Dwie matki/Część trzecia/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Goniący ostatkami.

Ostygł natychmiast gniew Sostena. Usiadł i rzekł.
— Słucham cię Armandzie.
— Domyślasz się zapewne panie de Perny, że nie byłem na tyle... naiwnym, żeby zatrzymywać cię na ulicy dla samego wylewu czułości i dać ci się poznać i sprowadzić aż tu do mojego gołębnika. Wiedziałem jednak z góry, że porozumiemy się nawzajem z łatwością i możemy przydać się jeden drugiemu. Zapewniam cię uroczyście, że nie potrzebujesz obawiać się niczego z mojej strony. Mam wprawdzie broń straszną przeciw tobie, nie chcę jednak jej użyć. Szantaż? Denuncjacja? A pfe! Zostawiam to szpiclom policyjnym. Wolę raczej zostać twoim przyjacielem, i... wiernym sprzymierzeńcem. Czy zgadzasz się na to?
— Z chęcią Armandzie.
— Nie gniewasz się więc, żem mówił z tobą całkiem szczerze?
— Tamto już zapomniane najzupełniej.
— Tak, to lubię!
Uścisnęli sobie ręce nawzajem.
— Otóż przyznam ci się szczerze Sostenie — Armand machnął ręką — że prowadzę życie nie przypadające mi wcale do gustu. Wystąpiłbym z miłą chęcią z owego tajemniczego stowarzyszenia, które ratując zaledwie od śmierci głodowej, naraża co chwila swoich członków na wielkie nieprzyjemności... jak aresztowanie, wsadzenie do więzienia i tak dalej... i tem podobnie.... Radbym bardzo znaleść się gdzieindziej, mając zapewnione w przyszłości utrzymanie lepsze i mniej ryzykowne. Powtarzam sobie nieraz, że narażając się na galery, trzeba wiedzieć przynajmniej za co? Ile człowiek zyska na tem? Tak jak teraz żyję, to słowo daję nie warto! Parbleu! Ventre de biche!... jak tośmy klęli za naszych dobrych czasów..... czuję w sobie dość siły i odwagi, aby odegrać jakąś rolę ważniejszą, nie prostego komparsa. Tonie i twoja nawa Sostenie, i tyś rozbitkiem podobnym do mnie. Radbym wypłynąć razem z tobą. Dlatego powtarzam, węszę na wszystkie strony, czy nie trafi się gdzie dobra i korzystna okazyjka? Pomyślałem, że ty Sostenie mógłbyś mi w tem grubo dopomódz... powiedz czym się omylił?
— Może? — bąknął Sosten, a z ócz jego strzeliły złowrogie błyskawice.
— Jesteś Sostenie człowiekiem umiejącym tworzyć i wykonywać plany wspaniałe i daleko sięgające. Może i tobie powinąć się czasem noga, może ci się coś nie udać, ty jednak nie pójdziesz nigdy na dno z twoją bujna wyobraźnią. Oto myśl moja: Radbym przyczepić moją łódkę do twojej nawy, dzielić z tobą dolę czy niedolę, aby wreszcie zyskać naraz dużo.
— Propozycja wypowiedziana bez ogródek — odpowiedział Sosten. — Zapisuję takową w mojej pamięci. Któż wie czy nie będę wkrótce potrzebował twojej pomocy?
— Bravo! — Armand klasnął w dłonie — domyślałem się, że porozumiemy się niebawem, jeden z drugim.
Sosten tłumaczył dalej:
— Powziąłem istotnie zamiar pewien, nakreślając plan szeroki. Aby można go jednak wykonać dokładnie, trzeba czekać cierpliwie na dobrą i sprzyjającą nam sposobność lub stworzyć takową samemu, nawiązując szereg wypadków i okoliczności potemu. Nie znalazłem i nie wymyśliłem dotąd niczego, nie powiem ci więc dziś nic więcej o tem Armandzie. Skoro chcesz mi dopomódz, liczę odtąd na ciebie. Przestrzegam cię z góry, że potrzeba mi wspólnika dzielnego, odważnego, i który by się nie cofnął przed niczem.
— Czy nie znasz mię Sostenie?!
— Zapewne. Z tego też powodu przyzwę cię w chwili stanowczej. Jeżeli uda się nam plan cały przeprowadzić, obłowimy się tak, że część przypadająca na ciebie wystarczy, aby postawić cię nazad na nogi.
— Mówiąc do mnie w ten sposób Sostenie, zrobisz ze mnie co sam zechcesz.
Sosten uśmiechnął się dziwnie, z drganiem nerwowem w twarzy.
— Nie ulękniesz się zatem Armandzie żadnego niebezpieczeństwa?
Armand odrzucił, prostując się dumnie:
— „Łatwe zwycięstwo, to trjumf bez chwały!“
— A co? Znamy francuskich klasyków? — uśmiechnął się obdartus z zadowoleniem, z złowrogiem błyskiem oka. Sosten wstał, biorąc za kapelusz.
— Przymierze zawarte więc między nami, nieprawdaż Sostenie?
— Zawarte — Sosten potwierdził.
Uścisnęli sobie dłonie ponownie.
