Dwie matki/Część trzecia/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po zamknięciu Gabryeli na górze w więzieniu, łotry zeszli na dół, do pokoju, w którym czekała na nich panna Solange. Dom ustronny, bliski rozsypania się w gruzy, należał obecnie do pewnego handlarza starzyzną i rozmaitemi innemi rupieciami, na jednem z przedmieść paryskich. Dostał on go w spadku po dalekim krewnym żony. Utrzymywał przed znajomymi, że wynajął ów dom, drobnym kapitalistom, bezdzietnemu małżeństwu. W rzeczywistości atoli, oddał całe zabudowanie w ręce bandy złodziejskiej, której i on służył gorliwie, przechowując u siebie niektóre rzeczy skradzione.
Rudera waląca się, była zbudowana o jakie pięćset metrów od fortyfikacji, na samym krańcu gruntów i domostw, należących do Châtillon. Tu złodzieje urządzali schadzki, tu był ich punkt zborny. W tem miejscu odbierali hasło i rozkazy, jeżeli szło o jaką ważniejszą złodziejską wyprawę.
Czyż potrzebujemy dodawać, że tak właściciel rudery, jak i dwaj zbóje, którzy byli na tyle zuchwali podać się wobec tłumu przed cmentarzem zgromadzonego, za dwóch agentów policyjnych, należeli do bandy złoczyńców, zorganizowanej po mistrzowsku, i trzymanej w ryzach, żelazną dłonią, choć zaocznie.... przez Blaireau’ta.
Starszy z dwóch nazywał się Princet. Dwa razy był już więziony za złodziejstwo. O tyle śmiały, o ile sprytny, był to złoczyńca nader niebezpieczny. Młodszy Cholard, był przezwany nietoperzem przez swoich kompanów. Zaledwie dwudziestoletni, był już i on karany kilkotygodniowym aresztem, za jakieś bójki uliczne wśród nocy.
— Muszę podziękować wam obydwom — przemówiła Solange widząc ich wchodzących — wybawiliście mnie z niesłychanego niebezpieczeństwa.
— Phi! — strzepnął Princet palcami — przewąchałem na pierwszy rzut oka, żeś pani w nie lada opałach.
— Była chwila, żem się uważała za zgubioną bez ratunku.
— I ktoś więcej razem z panią....
— Nikt oprócz mnie, bo choćby mnie brano na męki, nie byłabym pisnęła ani jednego słówka. Byłam rzeczywiście w fatalnem położeniu. Ucieczka wydawała mi się wprost niepodobną; ta kobieta bowiem byłaby leciała za mną, podburzając wszystkich po drodze. Tłum zebrany chciał nas już prowadzić do komisarza policji, co mi się bynajmniej nie uśmiechało. Na szczęście wyście przybyli mi na pomoc.
— Poznałem panią z daleka — mruknął Princet — i natychmiast pomyślałem: — „Uważajmy bacznie, co tam się dzieje! Może trzeba wyratować panią Solange z jakiej biedy“. — Spytałem gapiących się na was obie, a dowiedziawszy się o co idzie, ułożyłem w głowie na prędce ową komedję, która powiodła nam się tak świetnie. Na razie nie przyszło mi na myśl nic lepszego. Na szczęście miałem przy sobie Cholard’a. Ten wyszukał fjakra niebawem; bez czego nie mogliśmy się obejść.... Ha! ha! ha! — wybuchnął śmiechem — tośmy im zagrali i wyprowadzili gracko w pole! Ręczę, że cała ta gawiedź uwierzyła nam święcie, uważając obydwóch za godnych przedstawicieli władzy!
— Popisaliście się rzeczywiście przewybornie — przyznała Solange — czem dowiedliście sprytu nie lada, i nadzwyczajnej przytomności umysłu.
— Ba! — Prince machnął ręką — w takich ważnych wypadkach, tylko zuchwały zwycięża.
— Skoro zobaczę „mistrza“, co nastąpi niedługo, nie omieszkam opowiedzieć mu szczegółowo, jak wielką oddaliście mi przysługę. Poproszę go o stosowne dla was wynagrodzenie.
— Co przyjmiemy z wdzięcznością.
— Za to będę wam wdzięczną do końca życia! — zawołała Solange.
— Ta bo blada damulka — mruknął Prince — nie wygląda mi wcale na szaloną.
— I nie jest nią, niestety! — westchnęła Solange.
— Skradziono jej więc dziecko na prawdę?
