Dwie matki/Część trzecia/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
U Blaireau’ta.

Blaireau siedząc przed biurkiem, zarzuconem szpargałami pożółkłemi i okrytemi grubą warstwą kurzu: ubrany w odwieczny szlafrok, podarty i zatłuszczony, który był niegdyś barwy ciemno-niebieskiej, czytał z wielkiem zajęciem długi artykuł w dzienniku „Prawo“, w organie Trybunału.
Musiało być coś bardzo ważnego w owym opisie. Wnosząc jednak z coraz głębszych bruzd na czole Blaireau’ta, z jego gwałtownych podskoków na krześle zmorszałem, że aż trzeszczało, z drżenia nerwowego we wszystkich członkach, z błyskawic złowrogich, które migotały w jego burych, kocich ślepiach; można było domyśleć się z łatwością, że czytanie nie sprawia mu zadowolenia, ani przyjemności.
— Głupiec! idjota! — mruczał głucho, zgrzytając zębami w złości bezsilnej — po odczytaniu całego sprawozdania — pozwolić się wyłapać na gorącym uczynku, jak pierwszy lepszy młokos, fryc, który stawia dopiero pierwsze kroki na tej drodze!... Ale tęgi zuch co prawda, to prawda!....Trzymał się ostro, nie pisnął ani słowa!... Ciekawscy, nie dowiedzieli się niczego ze śledztwa z nim! Nie skompromitował nikogo!... Bądź jak bądź... to nie palcem przekiwać, dziesięć lat galer! Szkoda go, i wielka nawet! Robił w oczach olbrzymie postępy... Posiadał wszelkie dane po temu.... Wyższa inteligencja, spryt iście djabelski, odwaga szalona, połączona z przezornością i dyskrecją, rzut oka pewny: czynność niezmordowana.... Ah! nie znajdę w nikim tylu zalet połączonych i drogocennych!... Gdyby tylko nie ta nieszczęsna słabostka do kieliszka! Była ona jego piętą Achillesa; jedyną wadą, jedyną stroną ujemną! Phi! jesteśmy zwykle ukarani przez nasze własne namiętności... Po trzeźwemu, nie byłby wpadł w ręce szpiclowi, jak jaki dzieciak, z mlekiem pod nosem!... Dziesięć lat galer!... No, będzie miał dość czasu, aby aby odzwyczaić się od wódki.
W ten sposób biadał Blaireau nad smutnym losem Gargasse’a, swego serdecznego przyjaciela i towarzysza nierozłącznego. W artykule odczytanym, omawiano właśnie proces wytoczony przed sądem Przysięgłych w dniu poprzednim. Uchwycił zaś łotra niebezpiecznego, agent policyjny Morlot.
Zdarza się z częsta, nawet pomiędzy zbrodniarzami najgorszego gatunku, dziwne poczucie braterstwa i solidarności. Złożył tego dowody Gargasse w ciągu śledztwa. Na wszelkie pytania, zadawane mu, co do jego wspólników i towarzyszów, milczał jak grób. Czy był związany przysięgą? Czy też spodziewał się sowitej nagrody za swoje milczenie, gdy wyjdzie z więzienia po latach dziesięciu? Prawdopodobnie.... Dość, że nie wydał nikogo z złodziei, rabujących z nim razem, jak i z przechowywaczów cudzej własności. Cała ta banda, stała pod rozkazami najwyższego wodza, Blaireau’ta pomagając mu dzielnie w rozmaitych tajemniczych sprawach i w wypróżnianiu cudzych kas.
Uznawał wprawdzie Blaireau niezwykłe poświęcenie się Gargasse’a dla ogółu, a w szczególności dla swego mistrza i przewodnika; przypisywał jednak sobie główną zasługę co do tego. Był on bowiem silnie przekonany, że jeżeli Gargasse ani pary z ust nie wypuścił podczas śledztwa, to li dzięki niesłychanej karności, którą Blaireau umiał wprowadzić i utrzymać w szeregach swoich podwładnych. Czcili go oni jak bóstwo, i byli mu ślepo posłuszni.
Pomimo, że mógł być zadowolniony z zachowania się Gargasse’a, przez cały czas procesu, który mu wytoczono, Blaireau pozostał w usposobieniu dziwnie ponurem i przygnębiony moralnie.
