Dwie matki/Część czwarta/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Kufereczek miedziany i złoty.

Sosten wszedł śmiało do sypialni siostry. Wiedział, że śpi twardo i nie obudzi się, jak w dwanaście godzin, choćby nawet hałasowano w koło niej. Szedł prosto w kierunku łóżka, wlepiając w Matyldę wzrok ponury, pełen blasków fosforycznych, a złowrogich. Twarz młodej kobiety, oświetlała łagodnie nocna lampka, przyćmiona umbrą niebieską.
— Jaka ona blada! — mruknął — ale niemniej cudownie piękna!
Patrzał na uśpioną, z piorunami nienawiści nieprzebłaganej, w źrenicach, z dziką żądzą srogiej zemsty.
— Oto leży bezwładna — pomyślał — uśpiona przezemnie; bez woli, bez wzroku i słuchu.... Stoję nad nią.... jest w mojej mocy, i gdybym zechciał tylko, mogłaby się więcej nie przebudzić!
Uczuł silną pokusę, rzucić się na nią i udusić we śnie. Cofnął się jednak od łóżka.
— Byłaby tak samo wypiła truciznę — mruknął ponuro.
— Na ustach nędznika zaigrał uśmiech szatański. Oddalił się spiesznie, jakby w obawie, że nie zdoła oprzeć się powtórnej pokusie.
W sypialni Matyldy, nic się nie zmieniło przez siedm lat. Sosten znał dokładnie całe urządzenie. Nikczemny szpieg w spódnicy, usłużna Julka, musiała dla większego ułatwienia podpatrzeć i uwiadomić Sostena, gdzie jej pani chowa kluczyki od biurka. Przystąpił bowiem bez wahania do kominka, kładąc rękę do pięknej wazy japońskiej. Tam na spodzie namacał pęk drobnych kluczyków. Teraz przebiegł szybko pokój, zatrzymując się przed ślicznem biureczkiem, z drzewa różanego, które stało pomiędzy oknami.
Próbował kluczyki, jeden po drugim. Nareszcie otworzył średnią szufladę. Tu znalazł tylko koronki białe, trochę kwiatów sztucznych i wstążek różnobarwnych, których Matylda nie używała, będąc w grubej żałobie po matce.
Odsunął szufladę drugą. Ta była znowu zapełniona kosztownemi, brukselskiemi koronkami.
Rzucił się gniewnie, po tym nowym zawodzie. Ruchem niecierpliwym szarpnął gwałtownie trzecią szufladą.
Tym razem wzrok jego padł natychmiast na przedmiot, którego pożądał. Objął kuferek rękoma, z drżeniem radosnem. Nagle zabłysły mu dziko oczy nadmiernie rozszerzone, pożerając nieledwie mniejszą o wiele szkatułeczkę, leżącą w szufladzie, obok kuferka metalowego.
— Ho! ho! — mruknął, trzęsąc się cały ze zbytku radości.
Zapomniał prawie o manuskrypcie, który chciał posiąść. Przeniósł obie dłonie na ową szkatułeczkę ze szczerego złota wyrobioną prześlicznie, ręką prawdziwego artysty. Rzeźby na niej przedstawiały kilka płasko-rzeźb, Jana Goujon. Klucz złoty tkwił w zamku. Sosten obrócił nim i podniósł wieko. Szkatułeczka przemieniła się w istne ognisko blasków tęczowych, pomimo mdłego światełka świeczki woskowej, którą trzymał Sosten. Biły z wnętrza snopy iskier różnobarwnych. Olśniony, przymknął oczy pomimowolnie. Trzymał w rękach brylanty Matyldy. Było ich tam za pół miljona franków. Zamknął nazad szkatułkę, z wzrokiem wlepionym w nią.
— Majątek.... ogromny majątek! — pomyślał.
Twarz wykrzywiła mu się konwulsyjnie, usta drgały, a oczy świeciły jak u drapieżnika. Odwrócił się do łóżka, mierząc uśpioną spojrzeniem iście szatańskiem. Czuł zamęt w głowie, idąc tylko za podszeptem swoich dzikich żądz i zbrodniczych instynktów. Nie był w stanie zastanowić się rozsądnie nad niczem. Jedna myśl tylko, mózg mu rozpierała. Trzymał w garści siostry brylanty, a więc one są jego własnością.
