Dwie matki/Część trzecia/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Morlot zaczyna się niepokoić.

Agent policyjny, pozbierawszy mnóstwo wiadomości, nie znalazł jednak tego, czego szukał właściwie.
Czego pragnął, spodziewał się i oczekiwał, to odkrycia czynu zbrodniczego w życiu pani de Perny, lub jej syna, po za ukradzeniem dziecka w Asnières, i sfałszowaniem przez Sostena aktu urzędowego, w księgach metrykalnych na merostwie w Coulange. Wtedy mógłby bez zwłoki wydać oboje w ręce sprawiedliwości.
Podobne odkrycie byłoby dla niego największą radością. Zmieniłoby się od razu jego dotychczasowe, fałszywe położenie. Czuł, że uspokoiło by się natychmiast jego sumienie, gdyby mógł tamtych zadenuncjować, nie tykając się wcale margrabiny de Coulange.
W ciągu śledzenia i szperania, w życiu tak matki, jak i syna, odważnie i z zwykłą mu energją, Morlot przekonał się, że Sosten był łotrzykiem od najwcześniejszej młodości.
Skoro wyszedł z liceum, młokos już tonął w karygodnej rozpuście, rozpróżniaczony i oddany cały zgubnym namiętnościom. Matka głucha na głos rozsądku, rozkochana i zaślepiona w synku najdroższym, nie tylko nie starała się go powstrzymać na tej ślisgiej drodze, ale swojem pobłażaniem wtrącała go w przepaść własnemi rękoma. Ona zawiniła srodze, nie wypełniając żadnej powinności, matki i opiekunki młodego hultaja.
Stało się to, co można było z łatwością przewidzieć z góry. Płacąc kilkakrotnie długi synalka, ujrzała się wkrótce zrujnowaną do szczętu.
Oburzyło to Morlota niesłychanie, gdy mu powiedziano, że ta matka występna, nie dbając nigdy o córkę, którą trzymała zawsze z dala od siebie, pozwoliła synowi przetrwonić i siostry posag. Wszystkie te szczegóły, mogły przydać się i bardzo. Nie zadawalniały one jednak Morlota. Nie mógł wykrzyknąć z tryumfem:
— Tym razem trzymam ptaszka w garści!
Był zrozpaczony nieledwie temi ciągłemi niepowodzeniami:
— Mogę szukać w ten sposób miesiącami — pomyślała — a nic mi nie przyjdzie z tego! Trzeba tylko nie spuszczać z oka tego łotra Perny’ego.
Oświadczył żonie pewnego wieczora:
— Jestem powiadomiony dokładnie, czem byli i są, tak pani de Perny, jak i jej syn. Oto com zebrał!
Rozłożył przed Melanją cały stos notatek, opowiadając o wszystkiem.
— Teraz — zakończył — mogę śmiało odwiedzić panią margrabinę.
— Powinienbyś uprzedzić wpierw listownie margrabinę meżusiu. Masz uczynić krok nader ważny i natury niesłychanie drażliwej. Musisz działać w tej sprawie ostrożnie i rozważnie.
— Dlaczego chcesz, abym ją uprzedzał?
— Naprzód.... mogłaby nie być w domu....
— Tobym na nią zaczekał.
— Nużby cię wcale nie przyjęła?
— Słuszna uwaga Meluniu....
— Mógłby mąż być przy niej.... Byłbyś tem wielce zakłopotany, pragniesz bowiem widzieć się z nią sam na sam, i pomówić sekretnie.
— Prawda i to.... Radzisz mi zatem, żebym do niej napisał?
— Nie inaczej.... zapowiadając twoje odwiedziny.
— Co ja jej powiem w tym liście?
— Że masz jej zwierzyć się z sprawą nader ważną, która dotyczy jej osobiście. Uprzedzisz, że musisz mówić z nią bez świadków, wyznaczając dzień i godzinę, kiedy ukażesz się w pałacu Coulange.
— Rzeczywiście, tak będzie o wiele stosowniej....
— Naturalnie! Poproś ją zresztą, żeby naznaczyła ci sama schadzkę u siebie, czy gdzieindziej.
— Odpowiedziałaby mi w takim razie także pisemnie?...
— Niezawodnie.
— A jeżeli nie odpisze mi wcale?
— Zgłosisz się powtórnie, żądając stanowczo odpowiedzi.
