Dwie matki/Część czwarta/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Pełnomocnik.

W godzinę później, zaniósłszy jedzenie swojemu więźniowi, sam się posiliwszy, zasiadł Morlot do pisania. Postanowił, że Jardel wyjedzie z zamku popołudniu razem z Julką, którą odda prosto w ręce dyrektora policji.
Otóż pisał raport, z którym miał się udać Jardel do dyrektora. Skreślił krótko i dobitnie, opis zbrodni dzieciobójstwa, popełnionego przez pokojową, gdy przebywała jeszcze na ulicy Ponthieu. Był on tak dokładny, że starczył prawie za akt oskarżenia. Nie potrzebujemy dodawać, że zamilczał Morlot zupełnie o innych wypadkach tej pamiętnej nocy.
O jedenastej przed południem, Julka spakowała swoje rzeczy, pod okiem Franciszka, zamienionego chwilowo na dozorcę uwięzionej. W samo południe stanął wóz chłopski przed bramą zamku Coulange. Wpakowa o naú kufer Julki i ją samą. Obok niej usiadł Jardel i odjechali na kolej.
Morlot nie szczędził instrukcji szczegółowych swojemu podwładnemu, a Matylda, żegnając się z Jardelem i dziękując mu, wsunęła w dłoń rulon złota, pięćset franków, jako nagrodę za trudy poniesione dla niej tej nocy.
Reszta dnia przeszła szybko. Zanim noc zapadła, Matylda kazała prosić do siebie Morlota.
— Pozostałeś pan aż do wieczora w zamku — przemówiła — za co jestem nieskończenie ci wdzięczną. W twojej bowiem obecności, mniej czułam mój ból i ciężką troskę. Pańskie poświęcenie, ma wszelkie cechy delikatności, a ja przyzwyczaiłam się przyjmować twoje coraz nowe przysługi, jakby coś zupełnie naturalnego. Opowiem to wszystko memu mężowi, który postara się o zaofiarowanie panu nagrody, na jakąś zasłużył i jaka godną będzie jego.
— Oh! nie mówmy o tem pani margrabino.
— Byłabym niepocieszoną panie Morlot, dotykając cię w czemkolwiek pomimowolnie — wtrąciła żywo Matylda — musi jednak dowiedzieć się margrabia, ile tobie zawdzięczamy. Nie wiem czyś pan bogaty, czy ubogi, ale choćbyś posiadał i krocie; nie mogę przecież przyjmować za darmo twoich przysług i narażać cię w dodatku na wydawanie w mojej sprawie własnych pieniędzy. Odkładając na bok wszelkie skrupuły, przyjmiesz dziś odemnie pieniądze, na pokrycie wydatków już poniesionych i mogących wypaść w przyszłości. Tego nie możesz pan odrzucić.
Podała mu dwa tysiące franków w banknotach.
— To za wiele pani margrabino.... wystarczy połowa tej summy.
Wziął tylko jeden banknot.
O dziewiątej wieczorem, gdy cała służba była zajęta gdzieindziej, Morlot otworzył sam drzwi od pokoju Sostena.
— Odchodźmy — rzekł krótko. — Proszę iść ze mną.
Wyszli po cichu drzwiami bocznemi, w lewem skrzydle zamku. Matylda musiała pokazać wpierw drogę Morlotowi, bo ten nie pytając się o nic Sostena, szedł prosto przez park aż do miejsca, gdzie była furtka w murze. Otworzył ją kluczem, wręczonym mu również przez margrabinę. Szli każdy po jednej stronie drogi, nie przemówiwszy jeden do drugiego, aż do dworca kolei w Nogent. Przed północą stanęli obaj w Paryżu. Na peronie przystąpił Morlot do Sostena, podając mu bilet wizytowy.
— Oto mój adres — przemówił.
— Nie potrzebny mi — bąknął szorstko Sosten. — Zostaniesz mnie pan po jutrze w porcie, w Hàvre.
— Skoro tak.... to żegnam.
