Dwie matki/Część trzecia/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo, że jest znacznie młodszą od męża — przemówił Sosten — siostra moja lęka się, ile się zdaje, żeby nie umarła wcześniej od niego.
— Naprawdę! — zawołał Blaireau tonem niezwykłym.
— Pod wpływem zapewne tej myśli złowrogiej — Sosten prowadził rzecz dalej — moja siostra, ta przezacna niewiasta.... jak pan twierdzisz.... umyśliła ostatniemi czasy opisać swoją historję.
— Nie każda kobieta, zdobyłaby się na coś podobnego — bąknął Blaireau.
— Uczyniła więc wyznanie, że margrabia został oszukany; że dziecko podrzucone nie jest jego synem; że wprowadzono go do ich domu podstępnie, przeciw jej woli, i tym podobne szczegóły.... To wszystko pod adresem męża, który ma odczytać zeznanie po śmierci żony.
— Rozumiem — rzekł Blaireau. — Siostra pańska przez jakąś resztkę uczucia rodzinnego, dla matki i dla ciebie, nie mogła zdecydować się na oskarżenie państwa za życia przed swoim mężem. Chciała uniknąć tym sposobem okropnego skandalu; i nie wydawać was w ręce sprawiedliwości, która nie żartuje z sprawami tego rodzaju. Musi jednak uczuwać dotkliwe wyrzuty sumienia, że nie wyjawiła od razu całej prawdy margrabiemu. Aby więc uspokoić cokolwiek głos, odzywający się wiecznie w jej duszy; powiedziała sobie: — „Nie wezmę z sobą przynajmniej do grobu, tej strasznej i trującej mi życie tajemnicy. Musi kiedyś dowiedzieć się mój mąż, że dzieciak, mający odziedziczyć po nim nazwisko i majątek, nie jest jego synem“.
— Czy powierzyła to zeznanie notarjuszowi?
— Nie.... Zeznanie włożyła do kuferka metalowego wraz z bielizną niemowlęcia, gdy je przywieziono do zamku Coulange, po raz pierwszy. Kazała następnie wierzch zalutować, a kuferek umieściła w skrytce, w swojem biurku.
— Rzeczywiście — Blaireau potrząsł głową — wszystko znakomicie obmyślane i wykonane.... Skądże pan wiesz o tem, tak dokładnie?
— Mniejsza o źródło.... Skoro wiem!....
— Zapewne.... Jestem na prawdę zbyt ciekawym... Przepraszam cię panie de Perny....
— Widzisz teraz niebezpieczeństwo, panie Blaireau?
Blaireau podniósł głowę.
— Jak dotąd, nie widzę żadnego — odpowiedział najspokojniej.
— Ależ istnienie tego manuskryptu, jest nie tylko groźbą straszliwą! przedstawia jednocześnie wielkie niebezpieczeństwo! — zawołał Sosten.
— Zapewne.... gdyby kuferek dostał się w ręce margrabiego.... Potem atoli coś mi opowiedział panie de Perny, widzę, że twoja siostra zabezpieczyła się doskonale przeciw podobnemu wypadkowi. Jeżeliby nawet istniało jakoweś niebezpieczeństwo, jest ono jak dotąd, bardzo daleko od ciebie.
— Margrabina może jednak umrzeć lada chwila!
— Prawda, żeśmy wszyscy śmiertelni, kochany panie — uśmiechnął się drwiąco Blaireau — tym razem sądzę przecież, że obawa pańska jest płonną i niczem nieuzasadnioną. Wiem, że od jakiegoś czasu, margrabina czuje się zdrowiuteńką, i wygląda jak róża. Uspokój się pan zatem. Siostra twoja ani myśli umierać.
— Nikt nie wie, kto z brzegu.... — mruknął Sosten głosem zdławionym.
Blaireau spojrzał badawczo na Sostena.
— Bądź co bądź — kończył Sosten — czy bliskie, czy dalekie niebezpieczeństwo istnieje. Zachodzi więc nagła potrzeba, bronić się przeciw niemu. Na to jedyny sposób, usunąć lub zniszczyć ów manuskrypt.
— Margrabina napisze to samo powtórnie wtrącił Blaireau — a przestrzeżona o niebezpieczeństwie trzymania u siebie zznania, złoży takowe jako depozyt u notarjusza.
— Można zabrać nieznacznie manuskrypt, zostawiając kuferek próżny na miejscu.... — Sosten zauważył.
— Zapewne.... że to mnie też od razu nie przyszło do głowy! — uśmiechnął się Blaireau znacząco.
— Trzebaby tylko uczynić to natychmiast....
— Bierz się więc do dzieła, panie de Perny. Ha! ha! ależ się boisz!