— To skazanie Gargasse’a — dumał — wydaje mi się ostrzeżeniem z góry... Dobrze by może było wycofać się zawczasu... nie zapędzając się coraz dalej.... Czyż nie dość, jak to mówią, ciągnąłem djabła za ogon?.... Pamiętajmy o przysłowiu, że: „Póty dzban wodę nosi“... Czemże byłem przed laty piętnastu? Wielkiem zerem! Niczem! Nędznem i brzydkiem stworzeniem, zgubionem w tłumie, który grzebie się tam, w najniższych i najuboższych warstwach społeczeństwa ludzkiego. Byłem niejako robakiem, którego rozgniata stopą bezkarnie, człowiek bogaty i z odpowiedniem stanowiskiem. Tak wówczas byłem jeszcze nędzarzem, ale miałem już w sobie zarodki genjuszu i woli łamiącej wszelkie zapory! Wysunąłem się szybko z pomroku, robiąc się i nadal, jak najmniejszym i pełnym uniżonej pokory, aby nikt mnie nie zauważył i nie przeszkodził w pochodzie naprzód. Utorowałem sobie drogę wśród przeszkód i zapór niezliczonych, któremi była najeżoną. Wznosiłem się o własnych siłach, coraz wyżej i wyżej.... aż urosłem w potęgę!... Dosięgam szczytu, o którym śniłem w moich najśmielszych marzeniach!... Pragnąłem bogactw i posiadłem takowe.... Obecnie mam przeszło dwa miljony franków.... Dwa miljony! Niegdyś, gdym usłyszał owo magiczne słowo miljon! byłem olśniony i dostawałem zawrotu głowy.... I to ja Blaireau atom ginący w motłochu; owe glista ziemna, deptana i pomiatana, zostałem panem miljonowym!... Lubię namiętnie złoto; żadna muzyka nie da się porównać z dźwiękiem czarownym, gdy się takowe przesuwa przez palce. Zachwyca mnie to dzwonienie... upaja rozkosznie. Doznaję dreszczy lubieżnych, gdy błysk złota żółtawy, łączy się z moim wzrokiem rozpromienionym!... Jestem już dość bogatym — szeptał dalej głosem przytłumionym — aby zacząć używać życia, aby nie odmawiać sobie żadnej z uciech stanowiących, jak niektórzy utrzymują, jedyne szczęście ziemskie... Mógłbym zatrzymać się i odpocząć nareszcie po tylu trudach.... Otóż nie! — wykrzyknął z błyskawicami w burych ślepiach. — Chcę iść wyżej, coraz wyżej... i gromadzić złoto!...
Zapukano w tej chwili do drzwi gabinetu. Blaireau nie zapominający nigdy o zamknięciu drzwi na klucz, wstał i otworzył. Stara służąca wetknęła głowę wiecznie rozczochraną, podając mu w milczeniu bilet wizytowy. Rzucił nań okiem i ściągnął gniewnie brwi, że aż się złączyły zupełnie:
— Czego on może jeszcze chcieć odemnie?... — mruknął tonem wcale nie zachęcającym i bez cienia życzliwości dla gościa, którego mu zapowiedziano. Bąknął nareszcie po chwili wahania:
— Niech wejdzie.
Zmienił mu się natychmiast wyraz całej fizjonomji. Przybrał maskę zupełnej lodowatej obojętności, z odcieniem lekkiej ironji, w uśmiechu słodko-kwaskowatym, przyklejonym niejako do jego ust, ile razy rozmawiał z kimś obcym, który odwiedzał go w jakimkolwiek interesie; i gdy odgrywał rolę prawnego doradcy. Sługa wprowadziła do gabinetu Blaireau’ta, Sostena de Perny, za którym nie zaniedbał on zamknąć drzwi na dwa spusty.
— Zdajesz się zdziwiony panie Blaireau, widząc mnie tutaj? — oderwał się Sosten.
— Tak... i nie... panie kochany — mruknął Blaireau niechętnie, wskazując mu ręką fotel i usiadłszy naprzeciw. — Tak... nie spodziewałem się bowiem, i nie oczekiwałem pańskiej wizyty u mnie; nie widząc cię przez cały szereg lat upłynionych od owej pięknej, gwiaździstej nocy, w której wyrzuciłeś mnie pan z powozu, na drodze do Meaux.... Nie.... ponieważ znając po części pańskie sprawki i figielki rozmaite, sądzę, że potrzebujesz znowu mojej rady.
— Rzeczywiście... potrzebuję nie tylko twojej rady parne Blaireau, ale nawet.... pomocy.
Blaireau skrzywił się niemiłosiernie.
— Znasz więc mniej więcej panie Blaireau moje interesa? — wtrącił Sosten.