Rozeszli się bez ukłonu, jakby się nie znali zupełnie. Sosten wskoczył do doróżki i kazał się odwieźć na ulicę Richepanse. Morlot zapalił cygaro, i udał się pieszo ku śródmieściu.
Nazajutrz około ósmej rano, spał jeszcze Morlot, gdy go zbudziło silne do drzwi kołatanie. Zeskoczył z łóżka raźno, odział się na prędce, i poszedł otworzyć. Na progu stał Jardel.
— Cóż mi powiesz? — spytał żywo Morlot.
— Pokojowa siedzi pod kluczem panie inspektorze — odpowiedział Jardel ze śmiechem.
— I czegoż ty się śmiejesz?
— Przypomniałem sobie naszego dyrektora. Jaką miał on zabawną minę, odczytując pańskie sprawozdanie....
— Co też mówił?....
— „Ten Morlot wściekł się na prawdę!“ — wykrzyknął. Wtedy nie byłem w stanie utrzymać języka za zębami...
— Ejże! — Morlot ściągnął brwi gniewnie. Spodziewam się jednak, żeś się nie wygadał z niczem niepotrzebnem Jardel?
— O to możesz być spokojny, panie inspektorze.
Nie wypaplałem niczego.... kompromitującego.
— Skoro tak wszystko w porządku! Nie zapominaj o tem nigdy Jardel, że nie trzeba wyrywać się z niczem nadto prędko. Lepiej wprzód rozważyć każde słowo. A cóż się dzieje z Juljuszem Vincent?
— Powiedziałem jedynie, że pan inspektor przygotowuje dyrekcji jeszcze inne niespodzianki. Co się tyczy naszego ptaszka.... uleciał!
— Tam do djabła! — mruknął Morlot zakłopotany.
— Odszukamy go prędzej czy później — rzekł Jardel wahająco.
— Zapewne.... ale może zapóźno.
— Ba! — Jardel machnął ręką — nie jest nigdy za późno, na ułowienie i oddanie pod klucz takiego łotra jak on.
Nie zrozumiał ukrytej myśli Morlota.
— Zobaczymy — dodał Morlot po chwili milczenia. — Muszę zobaczyć się z Moillonem. Gdyby nie ta okoliczność, wykonałbym sam to, co chcę polecić tobie Jardel.
— O cóż idzie panu inspektorowi?
— Będziesz się przechadzał po trotoarze, wzdłuż ulicy Richepanse. Posłuży ci może traf, i spotkasz się tam z JuIjuszem Vincent....
— Będę tam za kwandrans panie inspektorze.... Ale, ale., cóż się stało z tym drugim złodziejem?
— Wiesz przecie Jardel, co ci powiedziała o nim pani sama margrabina. Błagał ją o litość, w imieniu swojej rodziny; potrafił ją wzruszyć i przebaczyła łotrowi Wrócił wczoraj w nocy do Paryża razem ze mną. Chwilowo nie potrzebujemy się nim zajmować. Gdybyś go spotkał przypadkiem na ulicy, odwróć głowę przyjacielu i udawaj, że go nie znasz.
— Rozumiem panie inspektorze. Bądź co bądź, przykra to historja, że pani margrabina....
— Ba! — Morlot bąknął z miną obojętną. — Przyłapiemy go na gorącym uczynku, nie dziś, to jutro.
— I ja tak sądzę panie inspektorze. A wtedy nie będzie miał łotr pod ręką takiej miłosiernej margrabiny. Jaka to pani dobra i wspaniałomyślna!
Otworzył drzwi, chcąc odejść.
— Do widzenia Jardel!.... jutro.
— O której godzinie, panie inspektorze?
— O szóstej rano.
Stawił się Jardel punktualnie nazajutrz, o godzinie wyznaczonej.
— Zrobiłem, coś mi polecił panie inspektorze — zaraportował — ale traf mi nie usłużył tym razem.
— Nie widziałeś więc Jardel naszego złodzieja?
— Ani jego nosa, panie Morlot. Jestem przekonany silniej niż kiedykolwiek, ze zwietrzył nicpoń niebezpieczeństwo i dał nura.