— A ty panie Blaireau, nie doświadczasz żadnej trwogi?
— Ja? Czegoż miałbym się obawiać?
Ta odpowiedź Blaireau ta uderzyła niemiło, i mocno zaniepokoiła Sostena.
— Sądzę — rzekł z naciskiem — że niebezpieczeństwo byłoby jednakie dla nas obu.
— Dla nas obu?.... Co pod tem rozumiesz, panie de Perny?
— No.... gdyby tak wdała się w tę sprawę sprawiedliwość, zwietrzywszy przebieg tejże....
— Oh! ty panie de Perny, byłbyś zgubionym niechybnie!
— Twoje położenie panie Blaireau, nie byłoby w niczem lepsze od mojego.
Blaireau parsknął śmiechem.
— Sądzisz, panie de Perny?.... Nie chcę sprawiać ci tak wielkiej troski, i niepokoić mojemi przyszłemi losami, które to wzniosłe uczucia dowodzą, jak ci jest drogą moja spokojność. Otóż ja nie mam potrzeby lękać się czegokolwiek, co się tyczy tej sprawy. Czego tylko mogła się dowiedzieć policja, o kradzieży dziecka, wyśledziła dotąd najdokładniej. Ktoś nieznany nikomu, wynajął domek ustronny w Asnières: kobieta w średnim wieku, wykradła w nocy malca, podczas snu matki. Gdzie ów mężczyzna, gdzie owa kobieta? Znikli i rozpłynęli się w powietrzu, niby chmurka przelotna, niby słup dymu, nie zostawiwszy śladu po sobie. Daremnie szukano ich jak szpilki. Mogą i nadal przetrząsać za nimi cały Paryż, szpicle policyjni nie znajdą nikogo.... Mógłbyś co prawda panie de Perny, zadenuncjować mnie jako twego wspólnika, w zbrodni popełnionej. Mówiąc między nami, nie przydałoby ci się to na nic; nie zmniejszyłoby ani o włos, twojej winy; ale nawet i w tym wypadku.... co jest li przypuszczeniem bezpodstawnem.... mnie nicby nie groziło. Trzeba by udowodnić moje współdziałanie, a tego pan nie potrafiłbyś, choćbyś i jak pragnął. Napisałem do pana trzy króciutkie świstki, w toku sprawy, ale takowe odebrałem i spaliłem, ot! w tym tu kominku.
... Nie wiesz widocznie do tego czasu kochany panie de Perny, z kim miałeś właściwie do czynienia? Gdybyś powiedział pierwszemu lepszemu sędziemu śledczemu, w paryskim trybunale, że Blaireau, doktór prawa, był w tej sprawie twoim wspólnikiem, parsknął by ci w nos śmiechem, tak, jak ja rozśmiałem się przed chwilą, i wzruszyłby miłosiernie ramionami, za całą odpowiedź. Poco zresztą wdaję się w te szczegóły? Wystarczy panu wiadomość, że nie lękam się niczego!... Odwiedziłeś mnie pan dnia pewnego, uwierzyłem na słowo w to wszystko, coś mi opowiedział, nie starając się dowiedzieć z boku, jak rzeczy stoją; co było wielką nierozwagą z mojej strony.... Byłem przekonany, że działasz pan w porozumieniu z twoją siostrą, i tylko dla tego nie odmówiłem ci pomocy. Nie doszedłeś pan do celu zamierzonego.... Nie moja w tem wina.... Wypadki niespodziewane i nieoczekiwane, stanęły na poprzek pańskiej drogi, zaporą nieprzełamaną, obracając w niwecz twoje nadzieje, przewidywania i obrachunki. Tego nikt z nas nie mógł naprzód przewidzieć. Byłeś pan nadto śmiałym, ryzykowałeś zbyt wiele i wlazłeś w błoto samochcąc. Tem gorzej dla ciebie!
— Tak — rzekł głucho Sosten — siedzę rzeczywiście w błocie po same uszy, i dlatego przyszedłem po radę do pana. Czyż nie zechcesz wybawić mnie z kłopotu, panie Blaireau?
— Każdy z nas, wierz mi panie de Perny, ma swoje troski i zgryzoty. Pehamy, jak który może, naszą taczkę z trudem i mozołą.... Nie pojmuję, czem mógłbym panu dopomódz.
— Potrzebuję gwałtownie pieniędzy.
— Aha!.... wyśpiewał nareszcie! — pomyślał Blaireau.
— Do trzech dni, muszę zapłacić dwanaście tysięcy franków!....
— Rozumiem, panie de Perny!... Zapewne przegrałeś je w karty?
— Zgadłeś panie Blaireau.... Przegrałem je.... dług honorowy....