Stał jednak w miejscu nieruchomy, zdyszany, przyciskając nerwowo szkatułeczkę do piersi. Naraz twarz mu pozieleniała, a na czoło wystąpiły grube krople potu zimnego. Jako następstwo pierwszej myśli, strzeliła druga do głowy, jeszcze straszniejsza, mącąc mu umysł do reszty, i odbierając przytomność.
Położył złotą szkatułeczkę na gierydonie, porwał kuferek miedziany i wybiegł z pokoju Matyldy. Przez budoar dostał się do dużego salonu, który oświetliła Julka natychmiast, wyjmując z pod szala zapaloną latarkę.
Wręczył szybko kuferek Armandowi, mówiąc cicho, ale z naciskiem:
— Zmykaj czemprędzej.... Zaczekasz na mnie w parku, przy furtce.
— Czyś jeszcze nie skończył roboty Sostenie?
— Nie.... Daj mi twój sztylet Armandzie.
Wyrwał sztylet z rąk towarzysza, nie czekając, aż mu go sam odda.
— Może nie trafię wśród nocy do furtki? — zauważył Armand.
Zbliżyła się tymczasem do nich i Julka.
— Odprowadzi cię ona Armandzie — Sosten skinął ręką — aż do głównej aleji.
— A pan nie odejdzie? — spytała Julka cała drżąca. — Oh! błagam usilnie, zabierajcie się razem!
— On odejdzie wcześniej — rzekł Sosten tonem szorstkim i suchym. — Poświecisz mu.... Ja trafię sam.... po ciemku.
— Masz już pan kuferek, dlaczegóż nie odchodzisz?
— To do ciebie nie należy!
— Rozumiesz dziewczyno?
— Nie, nie.... idźcie obaj.... Lękam się czegoś strasznego... Zdaje mi się, że....
Wzrok piorunujący Sostena nie dał jej dokończyć, tłumiąc nieledwie oddech w piersiach. Zamilkła z dreszczem we wszystkich członkach.
Otworzył Sosten drzwi na korytarz, i wyrzucił za nie po prostu Armanda i Julkę. Prowadzony przez pokojowę margrabiny, Armand, znalazł się wkrótce w głównej alei, biegnąc galopem ku furtce. Wyskoczył z parku jednym susem, uciekając do lasu.
Julka wróciła natychmiast na pierwsze piętro. Zastała Sostena w salonie, w postawie człowieka pilnie nadsłuchującego. Zdawało mu się rzeczywiście, że ktoś skrzypnął drzwiami, tuż blisko. Zapanowała znowu głucha cisza naokół. Przesłyszało mu się widocznie.
Uspokojony na tym punkcie, a trwając dalej w zamiarze zbrodniczym, Sosten zaczął iść ku drzwiom, prowadzącym do budoaru. Julka zastąpiła mu drogę:
— Zabraniam panu wchodzić powtórnie do sypialni — szepnęła z naciskiem.
Wzruszył tylko ramionami pogardliwie, odsuwając ją ruchem brutalnym. Oczy krwią nabiegłe, wyskakiwały prawie z jam. Na obu policzkach miał plamy czerwone. Reszta twarzy była sina, z wyrazem ohydnym wstrętnym, odpychającym.
— Oh! — jęknęła głucho Julka — pan mnie przerażasz!
Wszedł do budoaru, a ona za nim. Baz jeszcze próbowała stanąć we drzwiach, które prowadziły do Matyldy pokoju sypialnego. Była rzeczywiście w trwodze śmiertelnej, wlepiając w Sostena wzrok obłąkany. Podniosła latarkę do wysokości twarzy Sostena.
— Wiem już do czego pan zmierza! — zawołała. — Chcesz ją zamordować!
Odpowiedział na to dzikim mrukiem, zwierza drapieżnego, gdy poczuje zdała świeżą krew.
W tej samej chwili Franciszek zszedł na dół po raz drugi, zostawiając znowu w ciemności dwóch agentów policyjnych. Nagle Jardel schwycił silnie za ramię Morlota.
— Słyszysz panie inspektorze — szepnął.
— Tak.... coś, niby cichą rozmowę....
— Tuż obok, panie Morlot!.... to oni.... na pewno!
— Prawdopodobnie.... masz Jardel przy sobie woskowe zapałki?
— Do usług, panie inspektorze.
— Zapal jedną z nich.
Jardel spełnił rozkaz natychmiast.
Morlot spojrzał bystro w koło siebie.
