowa głosem drżącym:
— O jedenastej.... będą tutaj....
Podskoczyła nagle nędznica na siedzeniu, jakby tknięta iskrą elektryczną. Wskazówki zegara posuwały się coraz dalej, i odezwało się pierwsze dzwonienie Morlota.
— Co to jest? — spytała cicho w trwodze śmiertelnej.
Wytężyła słuch. Z przedpokoju, w którym się znajdowała, nie mogła usłyszeć ani głosu niczyjego, ani szelestu kroków na piasku. Drugie zadzwonienie, zaparło jej oddech w piersi; pobladła trupio. Uspokoiła się niebawem, a nawet uśmiechnęła się szydersko. Przypomniała sobie, że ogrodnik miał spędzić we wsi wieczór dzisiejszy.
— Burel nie wziął z sobą klucza od bramy, prawdopodobnie — pomyślała. — Dzwoni na żonę, aby mu przyszła otworzyć. A ja się lękam, nie wiedzieć czego.... Jakam też głupia!
Ponieważ dzwon nie odezwał się więcej, była pewną, że to ogrodnik wszedł na dziedziniec. Ochłonęła zupełnie z pierwotnego przerażenia. Dochodziło pół do jedenastej. Otworzyła szafkę w ścianie, wyjmując z niej małą latareczkę, poczem zapaliwszy w mej świeczkę woskową, zgasiła lampę i wyszła na palcach z przedpokoju.
W chwilę później, kiedy zrywał się ze snu lokaj Franciszek, zbudzony przez ogrodnika, Sosten z Armandem wchodzili również do zamku ze strony przeciwnej, prowadzeni i oświetleni głuchą latarniczką Julki. Dążyli w trójkę, bocznemi, krętemi schodkami, skradając się jak najciszej, prosto do sypialni Matyldy.
Sosten wszedł sam do pokoju siostry. Armand z Julką zostali w głównym salonie. Des Grolles, przytulony do drzwi, z sztyletem w prawej dłoni, był gotów bronie tak swego towarzysza, jak i siebie, w razie napaści na nich, służby zamkowej. Julka usiadła po drugiej stronie, przy drzwiach budoaru. Byli oboje pogrążeni w ciemności, bowiem przez zbytnią ostrożność, nędznica schowała pod duży szal latarkę zapaloną.