Dwie matki/Część trzecia/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Światło które gaśnie.

Po chwili potrafiła wreszcie Melanja zapanować nad okropnem i ubezwładniającem ją wzruszeniem. Przybliżyła się zwolna do męża.
— Czyż odźwierni nie wiedzą czego? — spytała drżącym głosem.
— O niczem! — rzekł ponuro.
— Nic im nie powiedziała, odchodząc?
— Tyle tylko słyszała z jej ust odźwierna, że idzie na długą przechadzkę, korzystając z pięknej pogody. Sądzili, że jest u nas, i wcale nam znać nie dali że jej niema.
Melanja zwiesiła smutno głowę. Z oczów Morlota trysnęły grube łzy.
— Cóż ty przypuszczasz? — szepnęła żona.
— Nie pytaj mnie o nic — wybuchnął — bo sam nie wiem, co mam o tem myśleć!... Jestem spiorunowany, nie mam jednej myśli porządnej w całej głowie! Faktem jest, że Gabryela zniknęła! Jak to sobie tłumaczyć? Niczego nie znajduję, nie pojmuję, nie odgaduję!.... 1 jestem skazany z trwogą śmiertelną w duszy, na zupełną bezczynność. Gdzież pójdę? Dokąd? Głowa mi pała! trawi mnie gorączka!
Melanja jęknęła głucho.
— Spotkało ją widocznie nowe nieszczęście — kończył Morlot. — W jaki sposób mam ją ratować? Czy ja wiem? Gdyby nagle zachorowała, byliby nam dała znać o tem. Czyżby spotkał ją jeden z tych licznych niestety wypadków w Paryżu, rozjechania, potratowania, lub czegoś w tym rodzaju? Jutro dowiem się na pewno. Nie przypuszczam, żeby miała targnąć się sama na życie.
— Nie, nie! — Ella nie zrobiłaby tego.
— A jednak musimy wziąć i to w rachubę Melanjo.
— Nie mogłaby nawet pomyśleć o czemś tak strasznem, wierz mi mężu!
Morlot potrząsł głową:
— Tyle biedaczka wycierpiała i tak się czuła nieszczęśliwą! — szepnął żałośnie.
Melanja zakrywszy twarz dłońmi, wybuchnęła rzewnym płaczem. Przed jedenastą Morlot poszedł do domu, zamieszkałego przez Gabryelę, jak to obiecał odźwiernym. Nie wróciła i na tę noc młoda kobieta. Morlot odszedł, niesłychanie strwożony i zaniepokojony. Zastał żonę całą w łzach skąpaną.
— Połóż się Meluniu — rzekł. — Jeszcześ gotowa mi się rozchorować.
— A ty mężu? — spytała.
— Położę się.... później.
— Chcesz może napisać do pani margrabiny?
— Nie! — mruknął ponuro. — Zaczekam z tem.
W jego wzroku rozpłomienionym był wyraz tak straszny, że Melanja struchlała spojrzawszy na Morlota:
— Mężu! — wlepiła w niego oczy przestraszone. — Ty dumasz nad czemś okropnem!
— Prawda!....
— Co chcesz uczynić? Powiedz! Muszę o tem wiedzieć.
— Jeżeli do trzech dni nie odszukam Gabryeli i nie dowiem się, gdzie znajduje się, lub doniosą mi, że umarła, nie będę się dłużej wahał w dopełnieniu mojej powinności. Tak żono! będę wtedy bez miłosierdzia!... Gdy zobaczą mnie w pałacu Coulange, to w towarzystwie komisarza od policji, z rozkazem aresztowania margrabiny.
Melanja bzyknęła przeraźliwie.
— Oh! nieszczęsny! Jak możesz mówić w ten sposób?
Agent policyjny pomści jej śmierć przedwczesną! — dodał Morlot głosem zdławionym.
— A dziecko? Cóż się stanie z zupełnym sierotą? Czyś pomyślał o nim mężu? Morlot zerwał się z oczami rozpromienionemi:
— Przyjmiemy go za swego Melanjo! — zawołał.
Zrozumiała żona, że w stanie tak podnieconym gorączkowo, daremnie by było perswadować mężowi, i skłaniać go do środków łagodniejszych. Odłożyła to więc na później, ze zwykłą u niej rozwagą.