Dowidzenia.... wkrótce — rzekł Sosten, wchodząc z ciemnej i nędznej nory.
— Tak — szeptał sam do siebie, kierując się spiesznie ku bulwarom — Armand przyda mi się i bardzo.... Cieszę się z tego spotkania.... Wie dużo... Któż mógł mu powiedzieć o tem?.... Jeżeli nie Blaireau, to chyba owa kobieta?... Ba! mniejsza o to! Nie ma żadnego dowodu w ręce. Ah! on mię wcale nie przestrasza.... grozi mi inne niebezpieczeństwo!.... Już tylko trzy dni! trzy dni mi zostają!... Muszę wydobyć choćby z pod ziemi dwanaście tysięcy franków, choćby za cenę najwyższą!
Szukał nadaremnie tej sumy przez resztę dnia. Odpowiedziano mu wszędzie, że nie mają dla niego ani jednego franka. A może by się udać rzeczywiście do szwagra? Trzeba by w takim razie wyznać prawdę margrabiemu, że brat jego żony sfałszował podpis na wekslu. Nigdy! przenigdy! Miał zresztą jeszcze trzy dni przed sobą.... Jeżeli czuł wstręt nieprzezwyciężony do zwierzenia się z całą sprawą szwagrowi, nie tracił nadziei, że może wygra w karty sumę potrzebną mu niezbędnie. O wpół do siódmej wieczorem udał się na ulicę Prowancką. Kochanka Sostena i wspólniczka w szlachetnem zajęciu, żyła tak samo jak i on z dnia na dzień, nie będąc wcale w lepszem położeniu.
— Spodziewam się dzisiaj wielu osób — szepnęła Sostenowi na ucho, z spojrzeniem znaczącem. Czytało się w niem wyraźnie:
— „Może da się co zrobić dzisiaj?...“
Zjedli obiad w małem kółku, i Sosten czekał niecierpliwie z cygarem w ustach, na ów przypływ obiecany i zapowiedziany z góry.
Zjawił się około dziewiątej najprzód liczny zastęp damulek mniej lub więcej szykownych, z włosami ubarwionemi sztucznie na żółto, w sukniach niemożliwie dekoltowanych, z przezwiskami oryginalnemi i brzmiącemi rozgłośnie. Każda z nich wchodziła z nieodstępnym od jej boku towarzyszem, kawalerem, tak samo jak ona „grand chic“, blondynem lub brunetem, młokosem lub podtatusiałym, jaki trafił się na razie.
W salonie, gabinecie i pokoju sypialnym porozkładana stoliki do gry, z stosami kart, czekających na graczów.
Niebawem obsiedli goście stoliki. Sosten tylko nie należał dotąd do żadnej gry. Grzał się, stojąc pod kominkiem, milczący i ponury z brwiami ściągniętemi. Wodził wzrokiem pogardliwym od jednego stolika do drugiego. Żaden z partnerów nie wydał mu się widocznie godnym, aby mógł się zmierzyć z taką jak Sosten potęgą.
Weszła naraz nowa para. Dama nie miała więcej niż lat dwadzieścia dwa, z twarzyczką okrągłą, ładniutką, świeżą jeszcze, z ustami pełnemi i czerwonemi jak wisienki, z noskiem zadartym filuternie, z dużemi, czarnemi, błyszczącemi oczkami, strzelającemi śmiało a nawet wyzywająco na prawo i lewo. Była ubrana wytwornie, ale z przesadą bijącą w oczy z daleka barwami jaskrawemi i przeładowaniem w dodatkach. Ta uciekała już zupełnie ze stanika. Obok niej kroczył poważnie mężczyzna przeszło czterdziesto letni. Wystrojony z wielką elegancją, miał na białej kamizelce gruby, złoty łańcuch, ozdobiony brelokami z olbrzymich brylantów. Płeć była mocno śniadą, spojrzenie ostre, śmiałe, przenikające na wskroś każdego, głowę niósł wysoko i dumnie. Postawa była wyniosła i imponująca.
— Kochana pani — przemówiła słodziutko przystojna i strojna damulka do gospodyni domu — pozwól sobie przedstawić don Jose’a, hrabiego de Rogas, granda portugalskiego.
Arystokratyczny Portugalczyk skłonił się nisko.
— Witam najserdeczniej panie hrabio — przemówiła uprzejmie gospodyni. — Pochlebiam sobie, że spędzisz u mnie w kółku dobranem wieczór przyjemnie, i będę miała zaszczyt widywać cię częściej w moim domu.
— Niezawodnie piękna pani! — zapewnił don Jose szarmancko, kłaniając się powtórnie.
Wysunął się z kąta Sosten. Pochłaniał cudzoziemca wzrokiem rozpłomienionym, chcąc zbadać na pierwszy rzut oka, ile ten może mieć gotówki w kieszeniach? Musiał go zadowolnić ten pobieżny egzamin, nagle bowiem rozjaśniło mu się czoło. Towarzyszka granda portugalskiego zbliżyła się tymczasem do pani domu, szepcząc jej poufnie:
— Napchany złotem i banknotami!