— Oto lampa na stoliku. Zapal ją Jardel.
To wszystko mówił szeptem.
Sosten odepchnąwszy powtórnie Julkę z całej siły, która usiłowała nie dopuścić go do pokoju sypialnego Matyldy, wszedł tam nazad. Skoczył do gierydonu, wsunął w zanadrze szkatułkę z brylantami, zapinając surdut po wierzchu.
Teraz kierował się wprost do łóżka, z oczami pałającemi, z strasznym wyrazem twarzy, jak zbój. Pochylił się nad siostrą, i bez trwogi, bez wahania, ani drgnąwszy, podniósł dłoń ściskającą sztylet, szukając miejsca w piersi, aby zadać cios śmiertelny uśpionej.
Krzyk przeraźliwy Julki, zakończony głuchem charczeniem, jakby u konającej istoty, wstrzymał rękę bratobójczą. Sosten odskoczył w bok.
Morlot otworzył z nienacka drzwi od budoaru, a lampa zapalona w przedpokoju, oświetliła go jaskrawo. Przyłożył rewolwer do piersi Julki, mruknąwszy szorstko:
— Jeżeli jeszcze raz usta otworzysz, zastrzelę cię na miejscu.
Nędznica, nie mogła już i bez tej groźby głosu z piersi wydobyć. Strach ubezwładnił ją najzupełniej. Nie myślała również o ucieczce, z tej samej przyczyny. Oczy błędne, rozszerzone nadmiernie, wlepiła w Morlota, który zjawił się przed nią, niby widmo pozagrobowe, lub szatan wyrosły z pod ziemi.
Po za plecami Morlota, stał Jardel, trzymając tak samo w dłoni rewolwer.
Słysząc głos męski, stchórzył i Sosten. Myślał tylko o ucieczce i ratowaniu siebie, przed grożącem mu niebezpieczeństwem. Obecnie jakiś obcy człowiek był w budoarze. Zrozumiał, pomimo zamętu w głowie, że tamtędy niepodobna było uciekać. Z pokoju zaś sypialnego Matyldy, nie było więcej wyjść, prócz drzwiami do budoaru, i dwoma oknami. Rzucił się Sosten do okna, otwierając gwałtownie. Zanim skoczył, spojrzał w dół i przeląkł się nie bardzo wielkiej co prawda, wysokości. Skok z pierwszego piętra, jest zawsze ryzykowny, ale można go wykonać częstokroć bez żadnego uszkodzenia. On jednak cofnął się od okna, drżąc z przerażenia Przypomniał sobie matkę, która zabiła się, spadając z mniejszej niż ta wysokości. Drgający, oszalały, tracąc do reszty przytomność, cofał się coraz dalej, oglądając się w koło bezmyślnie. Zobaczył przed sobą drzwiczki ukryte w ścianie i zatapetowane, prowadzące do gabinetu, gdzie Matylda kąpała się i ubierała. Wsunął się tam. jakby w miejsce najbezpieczniejsze; ukrył się w kącie najciaśniejszym, pomiędzy wanną a oknem, osłonięty zieloną, adamaszkową firanką. Nie zastanawiał się nad niczem; chciał się schować, i sądził, że tu nikt go nie znajdzie.
Morlot tymczasem przystąpił do Julki, schwycił za ramię i potrząsł nią silnie:
— Kto tu był z tobą przed chwilą ?— spytał.
Wyglądała jak głucha i niema.
— Wiem o wszystkiem zawołał agent. — Mów więc i nie próbuj kłamać, bo ci się to na nic nie przyda. Gdzie ci dwaj ludzie, których wprowadziłaś do zamku?
Drgnęła konwulsyjnie, ale milczała dalej jak zaklęta. Morlotem zaczął miotać gniew wściekły. Potrząsł nią jeszcze brutalniej, niż za pierwszym razem.
— Odpowiadaj łotrzyco! — mruknął głucho. Przez uszanowanie dla margrabiny, nie śmiał głosu podnosić. — Mów gdzieś podziała Sostena de Perny, twojego wspólnika?
Gdy Julka pomimo tego ust nie otwierała, Morlot uniósł się na dobre:
— Jeżeli nie odpowiesz hultajko, wypalę ci w łeb jak psu!
To rozwiązało nareszcie język nędznicy:
— Ja... ja... nie wiem.... — wybełkotała.
— Kłamiesz, kłamiesz niegodziwa!