— To wszystko zabierze mi znowu z tydzień czasu!
— Eh! Cóż znaczy tydzień wobec sześciu lat, w ciągu których szukałeś nadaremnie, nie natrafiając na ślad najlżejszy — uśmiechnęła się filuternie Melanja. — Być może, iż przyjdzie z łatwością margrabinie usunąć męża, dzieci i służbę, aby przyjąć cię sam na sam. Są jednak kobiety nieraz w tak przykrem położeniu, tak zależne od tego lub owego, że im coś podobnego przychodzi nader trudno.
— Co tu ostrożności i przygotowań! — mruknął Morlot zniecierpliwiony.
— Nie można w sprawie tak drażliwej postępować zbyt ostrożnie. Pamiętaj mężusiu, że grzecznością i łagodnością otrzymasz stokroć więcej, niż gdybyś brał szturmem pozycję, przyspieszając gwałtownie ostateczne rozwiązanie. Rozmówisz się z margrabiną całkiem otwarcie. Przekonasz się, co ona ci odpowie? Zapanowało milczenie przez chwilę.
— Napiszę jutro i zaniosę list sam do pałacu Coulange, aby doszedł na pewno rąk margrabiny — mruknął Morlot.
— Nie wątpię mężusiu — uściskała go czule Melanja — że jak zawsze, spełnisz uczciwie twoją missję. Wiesz, jakie należą się względy i poszanowanie, tej szlachetnej kobiecie, którą uważają wszyscy wszędzie za pocieszycielkę smutnych, za opiekunkę i dobrodziejkę ubogich.
— Przysiągłem — przemówił Morlot uroczyście — nie tylko odkryć łotrów, którzy skradli cudze dziecko, wydając tychże w ręce sprawiedliwości; ale przysiągłem również biednej matce, że oddam jej syna, skarb jedyny nieszczęśliwej, opuszczonej kobiety.... Wyśledziłem zbrodniarzy, odszukałem dziecię. Jeżelim nie dopełnił pierwszej przysięgi, nie złamię przynajmniej drugiej.... Muszę zwrócić syna Gabryeli!
— Tak, a wtedy uczynisz bardzo wiele, uczynisz dość mężu kochany.
Z ócz Morlota strzeliły błyskawice.
— Potem.... zaczekam — szepnął głucho.
Nagle twarz agenta zmieniła wyraz.
— Czyś widziała dziś Gabryelę? — spytał Melanję.
— Ani wczoraj, ani dziś.... to dziwne! — odpowiedziała. — Gdybym nie miała pilnej roboty, byłabym poszła do niej wczoraj.
— Nigdy nie minie dwa dni, żeby nas nie odwiedziła — Morlot zauważył. — Czy nie chora przypadkiem?
— Nie sądzę. Gdyby naprawdę zachorowała obłożnie, byłaby nam znać dała rzekła Melanja.
— Zapewne....
— Wstąpi do nas dziś prawdopodobnie wracając wieczorem z przechadzki. Tymczasem usiądźmy mężusiu do objadu.
— A czy gotów Meluniu?
— Przynoszę wazę za minutę.
Przy stole małżonkowie rozmawiali ciągle o wizycie Morlota, u margrabiny de Coulange. Gdy zjedli objad, przyniosła Melanja filiżanki z kawą.
— Wypije kawę z nami Gabryela — wtrącił Morlot. Zona pobiegła natychmiast po trzecią filiżankę. Agent spoglądał co chwila na zegar, mocno zaniepokojony. W końcu stracił cierpliwość:
— Nie ma jej i niema! — zawołał.
— Któraż godzina? — spytała żona. sprzątając w pokoju.
— Dochodzi dziewiąta wieczór.
— Dziwna rzecz na prawdę! Ella nie przychodzi nigdy do nas tak późno.
— Wiesz Meluniu, że zaczynam trwożyć się o nią na dobre.
— Czy dlatego nawet kawy nie piłeś?
— Niepokój odebrał mi do niej apetyt.
Wstał, przemierzając pokój krokiem przyspieszonym. Był mocno pomięszany i zafrasowany.
— Gabryela chora niezawodnie — wykrzyknął.
— I ja nie wiem już co mam o tem myśleć — wtrąciła żona. — Możeby pójść do niej, co?
— Pójdę natychmiast! — Morlot porwał za kapelusz.