— Cokolwiek.... Gdy byłem w przyjaznych stosunkach z jakim klijentem, zajmuje mnie on i później, choć go wcale nie widuję. Lubię być wtajemniczonym w dalszy przebieg jego życia.
— Wiadomo ci zatem panie Blaireau....
— Phi! jestem przedewszystkiem człowiekiem niesłychanie dyskretnym.... Nikt ze mnie nic nie wyciągnie, ani żelaznemi obcęgami. Proszę mi zatem powiedzieć otwarcie, czy, aby sprawić panu przyjemność, mam wiedzieć bardzo wiele, czy też prawie nic?....
— Żartowniś z pana, ten sam co dawniej — bąknął Sosten, przymuszając się do uśmiechu, dziwnie nieszczerego.
— Ba! trudno się już zmienić w moim wieku — odrzucił Blaireau z miną komiczną. — Nie mogę pozbyć się wad moich i nawyczek. Podobniśmy zresztą pod tym względem do siebie kochany panie.
— Co chcesz przez to powiedzieć panie Blaireau?
— Nic.... nie mam bynajmniej chęci zrobienia panu przykrości.
— Rozumiem cię panie Blaireau.
....Otóż w odpowiedzi na twoje poprzednie pytanie, mogę cię tylko zapewnić uroczyście, że wysłucham wszystkiego cierpliwie. Mów więc ze mną z całą bezwzględną otwartością.
— I owszem.... Uczuję się o wiele swobodniejszym....
— Zresztą — dodał Sosten — sądzę, że nie potrzebujemy żenować się jeden wobec drugiego.
— Nie powiem ci dokładnie panie de Perny, jakiem jest obecnie twoje położenie, nie siedzę bowiem w pańskiej kieszeni; to jednak mogę zaświadczyć sumiennie, że odkąd straciłem cię z oczów, żyjesz po prostu... jak skończony warjat.
Sosten zagryzł do krwi usta.
— Mogłeś pan zająć się czemkolwiek, coby było dla ciebie o wiele pożyteczniejszem.... o wiele!....
— Ah! nie zdołasz zrozumieć panie Blaireau... nie obejmiesz myślą gniewu wściekłego, który wtrącił mnie w tę otchłań bezdenną!
— Gniew, panie de Perny, bywa zwykle najgorszym doradcą. Było ci jak w niebie, u twego szwagra; miałeś tam świetne stanowisko. Czemuż nie postarałeś się utrzymać na niem?
— Nie wiesz widocznie o niczem panie Blaireau. Otóż wypędziła mnie i matkę z swego domu, moja kochana siostrunia!
— Nie powiedziano mi tego wprawdzie; domyśliłem się sam jednak czegoś podobnego... Czyś na serjo nie spodziewał się takiego końca panie de Perny?
— Co nie, to nie!
— Phi! dziękuj pan Bogu, że się na tem skończyło. Okazała ci jeszcze siostra bardzo wiele dobroci i pobłażania.
— Ejże!.... Znajdujesz pan? — Sosten zgrzytnął zębami.
— Zapewne — dodał Blaireau z naciskiem. — Mogła wyśpiewać wszystko przed mężem swoim. Wdałeś się panie de Perny wraz z twoją matką w grę nader niebezpieczną; posunąłeś się w zuchwalstwie do granic ostatecznych. Przegrałeś... nie można przecież znowu w życiu, zawsze wygrywać. Powinienbyś uważać się za szczęśliwego, żeś wyszedł z tej całej sprawy jeszcze obronną ręką, i tak tanim kosztem. Gdym się dowiedział, że wrócił wyleczony margrabia de Coulange, któregoś ty miał już prawie za nieboszczyka; przyznaję, żem się zląkł, co się dalej stanie z tobą.
— Ah! gdyby był umarł! gdyby był umarł! — mruknął głucho Sosten.
— Ba! kiedy bo on nie miał po temu ochoty. — Blaireau uśmiechnął się drwiąco. — Na szczęście, że margrabina nie wygadała się z niczem przed mężem. Nie wie, i nigdy prawdopodobnie nie dowie się o niczem. Powtarzam że siostra pańska, okazała się dla ciebie bardzo względną i pobłażającą, za co powinienbyś panie de Perny być jej nieskończenie wdzięcznym.
— Nienawidzę jej śmiertelnie! — wyksztusił Sosten, głosem zdławionym.