— Jak się zdaje, Morlot potrząsł głową frasobliwie.
— A z Mouillonem widział się pan inspektor? — zagadnął Jardel nieśmiało.
— Widziałem....
— Czy z tej strony jesteś pan zadowolony?
— Ależ nadzwyczaj. Rezultat przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Pozbierał on wskazówki i szczegóły drogocenne. Spędziłem wczorajszy wieczór i część nocy, przygotowując plan cały napadu na szajkę złodziejską. Mamy już w garści pięć nor, licząc w to i dom w Chantilly. Do tygodnia najdalej wsadzimy wszystkich pod klucz.
— Brawo! panie inspektorze!
— Wyłapiemy również ze sześciu przechowywańców, skradzionych rzeczy.
— Będzie więc sporo tych łotrów, nieprawdaż panie Morlot?
— Ze sto sztuk, kochany Jardel.
— Tam do kata! Jeżeli nikt nam się nie wymknie; gotów nie zostać żaden z nich na nasienie, w całym Paryżu! — zaśmiał się Jardel.
— Eh! mruknął Morlot ponuro, potrząsając głową — żeby kto jak tępił osty i pokrzywy, będzie ich zawsze pełno na polu!
— Zapewne — potwierdził Jardel. — Łotry wyrastają jak chwast, gdzie ich nie posiano!
— Dziś w nocy Jardel, przejdziesz się w stronę Chantilly.
— Właśnie miałem ten zamiar.
....Czy pan inspektor nie ma mi nic więcej do polecenia?
— Nic.... chwilowo.... Zobaczymy Jardel, co nam jutro przyniesie.
Morlot był już ubrany, gotów do wyjścia. Zabrał się więc z domu razem z Jardelem. Rozłączyli się na Nowym Moście. Morlot wziął doróżkę i kazał się wieść na ulicę Richepanse.
— Czy zastałem w domu pana de Perny? — spytał odźwiernego.
— Nie panie. Spędził u siebie tamtą noc; wczoraj zaś wyszedł rano, i więcej nie wrócił.
— Czy nie powiedział panu czego, wychodząc?
— Ani słowa. Wszedł tylko do mnie, oddając klucz od pomieszkania. To jednak zabawna historja. Ponieważ oddalił się szybko, nie czekając aż go się spytam, dlaczego mi klucz oddaje, sądzę, że musiał wybrać się w dłuższą podróż.
— Nie odwiedzał go wczoraj lub pozawczoraj, jaki młody człowiek?
— Nie widziałem nikogo, i pan jesteś pierwszym, który pytasz mnie o niego.
Odszedł Morlot.
— Chowa się przed nami wspólnik Perny’ego, to widoczne — pomyślał Morlot. — Co mógł jednak zrobić, i gdzie podział kuferek miedziany?
Wsiadł nazad do doróżki, podając adres dawnego pomieszkania pani de Perny.
Tu dowiedział się Morlot, że był wczoraj rano Sosten, w towarzystwie handlarza z używanemi meblami. Sprzedał mu ryczałtowo wszystko, co należało niegdyś do jego matki. Aby kupiec mógł zabrać meble, zapłacił za kwartał z góry właścicielowi pawilonu. Wieczorem najął powóz i kazał odwieść się na kolej, wraz z dwoma ciężkiemi kuframi. Co się tyczy Armanda, znanego ajentowi, jako Juljusz Vincent, powiedziano to samo, co na ulicy Richepanse: — „Że tu Sostena nikt nie odwiedzał“.
Morlot był tem mocno zafrasowany. Zaczynał się niepokoić na serjo kuferkiem ukradzionym.
W godzinę później zgłosił się do notarjusza margrabiego, a ten oddał mu do rąk dwakroć sto tysięcy franków w banknotach.
Stąd pojechał prosto na dworzec św. Łazarza. Ponieważ miał godzinę czasu przed odejściem pociągu do Hàvre, kazał sobie podać drugie śniadanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.