Nie przyznał się Blaireau’towi, że potrzebował tej sumy, aby wydobyć z rąk lichwiarza weksel zaskarżony, a z fałszywym podpisem, przez Sostena, ile tyle naśladowanym.
— Może byś mógł pożyczyć mi tę sumkę, panie Blaireau? — rzekł Sosten z wahaniem, głosem przytłumionym.
Prawnik przybrał minę wielce bolesną:
— Jestem rzeczywiście zrozpaczony — odpowiedział tonem płaczliwym. — Nie mogę w żaden sposób wygodzić panu. Najprzód nie wdaję się nigdy w pieniężne pożyczki, i nie posiadam nawet tak znacznej sumy.... na razie. Nie jestem wcale bogaczem, a to trochę, co zdobyłem ciężką pracą, jest w ciągłym obrocie handlowym.
Sosten pobladł śmiertelnie.
— Znasz przecie na pewno panie de Perny — próbował pocieszyć go Blaireau — rozmaitych bankierów w Paryżu, którzy z tego li żyją, że pożyczają pieniądze każdemu, kto zażąda. Udaj się więc do nich.
— Chodziłem od jednego do drugiego — mruknął Sosten ponuro.
— I oni odmówili panu tej drobnostki! — wykrzyknął Blaireau, udając wielkie zdziwienie — tobie, którego szwagier posiada nie wiem ile miljonów? Czyż nie dajesz im rękojmi dostatecznej? Czyżbyś postradał już wszelki kredyt, kochany panie de Perny?
— Liczyłem na pana.... z całą pewnością — wybełkotał Sosten niezrozumiale.
— Pokornie dziękuję za to pierwszeństwo! — pomyślał Blaireau, dodał zaś głośno: — Na nieszczęście, dla mnie jest to po prostu niemożliwem. Ależ da panu te pieniądze margrabia de Coulange. Czemże dla niego dwanaście tysięcy? Bagatelką!
Zerwał się nagle Sosten z siedzenia przebiegając pokój gorączkowo. Blaireau wodził za nim wzrokiem, mrugając silnie oczami.
— Ma widocznie dużo strachu — myślał Blaireau. — Może też została mu jaka odrobina sumienia, i ta go dręczy nieustannie wyrzutami.... Byłoby studjum nader ciekawe, czytać myśli, które mózg mu rozsadzają. Sądził, że mnie zastraszy kuferkiem, schowanym w skrytce.... i zaczął od owej pogróżki, aby wystąpić później z skromniutką prośbą.... Odgadłem ją jednak, i uspokoiłem jego obawy, co do mojej osoby... Ho! ho! mój synku — uśmiech szyderski przemknął po zwisłych wargach Blaireau’ta — daleko ci jeszcze do mnie! Nie tak to łatwo dosięgnąć do szczytu, na którym ja stanąłem obecnie. Chciałeś mnie wystrychnąć na dudka, kochasiu.... ale ci się to nie udało!
Stanął Sosten przed Blaireau’tem, z wzrokiem błędnym, ponury jak chmura gradowa, z piorunami w oczach:
— Ah! radzisz mi więc pan, udać się e to do mego szwagra? — wyksztusił głosem zdławionym, słowami urywanemi. — Prawda, że posiada on miłjony niezliczone.... Dlaczego ja tego nie czynię? Dla czego?.... Bo ten pantoflarz radzi się we wszystkiem mojej siostry, i nie zrobi kroku, tylko za jej przyzwoleniem. Ta zaś przezacna niewiasta, którą pan zdajesz się tak podziwiać, zakazała mężowi podać mi dłoń pomocną w mojem nieszczęściu! Wypędziła mnie z domu, jak pierwszego lepszego fagasa, zabrała wszystko, nie zostawiwszy mi niczego! Dziś zaś pragnie, abym został nędzarzem, upośledzonym, wyśmianym i wzgardzonym przez świat cały, doprowadzony nieledwie do wyciągania ręki po jałmużnę! Możeby nawet odmówiła mi i tych kilku susów, które się wrzuca do torby żebrakowi! Uradowałaby ją wiadomość, że przymieram głodem, w jakiej nędznej norze, opuszczony i odepchnięty przez wszystkich, niby jakie zwierzę wstrętne i nieczyste!... Ona mnie nienawidzi, słyszysz pan? nienawidzi brata rodzonego!.... Obchodzi się ze mną, gorzej niż z psem!.... Jakkolwiek jest potężną jej nienawiść, moja przewyższa tamtą.... Jest ona śmiertelną i nieprzebłaganą!.... Siostra moja żyje w przepychu, otoczona wszelkiemi wygodami.... ja żyję.... jak mogę.... Ona kąpie się w blaskach; jam zanurzony w ciemnię nędzy prawie.... Ale stoję na czatach wśród pomroku, silny i niewzruszony. Czyham na chwilę stosowną; wyczekuję cierpliwie, żeby wybiła dla mnie godzina odwetu.... i zemsty!