— Tem gorzej dla pana — zaprotestował Blaireau, przeszywając go na wskróś spojrzeniem, niby ostrzem strzały. Sądziłeś więc, że nie chcąc wydać brata rodzonego w ręce sprawiedliwości, z przyczyn łatwych do zrozumienia, nie postara się sama o wymierzenie ci kary należnej? Margrabina de Coulange jest przecież zacną kobietą, z sercem szlachetnem! Jakto, wprowadzasz pan wbrew jej woli do domu obce dziecko, robisz z podrzutka syna margrabiostwa de Coulange, i przypuszczasz w naiwności godnej podziwu, że ona to przyjmie, jako coś najpospolitszego w świecie! Pozwól sobie powiedzieć, kochany panie, żeś był po prostu szalonym. Choćby i umarł margrabia, siostra nie przebaczyła by ci tego nigdy. Dokonać tego wszystkiego bez jej zezwolenia, było.... powtarzam.... szczytem zuchwalstwa, które mnie nawet wprawia w osłupienie, a już chyba nikt mnie nie posądzi o brak śmiałości i odwagi. Gdybym mógł był odgadnąć, że pan działasz wbrew woli twojej siostry, mówię ci szczerze panie de Perny, byłbym odmówił stanowczo mego współudziału w tej sprawie.
Sosten wlepił w Blaireau’ta wzrok osłupiały.
— Czy mówisz to na serjo panie Blaireau? — spytał.
— Powinienbyś wiedzieć do tego czasu, panie de Perny — odrzucił sucho i z przekąsem — że nie mam zwyczaju rzucać słów na wiatr, niby plewę.
Sosten zamilkł, nie wiedząc co ma na to odpowiedzieć.
— Po co ten właściwie tu przyszedł? — pomyślał Blaireau. — Czy długo jeszcze będzie grał ze mną w ciuciubabkę, nie przystępując do interesu głównego?...
....Kochany panie de Perny — dodał głośno — czyś zawsze w przyjaznych stosunkach z twoim szwagrem?
— Widuję go teraz nader rzadko.
— Z jakiego powodu? — spytał Blaireau.
— Czyż potrzebuję to panu tłómaczyć?
— Phi! mogę i sam się domyśleć tego — bąknął Blaireau — margrabia jest człowiekiem na wskróś uczciwym. Drażliwy niesłychanie w kwestjach, dotyczących honoru.... Pańskie prowadzenie się.... cokolwiek dziwaczne; nie podobało mu się zapewne.... powiedzmy nawet dosadniej.... musiało oburzyć go w wysokim stopniu. Pozwolił sobie prawdopodobnie wyrzutów i uwag moralizujących, na które zasłużyłeś w zupełności; ale nie możesz znieść takowych.... To cię skłoniło, trzymać się od szwagra z daleka.... Źle uczyniłeś.... bardzo źle, panie de Perny.
— Przyznaję to sam — mruknął Sosten, patrząc ponuro w podłogę.
— To już wiele, gdy kto uznaje własną winę. Twój szwagier panie de Perny, jest nadzwyczaj hojny, wiem o tem, pozwala mu zresztą na to, olbrzymi majątek. Ponieważ praca nie należy do rzeczy, szczególniej przez pana ulubionych, a jesteś ubogim, margrabia musi płacić panu rentę roczną, co?
Sosten zawahał się przez chwilę pomięszany, odpowiedział jednak śmiało:
— Tak.... daje mi roczne utrzymanie.
— Które panu nie wystarcza, hę? — bąknął Blaireau z uśmiechem dobrodusznym na pozór.
— Istotnie.... wydaję.... dużo więcej....
— I jesteś częstokroć w kłopotach pieniężnych, panie de Perny?....
— Prawie.... zawsze....
— Oho! domyślam się, poco tu przyszedł? — Blaireau rzekł w duchu. Dodał zaś głośno, zwrócony do Sostena:
— Czy raczysz mi wreszcie objaśnić panie de Perny, jakiemu zbiegowi okoliczności zawdzięczam twoje dzisiejsze odwiedziny?
— Jak to ci zapowiedziałem wchodząc panie Blaireau, przychodzę prosić cię o radę, a jednocześnie i o pomoc, której nie odmówisz mi; sprawa ta bowiem dotyczy tak samo ciebie, jak i mnie.
— Ejże! — Blaireau spojrzał na Sostena, mocno zdziwiony.
— Chcę również zaproponować ci panie Blaireau, nową spółkę, w pewnym.... interesie....
— Ho! ho! — pomyślał Blaireau. — Hultaj uplanował jakąś drugą zbrodnię!
Pochylił głowę nad biurkiem i rzekł tonem lodowatym, patrząc z pod oka na Sostena:
— Proszę zaczynać.... Słucham cię uważnie panie de Perny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.