Morlot prosił odźwiernych, aby dali mu znać o którejkolwiek godzinie w nocy, gdyby miała wrócić do domu Gabryela. Czekał na wiadomość do trzeciej. Położył się w końcu, ale trawiony najsmutniejszemi przeczuciami, ani oka nie zmrużył do dnia białego. Wstał wcześnie, złamany, zbolały, tak moralnie jak i fizycznie. Zanim wyszedł z domu, uściskał żonę, czego nigdy zrobić nie omieszkał.
— Już wychodzisz mężu? Bez kawy? — spytała niespokojnie.
— Nie przełknąłbym i tak niczego.... Idę na zwiady. — W którą stronę?
— Na chybił trafił, gdzie mnie nogi poniosą. Potrzebuję gwałtownie ruchu na świeżem powietrzu.... dusi mnie trwoga i niepokój.
Poszedł rzeczywiście bez celu, bez planu naprzód ułożonego. Uczuł głód w końcu, snując się po ulicach, i strzeliło mu do głowy napić się czego ciepłego, w mleczarni na ulicy Babilońskiej, u pani Filipowej, naprzeciw pałacu Coulange. Uprzejma gosposia, zauważyła na pierwszy rzut oka, że Morlot jest dziwnie zamyślony i chmurny.
— Jesteś pan czemś mocno zgryziony, nieprawdaż? — wtrąciła.
— Rzeczywiście, niepokoję się i bardzo pewną młodą kobietą, naszą przyjaciółką. Ja i moja żona, kochamy ją jakby siostrę rodzoną.
— Czy zachorowała niebezpiecznie?
— Co innego mnie trwoży... Może ją i znasz pani? Przychodzi prawie codziennie tą ulicą. Wysoka, smukła, z bujnemi, czarnemi włosami, a co w niej najbardziej uderza, to twarz biała, niby płatek śniegu, bez krwi kropelki.
— Oh! widziałam ją nie raz, panie Morlot.... nie dawniej niż przedwczoraj.
— O której godzinie, kochana pani — spytał Morlot skwapliwie.
— Po dziewiątej rano. Stała z kwadrans przed moją mleczarnią, z oczami wlepionemi w pałac naprzeciw, jakby czekała na kogoś, któryby miał wyjść z tamtąd.
— Otóż wyobraź pani sobie, że ta młoda kobieta zniknęła, przepadła jak kamień w wodę, i nie pokazała się więcej w swojem pomieszkaniu. Osądźże teraz, czy nie mam powodu być o nią niespokojnym!
Młodzik dwudziestoletni, pijący kawę na jednym z bocznych stolików, przemówił, słysząc rozmowę Morlota z właścicielką mleczarni.
— Widziałem i ja tę panią przedwczoraj.
Morlot zwrócił się szybko ku niemu.
— Gdzieś ją pan spotkał? — zapytał.
— Na bulwarze Montrouge, naprzeciw cmentarza.
— O której godzinie?
— Około dziesiątej z rana. Ta biedna kobieta jest niespełna zmysłów, nieprawdaż?
— Osoba, o której wspomniałem przed chwilą — oburzył się Morlot — jest tak samo przytomną i zdrową na umyśle jak ja i pan, Musiałeś chyba spotkać kogo innego.
— Być może. Pański rysopis zgadza się jednak z nią zupełnie. Uderzyła mnie szczególniej bladość jej twarzy, co nie przeszkadza tej pani być cudownie piękną i uroczą, Słuszna, smukła brunetka, z oczami dużemi, czarnemi, pełnemi ognia i blasku.
— Podobieństwo wielkie, ani słowa! — rzekł Morlot. — Czy nie mógłbyś pan mi powiedzieć, jak była ubrana?
— O ile sobie przypominam. miała skromną, wełnianą, gładką suknię czarną, długą jedwabną pelerynkę, również czarnej barwy; a na ramieniu niosła koszyczek pleciony z łoziny.
Teraz Merlot nie wątpił, że spotkaną była Gabryela.
— To ona! ona; niezawodnie! — wykrzyknął.
— Po tem, co mi pan o niej mówisz — kończył młodzik — wzięto ją niesłusznie za warjatkę. Nie mogło jednak wydarzyć się jej nic złego. Uspokoję zapewne pańskie obawy, gdy powiem, że zabrało ją dwóch agentów policyjnych.
Morlot zerwał się z krzesła, jak podminowany.
Agenci policyjni?! — powtórzył.
— Aresztowali ją?.... Za co? Po co? Czemże na to zasłużyła?
— Wsadzili ją do powozu, razem z drugą, o wiele starszą kobietą?
