Dwie matki/Część trzecia/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody człowiek, siedzący na koźle, prowadził fijakra rozmaitemi krętemi i wązkiemi uliczkami, na przedmieście ustronne Montrouge.
Józefa Charbonneau wcisnęła się w kąt powozu, obrócona plecami do Gabryeli, chowając twarz przed nią.
Kiedy-niekiedy porozumiewała się szybkiem i przelotnem spojrzeniem z mężczyzną, siedzącym naprzeciw niej.
Gabryela nie widziała i nie domyślała się niczego. Rozpierała jej łono radość nadziemska. Cała drżąca oddawała się najsłodszej nadziei. Nikczemna, niegodziwa zdrajczyni, która oszukała ją haniebnie, zabrała jej syna, szukana przez nią nadaremnie przez lat tyle, będzie zmuszoną do odpowiedzialności wobec sądu, za swój czyn zbrodniczy.
— Tak — powtarzała w duchu Gabryela — sąd wybada ją, i odda mi mego synka! odda mi moje dziecię najmilsze!
Zatopiona w myślach, spodziewała znaleść się lada chwila wobec komisarza, nie zwróciwszy wcale uwagi, dokąd ją wiozą.
— Czy znasz panie inspektorze, agenta Morlot? — spytała nieśmiało.
Nieznajomy zwrócił się nagle ku Gabryeli.
— Tak.... tak.... — mruknął od niechcenia. — Znam go doskonale. To przecież inspektor, jak i ja.
— Otóż on i jego żona, to moi najlepsi przyjaciele.
— Tem lepiej.... winszuję pani podobnej znajomości.
Wyjrzała przez okno Gabryela. Po jednej i po drugiej stronie drogi pełnej kałuż i wybojów, ciągnęły się sady lub grunty nieurodzajne i niezabudowane. Gdzieniegdzie widać było nędzne domki, zapadłe w ziemię; na płotach w koło nich porozwieszano świeżo wypraną bieliznę. Zdziwił ją ten widok.
— Panie inspektorze, czy prędko zajedziemy? — spytała Gabryela cokolwiek zaniepokojona.
— Za chwilę — bąknął lakonicznie nieznajomy.
Gabryela westchnęła nieznacznie. Józefa Charbonneau, ani drgnęła w swoim kącie, ani ust nie otworzyła. Powóz toczył się teraz wolno, w końcu stanął.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł nieznajomy.
— Nareszcie! — mruknęła gniewnie Solange, a właściwie Józefa Charbonneau.
Młodszy mężczyzna zeskoczył z kozła, otwierając drzwiczki u karety. Wysiadł pierwszy domniemany inspektor, za nim Solange, na końcu Gabryela. Woźnica zapłacony z góry, odjechał natychmiast.
Rozglądnęła się w koło Gabryela, wzrokiem błędnym i zdumionym. Jeszcze nie zrozumiała, co się z nią dzieje i gdzie ją zawieziono. Przed nią sterczał mur wysoki, pozieleniały od wilgoci, gdzieniegdzie wyzębiony lub wypukły i bliski rozwalenia. W nim była wąska bramka, sklecona niezgrabnie z desek zaledwie ociosanych z grubsza siekierą. Jak okiem zasięgnął, wznosiły się mniejsze i większe kupki piasku i stosy kamieni, spotykane nad brzegiem kamieniołomów. Ukazywały się w dali nędzne domostwa, z drzewami na pół uschniętemi, otoczone płotem lub parkanem z desek. Zobaczyła również Gabryela gromadkę ludzi, tak mężczyzn jak i kobiet, pochylonych ku ziemi, i zajętych robotą przy kamieniołomie. Po wązkiej drodze polowej, uwijało się kilka wozów drabiniastych. Nie było tu zatem zupełnie pusto, ale bądź co bądź, ustroń ta dzika i nieznana, robiła wrażenie ponure, a nawet mogła przerazić Gabryelę. Zadrżała pomimowolnie, a serce jej ustało bić prawie, ściśnięte złowrogiem przeczuciem.
Starszy mężczyzna wyjął klucz z kieszeni i otworzył nim bramę wyżej opisaną. Po za nią był dziedziniec nie wielki, zarosły chwastami, który mógł służyć niegdyś za ogród warzywny. Na końcu ścieżki wąskiej, wijącej się pomiędzy olbrzymiemi pokrzywami i ostami, zobaczyła Gabryela domek o jednem piętrze, zczerniały, obdrapany, straszny jednem słowem; rodzaj ruiny, na pół rozwalonej. To coś nieokreślonego wydało się biedaczce ponurą jaskinią, przejmującą dreszczem trwogi.
Skoro bramkę otworzono, Solange puściła się pierwsza szybkim krokiem ku domostwu. Gabryela wiedziona instynktem zachowawczym cofnęła się, szukając fjakra wzrokiem obłąkanym prawie z przerażenia. Ale ten zniknął od dawna na zakręcie drogi. Ujrzała się samotną pomiędzy dwoma nieznajomymi jej mężczyznami. Zmienili oni teraz wyraz fizjonomji i postawę. Było w nich coś dzikiego i przejmującego trwogą śmiertelną. Strzeliło nagle podejrzenie do głowy Gabryeli, rozjaśniające umysł, niby światło błyskawicy. Zrozumiała w końcu, że wpadła dobrowolnie w zastawioną pułapkę.
— Gdzież ja jestem? Gdzie mnie zawieziono? — spytała cała drżąca.
Starszy mężczyzna porwał ją brutalnie za rękę.
— Idźmy do domu.... nie marudzić! — zawołał tonem ostrym.