— Nie, nie!.... Ja nie wiem!....
Trzęsła się jak w febrze, dzwoniąc ze strachu zębami.
— Pojmuję — rzekł Morlot głosem gniewnym — nie chcesz się przyznać; ale już ja cię zmuszę, że wyśpiewasz wszystko aż miło! Tymczasem idź, powiedz twojej pani, że jestem tutaj, i chcę z nią mówić natychmiast.
— Pani margrabina śpi.... — szepnęła okropnie pomieszana.
— To ją obudzisz. Idź spełnić mój rozkaz.
Popchnął ją ująwszy za ramiona, ku drzwiom przeciwległym. Wyrwała mu się, cofając gwałtownie w głąb przedpokoju, z twarzą wykrzywioną strachem i bladą śmiertelnie.
— Nie chcę.... nie chcę tam wejść! — rzekła głucho głosem zdławionym. Nędznica drżała na myśl, że znajdzie się wobec trupa Matyldy, skąpanego w krwi, wytoczonej ręką brata.
Morlot osłupiał na chwilę, wpatrując się w nią badawczo. Nagle i jemu strzeliło do głowy, straszliwe przypuszczenie, niby złowroga błyskawica. Uczuł dreszcz w całem ciele, a włosy stanęły mu dębem z trwogi szalonej.
— Boże wielki! Zamordowana! — krzyknął, zwracając się do Jardela:
— Nie daj uciec tej łotrzycy! — rzekł z naciskiem.
Nie wahał się dłużej, tylko wszedł śmiało do owego Sanctuarjum kobiecego, do którego w zwykłych warunkach nie powinien wchodzić nikt inny, prócz męża. Nie zważając na nic, wpadł jak szalony do pokoju sypialnego Matyldy. Odetchnął lżej, stanąwszy nad łóżkiem, i zaczerpnął oddechu w pierś ścieśnioną kurczowo. Margrabina leżała uśpiona głęboko. Zdziwił się niemniej tym snem tak ciężkim, że jej nie przebudził hałas i tartas w pokoju sypialnym. Odchodził zwolna, zapatrzony w łóżko, gdy wtem uczuł na twarzy powiew świeżego powietrza. Zobaczył okno otwarte.
— Popełnili kradzież na pewno — mruknął — a widząc zamkniętą drogę drzwiami, uciekli obaj oknem.
Rzucił szybko wzrokiem po pokoju. Uderzyły go szuflady pootwierane. Margrabina została okradzioną, to było niewątpliwem. Wtedy nowa jasność przeniknęła jego umysł, tłumacząc dziwny sen młodej kobiety. Domyślił się, że uśpiono Matyldę za pomocą silnego narkotyku.
Zbliżył się do okna, a oparty o ramę środkową, wychylił głowę, pilnie nadsłuchując, i wytężając wzrok wśród ciemności.
Gdy usłyszał Sosten kogoś obcego, który wszedł do sypialni jego siostry, wysunął się po cichu z swojej kryjówki, gotów rzucić się na niego z sztyletem, gdyby mu przyszła chętka zaglądnięcia do gabinetu. Przerażony, chmurny, wstrzymując oddech nieledwie, badał ściśle każdy ruch Morlota, biorąc go za jednego ze sług zamkowych. Gdy zobaczył go wychylającego się za okno, zrozumiał, że powinien skorzystać z nastręczającej mu się sposobności, i uciec czemprędzej. Nie było co się wahać, każda chwila spóźnienia mogła być dlań złowrogą. Wyszedł na palcach z gabinetu, kierując się szybko ku drzwiom. Gdy otwierał je, Morlot odwrócił się od okna:
— Łapajcie złodzieja! — krzyknął.
Sosten wyskoczył za próg. Wołanie Morlota obudziło jednak czujność Jardela, do którego przyłączył się obecnie i Franciszek. Zastąpił drogę Sostenowi. Ten wywijając groźnie sztyletem, próbował usunąć na bok agenta. Lufka rewolweru, wymierzona prosto w pierś, zmusiła rabusia do cofnięcia się. Teraz był zdecydowany wyskoczyć przez okno. Ale i na ten czyn ryzykowny, było już za późno. Morlot okno zamknął i stał na środku sypialni, z drugim rewolwerem w dłoni, podniesionym na wysokość głowy Sostena.
Wzięty we dwa ognie, łotr uczuł się zgubionym bez ratunku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.