Powtórzono natychmiast Sostenowi tę nader ważną wiadomość. Rozpromieniły mu się oczy radością niesłychaną. Pani domu podeszła do Portugalczyka i rzekła:
— Czy nie zechcesz panie hrabio pójść za przykładem tamtych panów? Nie spróbujesz szczęścia w grze?
— Chętnie — odrzucił grand, z akcentem cudzoziemskim. Tylko, że powiada francuskie przysłowie — „Szczęśliwy w miłości, nieszczęśliwy w grze“. — Wzrok Portugalczyka spoczął z czułym wyrazem na jego młodziutkiej towarzyszce.
— Czasem i przysłowia nie mówią prawdy, hrabio kochany — wtrąciła filuternie dziewczyna. — Może właśnie zadasz im kłam mój drogi, dzisiejszego wieczora?
— Pragnę tego całem sercem!
— Oto, przedstawiam ci hrabio pana Sostena de Perny. Ten pragnie zagrać z tobą w cokolwiek.
Ukłonili się jeden drugiemu, mierząc się badawczo nawzajem. Usiedli następnie naprzeciw siebie, przy niezajętym dotąd stoliku.
— Zagramy w matadora, czy też w écarté? — spytał Sosten.
— Może w écarté... jeżeli to panu wszystko jedno? — odrzucił grand.
— Czy w pięciu punktach?...
— Oh! jak się ci podoba, panie de Perny.
— Jak wysoka stawka?
— A więc... pięć luidorów, co?...
— I owszem... niech będzie pięć luidorów...
Każdy z nich położył na stoliku pięć sztuk złota. Zrazu szansa w grze dopisywała Sostenowi. On rozdawał pierwszy karty. Zrobił zręcznie woltę i pokazał króla, znacząc odrazu trzy punkty. Tak samo powiodło się następnie jego partnerowi. Miał i on króla przy rozdawaniu kart. W końcu ta gra cała zaczęła drażnić Sostena w wysokim stopniu. Zżymał się co chwila, nie mogąc zapanować nad ogarniającą go niecierpliwością.
— Czy gramy dalej? — spytał Portugalczyk.
— Naturalnie! — odciął Sosten tonem suchym i ostrym.
— Ja daję — rzekł z cicha don Jose.
— Znowu król! — wykrzyknął Sosten oburzony.
— Kolejką... kolejką, panie de Perny — odparł grand poważnie.
Wygrał Portugalczyk szóstą partję, a nawet i siódmą, woltą tak doskonałą, że Sosten ani się nie domyślił, co się z nim dzieje.
Uznał on nareszcie, że trafiła kosa na kamień, i że Portugalczyk sprytniejszy o wiele od Sostena. Skrzyżowali spojrzenia zimne i przeszywające, niby ostrze sztyletu. Wiedzieli czego się trzymać w zdaniu, jeden o drugim.
— Panie de Perny, jestem gotów na twoje usługi — rzekł Portugalczyk najspokojniej.
— Nie gram dłużej! — Sosten zawołał głosem zdławionym, pozieleniały, z ustami wykrzywionemi konwulsyjnie, z piorunami w oczach i z grubemi kroplami potu na czole.
— Jak się panu podoba — don Jose złożył karty na stoliku. — Jestem atoli gotów każdej chwili dać mu rewanż.
— I ja nie tracę nadziei panie hrabio, że się wkrótce zobaczymy.
— Będzie mi najprzyjemniej panie de Perny.
Zwrócił się don Jose ku nadchodzącej ku nim gospodyni, która była ciekawą jak gra wypadła, i przemówił z bolesnym uśmiechem i szczególnym naciskiem:
— Otóż zadałem kłam tym razem waszemu przysłowiu, piękna pani, i... wygrałem.
Zawsze lodowato spokojny, grand portugalski zgarnął z wielko-pańską nonszalancją sztuki złota do kieszonki przy kamizelce. Sosten zaś odszedł wściekły od stolika, zgrzytając zębami. Nie szło mu o stratę pięciu luidorów, ale wprawiał go w gniew szalony, bolesny zawód, który go spotkał. Wymierzono mu w istocie cios nader dotkliwy. Tam gdzie on spodziewał się dobrodusznej ofiary, dającej mu się obskubać do czysta, natrafił na mistrza wyższego odeń o całe niebo.
Zawodziło go więc wszystko w którąkolwiek stronę się zwrócił. Nie mógł nigdzie znaleść punktu oparcia, ani oczekiwać z nikąd pomocy.
Pomimo wysiłku nadludzkiego, aby okazać reszcie zgromadzonych, twarz uśmiechniętą i udawać wesołego, Sosten miał minę pogrzebową i twarz drgającą kurczowo. Nie był w stanie odpędzić od siebie roju myśli ponurych, które budziły w nim lęk zabobonny i złowrogie przeczucia.
Nikczemnik czuł się zwyciężonym, zmiażdżonym niejako.
Snuł się przez kilka minut po głównym salonie, nareszcie gdy jakoś nikt nie zwracał nań uwagi, skierował się chyłkiem, milczkiem ku drzwiom, podniósł portjerę i ulotnił się z domu czemprędzej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.