— Nie chcę! nie pójdę tam! — krzyknęła Gabryela. Zaczęła uciekać, wołając w niebogłosy o pomoc, o ratunek. Dwaj mężczyźni rzucili się na nią jednocześnie, popychając przemocą po za mur na dziedziniec.
— Ratujcie! — wydała nieszczęśliwa krzyk rozdzierający.
W tej samej chwili błysnęły jej przed oczami klingi dwóch nożów, skierowane ku jej piersi. Nie miała już siły krzyknąć powtórnie. Wydobyło się jedynie z jej gardła charczenie przytłumione. Ubezwładniło ją śmiertelne przerażenie.
— Gdybyś ośmieliła się krzyknąć raz jeszcze — mruknął ponuro i groźnie starszy mężczyzna — nadzieję cię na nóż, niby kurczę na rożen.
Zadrżała wszystkimi członkami.
— Nietoperzu, zamknij bramę co żywo! — rozkazał starszy swojemu młodszemu towarzyszowi. Ten usłuchał, wykonując rozkaz natychmiast.
Chcieli zmusić do chodu Gabryelę, ale nadaremnie. Uginały się pod nią nogi, jakby były z ciasta, była bliską omdlenia. Wtedy ów starszy zawinął jej szybko głowę w czarną mantylkę, którą miała na sobie, porwał ją w pół i uniósł pędem ku domowi, jakby jakie zawiniątko.
Co do Gabryeli, ta była niby w ciężkim śnie pogrążona. Nie czuła już niczego, nie słyszała co się dzieje w koło niej; wiedziała zaledwie, że dotąd oddycha.
Nie zdawała sobie sprawy z tego czegoś strasznego, co się rozgrywało w koło niej, jakby dusza oddzieliła się już od ciała. Jak długo pozostawała w rodzaju letargu? Nie potrafiłaby odpowiedzieć na to pytanie. Ocknąwszy się nareszcie z tego stanu zupełnego odrętwienia, ujrzała się samotną w małej, niskiej izdebce, leżącą na ceglanej podłodze. Powstała z mozołem, pomagając sobie obiema rękami. Spojrzała zrazu w koło wzrokiem błędnym.
— Gdzież ja jestem? — spytała w duchu, trąc czoło i oczy.
Drgnęła nagle. Odzyskała przytomność, a jednocześnie przypomniała sobie całą scenę z Józefą Charbonneau, aż do chwili, gdy ją wepchnięto gwałtownie na dziedziniec, i gdy zobaczyła dwa ostrze, skierowane ku jej piersiom. Zaczęła krzyczeć przeraźliwie:
— Na pomoc! na ratunek!
Głos jej pozostał bez echa. Stłumił go mur gruby. W koło niej panowała dalej cisza ponura, cisza grobowa. Izdebka, w której się znajdowała, była wąską, długą kiszką, bez okna; a trochę światła wpadało do niej jedynie przez otwór w dachu. Wstrząsł nią dreszcz śmiertelny od głowy aż do stóp.
— Uwięziono mnie.... zamknięto w kaźni! szepnęła głucho.
Krzyknęła powtórnie przerażona. Zobaczyła drzwi na końcu, w grubym murze. Były całe dębowe i silnie okute. Ledwie by się dały rozbić siekierą, i to przez kogoś bardzo mocnego. Po daremnej próbie, żeby je otworzyć, Gabryela uznała niemożliwość wydostania się stąd. Wyczerpała resztę sił, zmęczenie zapierało jej oddech w piersi; czoło było zroszone potem; z po za połamanych paznogci i z rąk pokaleczonych, ściekała krew.
— Nikczemni! niegodziwi ludzie — zawołała rozpaczliwie. — Cóż oni chcą robić ze mną?
Obeszła dwa razy w koło całą izdebkę, opukując ściany kluczem od swojego pomieszkania. Przekonała się, że jeżeli drzwi były mocne, to mur tak był wszędzie gruby, że głos nie był w stanie przedrzeć się przez niego na ulicę. Nie podpadało wątpliwości, że ją zamknięto po prostu w więzieniu.
W izdebce było puściuteńko. Ani jednego sprzętu, ani nawet garstki słomy, na której możnaby usiąść lub położyć się na noc. Zobaczyła tylko swój koszyczek, wiszący dotąd u niej na ramieniu.
Oparta o mur plecami, z głową zwieszoną na piersi, z oczami przymkniętemi, Gabryela zaczęła rozmyślać głęboko nad wszystkiem.
Rzuciła się gwałtownie naprzód, z wzrokiem obłąkanym, a następnie cofnęła się nazad pod mur, jakby zobaczyła przed sobą żmiję jadowitą lub ohydne zwierzę drapieżne, gotowe ją pożreć.
— Oh! oh! — jęknęła głosem zdławionym. Zrozumiała dlaczego ją zamknięto w grobie za życia. Chcą żeby tu z głodu zginęła.
— Jestem zgubiona! zgubiona! — szepnęła z załamanemi rękami.
Wcisnęła się instynktowo w najciemniejszy kąt swojej kaźni. Obok trwogi śmiertelnej czuła i ogromne zniechęcenie do wszystkiego. Tyle wycierpiawszy w swojem krótkiem życiu, nie miała nawet siły rozpaczać. Nie spodziewała się z nikąd pomocy od ludzi, pogrzebana żywcem; spróbowała więc oderwać myśli od ziemi, a wznieść je do Boga wyłącznie.
— Ha! — westchnęła — rozstrzygnie się los mój ostatecznie.
Po strasznym niepokoju, nastąpiła u nieszczęśliwej cicha, prawdziwie chrześcijańska rezygnacja.
— Dziej się Twoja wola Panie! — załkała głucho, z ramionami wyciągniętemi w górę i z niemą prośbą o zmiłowanie nad nią.