— Z inną kobietą? Niczego nie rozumiem! — Morlot wzruszył ramionami.
— Żałuję, że nie mogę objaśnić panu należycie przebiegu całej sprawy — rzekł młodzik — powiem jednak, ile wiem o niej.
— Proszę, mów pan, a prędko! — odrzucił Morlot. — Każdy szczegół, i najdrobniejszy, jest dla mnie drogocenną wskazówką.
— Miałem interes na ulicy Tombe-Issoire, nader pilny biegłem więc prawie. Zatrzymało mnie przed samym cmentarzem liczne zbiegowisko. Stanąłem, zdjęty ciekawością, pomimo pośpiechu. Chciałem popatrzeć co się to stało? Przybyłem w chwili, gdy dwaj agenci policyjni kazali wsiadać do fiakra kobietom, z temi słowami:
— Wytłumaczycie panu komisarzowi, co macie jedna do drugiej.
— Powóz odjechał. Na przodzie usadowili się agenci. Spytałem kogoś, za co aresztowano owe kobiety? Odpowiedział mi:
— „Kłóciły i wymyślały sobie nawzajem, O mało nie przyszło do bitwy pomiędzy niemi. Na szczęście zjawili się w sam czas ajenci. To ta młodsza, taka piękna, a blada, napadła starszą na gładkiej drodze. Utrzymują, że jest biedaczka niespełna zmysłów. Nie wiem zresztą o co się kłóciły, przybyłem bowiem tak, jak i pan, pod koniec całej awantury“... — Nie badałem więcej nikogo, bo i tak bałem się spóźnić w miejsce, gdzie mnie oczekiwano.
— Dziękuję ci serdecznie, mój młody panie Morlot — uścisnął dłoń młodzikowi. — Choć niedokładne, są dla mnie bardzo cenne pańskie wiadomości w tej sprawie.
Nie rozjaśniło się jednak czoło Morlota. Pozostał smutnym i strwożonym. Zapłacił za szklankę kawy, którą wypił zaledwie do połowy i wyszedł z mleczarni.
— Niczego nie rozumiem — myślał Morlot po drodze. — Musiano rzeczywiście przyaresztować Gabryelę, ten młody człowiek, nie miał powodu do zmyślania. Czego jednak nie mogę przypuścić, żeby ona miała pierwsza napaść i zelżyć jakąś kobietę nieznaną jej. Tamta zapewne wyzwała ją obelgą, rzuconą w oczy, a Gabryela broniła się tylko. Zjawili się agenci policyjni, i zabrali obie.... Ten fakt da się jeszcze wytłumaczyć do pewnego stopnia. Dlaczego jednak poczytano Gabryelę za warjatkę? To dziwne! Czego również nie pojmuję, to, że stawiona przed komisarza od policji, Gabryela nie została natychmiast uwolnioną. Musiała na pewno odwołać się do mego świadectwa. Dlaczego mnie nie wezwano na policję? I powiedzieć, że odtąd upłynęło dwa dni i dwie noce!... Nie! nie! uderzył się w czoło rozpaczliwie, zatrzymując się nagle na środku trotoaru — wszystko to jest niejasne, zawikłane, i ja gubię się w tym labiryncie!
Szedł dalej wielkiemi krokami. Na bulwarze wsiadł do doróżki i kazał się obwozić po kolei, z jednego komisarjatu policyjnego do drugiego, gdzie tylko przypuszczał, że mogli zawieść dwie, kłócące się kobiety. Odpowiedziano mu wszędzie...
— Nie widzieliśmy owych dwóch kobiet, i nic nie wiem o tej całej awanturze.
Morlot gubił się w domysłach. Gasł promyk światła, a on błądził na nowo wśród ciemności.
Udał się do biura dyrekcji policyjnej. Przetrząsał nadaremnie raporta składane od dwóch dni; nie znalazł nigdzie wzmianki, o dwóch kobietach przyaresztowanych według twierdzenia młodzika w mleczarni, przez dwóch agentów. Stracił kilka godzin na tej pracy daremnej.
Staną! wobec zagadki, nie do rozwiązania. Nie wiedząc co dalej czynić, Morlot snuł przypuszczenia, jedno dziksze i nieprawdopodobniejsze od drugiego. Odtrącał je po chwili zastanowienia, osądziwszy sam ich niedorzeczność. Tonął w mroku ponurym, głębokim, bez promyka jaśniejszego; zniechęcony i prawie oszalały z trwogi i rozpaczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.