— A ja tylko się przebiorę, pobiegnę za tobą mężusiu.
Morlot wypadł na ulicę. Zanim wszedł do domu, w którym mieszkała Gabryela, spojrzał w górę. Ciemno było we wszystkich czterech oknach. Powiększyło to jeszcze jego niepokój. Przebiegł pędem ulicę, wpadając z impetem do loży odźwiernego. Oboje przywitali go uprzejmie, a odźwierna podała mu krzesło, prosząc, żeby usiadł.
— Dziękuję — przemówił. — Nie mam czasu siadać.... Chciałem tylko zobaczyć co się dzieje z panią Ludwiką. Nie świeci się wcale u niej. Czy dotąd nie wróciła do siebie?
Odźwierni spojrzeli zdumieni jedno na drugiego.
— Nie ma jej w domu, panie Morlot — odpowiedziała kobieta. — Mówiliśmy właśnie o pani Ludwice, a ja uspokajałam męża, twierdząc, że została na pewno u państwa. Nie była więc u was?
— Nie widzieliśmy jej od dwóch dni.... Wyznam szczerze, że jestem o nią w trwodze śmiertelnej.
— Dziwna rzecz, dziwna rzeczywiście! — potrząsła głową odźwierna.
— Jak jeszcze! — bąknął jej mąż.
— Kiedyż wyszła wczoraj? — spytał agent.
— Zrana... jak zwykle około dziesiątej, panie Morlot.
— Jakto?.... i nie ma jej od wczoraj? — ajent osłupiał przerażony, i trupio blady.
— Dziwiło nas to mocno — mówił dalej odźwierny — sądziliśmy jednak, że została na dłużej u państwa.
— Boże! Boże! Co się z nią stało?
Morlot załamał ręce rozpaczliwie.
— Niech się pan tak nie trwoży! — perswadowała, odźwierna.
— Ah! sądzicie więc państwo — Morlot wybuchnął — że mógłbym pozostać obojętnym na coś podobnego? Ogarnia mnie trwoga śmiertelna, przypuszczam wszystko najgorsze! Jestem znękany, zrozpaczony! Czemuż nie uprzedziliście mnie o tem wczoraj?
— Spytaj pan męża, com mu powiedziała wczoraj na wieczór?
— W istocie namawiała mnie żona, żeby pójść do państwa zaraz rano. Alem ja był pewny, że pani Ludwika jest u was.
— Nieszczęście! nieszczęście! — jęknął Morlot. — Zapewne.... nie spodziewaliście się państwo, czegoś tak fatalnego! Nie myślę nawet czynić wam o to wyrzutów. Czy mówiła z państwem na wychodnem?
— Byłam właśnie na schodach. Szła z koszyczkiem na ramieniu. Spytałam czy idzie po prowianty? — „Nie — rzekła — jestem już po drugiem śniadaniu.
....Wychodzę trochę wcześniej, aby odbyć dłuższą przechadzkę. Taka dziś śliczna pogoda. Szkoda siedzieć pomiędzy czterema ścianami. — Odeszła po tych słowach, i więcej jej nie widziałam.... Może zabłądziła w jakiej części Paryża, której nie znała dokładnie?
— Nie błądzi nikt dwa dni po Paryżu! — mruknął.
Umilkł na chwilę.
— Wracam do siebie — rzekł — wrócę tu jednak przed jedenastą. Jeżeliby zjawiła się do tego czasu pani Ludwika... czego się spodziewam.... proszę nie wspominać jej o niczem.
Zastał Morlot żonę w kapeluszu na głowie, gotową do wyjścia.
— Ella chora niebezpiecznie! — zawołała, spojrzawszy na męża bladego i wystraszonego.
— Gorzej — jęknął Morlot — bo jej niema w domu, od wczoraj z rana.
— Boże wielki! nie wróciła od wczoraj? — powtórzyła Melanja.
— Jak wyszła wczoraj po dziewiątej, tak nie wróciła więcej.... Czy ty słyszysz? Czy rozumiesz to Melanjo?
Młoda kobieta spiorunowana, ubezwładniona, wlepiła w męża wzrok obłąkany, nie będąc w stanie słowa wymówić. Morlot tymczasem padł ciężko na krzesło. Nie mógł i on zebrać myśli, wirujących chaotycznie po głowie. O mało mu one mózgu nie rozsadziły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.