....A naprzód muszę zniszczyć ów manuskrypt....
— Cóż potem? — uśmiechnął się Blaireau ironicznie.
— Potem?... Zemszczę się straszliwie!
Z ócz Sostena strzeliły tak złowrogie błyskawice, że pomimo całego w złem zahartowania, Blaireau uczuł dreszcz od głowy aż do stóp. A jednak przyjaciel od serca panny Solange, i galernika Gargaśse’a, nie należał do rzędu ludzi czułostkowych, truchlejących z trwogi, dla byle drobnostki.
— Oszalał biedak, oszalał na dobre — mruknął z cicha.
— Tak!.... oszalałem z wściekłości, mną miotającej! — wykrzyknął Sosten, dosłyszawszy uwagę BLdreau’ta. Ten wzruszył miłosiernie ramionami. Rzeczywiście wyraz lizjonomji zbrodniarza, był przestraszający.
— Widzi się to, widzi, panie de Perny, skoro się spojrzy na ciebie — przemówił po chwili z spokojem lodowatym. — Myśli podobne twoim, mogą li wylęgnąć się w chorym umyśle. Miej się na baczności! Założyłeś sobie samochcąc stryczek na szyję.... aby cię tylko na prawdę nie udusił.... Wierzaj mi pan, daj pokój tym szalonym zamiarom zemsty....
— Nigdy, przenigdy! — Sosten zacisnął pięści, z pianą na ustach. — Muszę zemścić się za krzywdę mi wyrządzoną!
— I w tym celu, myślisz pan o zamordowaniu siostry, co? — bąknął Blaireau.
— Nie wspomnę wcale o karze, każdy bowiem morderca sądzi, że potrafi uniknąć tejże, zacierając ślady zbrodni popełnionej.... Gdybyś ją nawet popełnił, gładząc ze świata panią de Coulange, czy ci się to przyda na co? Zostanie przecież po niej margrabia i dwoje dzieci....
— Zabiję jego, dzieci, zamorduję wszystkich! — zawył nędznik głosem nieludzkim, wodząc w koło dzikim wzrokiem furjata.
— Ha! ha! ha! nowe wydanie „Nocy św. Bartłomieja!“ rzeź niewiniątek! — zaśmiał się Blaireau ironicznie.
Sosten zapienił się cały; oczy nabiegłe krwią, wyskakiwały z głowy; usta wykrzywiał kurcz, a zębami zgrzytał jak potępieniec. Był ohydny po prostu. Nie był to już człowiek, ale zwierz dziki.
— Daj go katu! — Blaireau strzepnął palcami, zawsze uśmiechnięty szydersko. — Nie dziwię się wcale, że trudno ci zdobyć dwanaście tysięcy franków panie de Perny. Lichwiarze nie mają nigdy w trzosie pieniędzy dla szaleńca, którego głowa, pełna zbrodniczych zamiarów, może spaść lada chwila z rusztowania, pod nożem gilotyny!
Sosten miał taką minę, jakby słów tych wcale nie słyszał. Pochylił się nad Blaireau’tem, szepcząc głosem zdławionym:
— Dopomóż mi pan do tego.... Są miljony do zdobycia.... podzielimy je pomiędzy nas obu!
Tym razem Blaireau wstrząsnął się gwałtownie; posiniały z gniewu, zerwał się z siedzenia. Spiorunował Sostena spojrzeniem przeszywającem na wskróś, niby ostrze szpady, z ciałem przegiętem w tył, z pięściami groźnie zaciśniętemi. Cofnął się Sosten pomimowolnie, zmieszany i przerażony.... Potrafił jednak Blaireau wysiłkiem nadludzkim powstrzymać się w miotającej nim wściekłości. Potrząsł głową. opuścił ramiona, wkładając na twarz zwykłą maskę, ironiczno-obojętną. Sosten stał nieruchomy, osłupiały, jak idjota, niemogący zebrać myśli rozpierzchłych. Blaireau zmierzył go wzrokiem dumnym i pełnym najwyższej pogardy. Poszedł do drzwi, otwierając je na oścież. Wrócił się nazad, ujął Sostena pod ramię, popychając zwolna ku drzwiom. Przemówił tonem zjadliwie sarkastycznym:
— Chciałeś zasięgnąć mojej rady, panie de Perny? Udzielę ci jej chętnie: Idź pod tusz! idź pod tusz! i to natychmiast! Potrzeba ci koniecznie, kilku wiader zimnej wody!
Zamknęły się drzwi gabinetu przed nosem Sostena, zanim miał czas ochłonąć z osłupienia.