— Nie inaczej. Nie żądajcie jednak, abym wam o tem opowiedziała. To wyłączna tajemnica naszego „mistrza“. Bardzo to zresztą stare dzieje. Nie słysząc nigdy odtąd o tej całej historji, zapomniałam prawie o niej, i sama przestałam myśleć o tem. Dziś rano traf nieszczęsny sprowadził mnie oko w oko z tą kobietą którą zamknęliście tam, na górze.... Nie poznałam jej zrazu, a później nie mogłam się już wymknąć z jej szponów. Sądziłam, że umarła od dawna lub siedzi dotąd w domu dla obłąkanych. A ona nie tylko żyje, ale w dodatku z zupełnie zdrowymi zmysłami! Gdy rzuciła się na mnie, wołając w niebogłosy o oddanie jej dziecka, sądziłam na prawdę, że wyszło z cmentarza widmo złowrogie. Na szczęście nie straciłam przytomności.... Żyje!.... żyje!.... gdybyż choć była pozbawioną zdrowych zmysłów!... Budziłaby we mnie nie tyle obawy.
....Nie taję się z tem przed wami, że będę obecnie w ciągłym niepokoju.
— Z jakiego powodu?
— Mogę spotkać ją znowu kiedykolwiek, tak samo jak dziś znalazła się na mojej drodze.
Princet uśmiechnął się dziwnie.
— Chwilowo jest schowana w miejscu bezpiecznem — mruknął.
— Nie możecie trzymać jej tu wiecznie.
— Zapewne....
— Otóż nie zrobię teraz i kroku, żeby nie widzieć przed sobą tej furji, żeby mi się nie zdawało, że goni za mną owo widmo straszliwe!
— Rzeczywiście, ta blada kobieta może stać się niebezpieczną dla nas wszystkich — wtrącił Cholard.
— Nawet i bardzo! — dodała Solange.
Princet dumał nad czemś głęboko, z czołem zmarszczonem i z złowrogim błyskiem w oczach.
— Co bo my poczniemy z tym fantem? — spytał Cholard.
Po chwili milczenia Princet podniósł nagle głowę:
— Pytała mnie w powozie — rzekł z cicha — czy nie znam inspektora policji Morlofa?
— Prawda! — potwierdziła Solange.
— Odpowiedziałem, że znam go osobiście. Nie widziałem go co prawda, ale słyszałem o nim aż nadto wiele. Ten Morlot, to straszny człowiek, a dla nas okrutny i nieubłagany. On to wyśledził jednego z naszych przewódzców Gargasse a w szynku Charon, gdzie był na tyle nierozważnym wypić cokolwiek za wiele. Nie rad bym, żeby ów szpicel Morlot, następywał mi na pięty, szczególniej, jeżeli jest przyjacielem bladej damulki, jak ona utrzymuje.... Zaraz tej nocy zabierzemy stąd wszystko pochowane, wybierając inne miejsce. Nie pojawimy się w tym domu aż za dni kilka, gdy niebędzie w tem ani cienia niebezpieczeństwa.
— Nic nam dotąd nie grozi — zauważał Cholard. — Poco mamy ruszać się z tak dobrego miejsca?
Princet wzruszył miłosiernie ramionami:
— Jesteś jeszcze młodzikiem, nietoperzu — rzekł z uśmiechem złowrogim. — Potrzebujesz nabyć pewnej wprawy i doświadczenia. Dziś.... jutro.... Morlot dowie się o zniknięciu swojej i żony przyjaciółki. Będzie jej szukał, ma się rozumieć. Jestem pewny, że ten wyżeł policyjny, przewącha całą awanturę.... Musi on znać i ową historję z dzieckiem ukradzionem.... Domyśli się z łatwością, że ukryto gdzieś bladą kobietę.
— Cóż dalej? — bąknął Cholard.
— Odszuka woźnicę, który nas wiózł, a ten przyprowadzi go tu.... za dobrą zapłatę.
— Do djabła! że też nie pomyślałem o tej możliwości!
— A widzisz przyjacielu Cholard, jaki jeszcze z ciebie dzieciak w naszem rzemiośle. Trzeba zawsze myśleć o wszystkiem.
— Jeżelim dobrze zrozumiał.... nie wypuścimy już stąd damulki?
— To jest potrzebne koniecznie.
— A cóż z nią poczniemy?
Princet spojrzał tylko badawczo na Cholard’a, nie dając żadnej odpowiedzi.
— Taka załoga będzie dla nas ciężarem nie lada! — Cholard poskrobał się w głowę. — Moglibyśmy wynosząc się stąd w nocy ze wszystkiemi manatkami, puścić i ją wolno.
Princet ściągnął brwi:
— W interesie pani Solange, i dla naszego własnego niebezpieczeństwa — szepnął tonem ponurym — musi ta kobieta zniknąć na zawsze.
— Chcecie więc odejść stąd, nie otworzywszy jej drzwi więziennych? — spytała Solange.
— Możnaby tak z nią postąpić; sądzę jednak, że w ten; sposób nie zabezpieczymy się od niej dostatecznie.
— Chcecie ją zamordować! — krzyknęła Solange.
— Nie inaczej.
— Oh! to pachnie gilotyną!
— Nie mamy wyboru.... Idzie tu o nas wszystkich, nie wyłączając i „mistrza“.
— Prawda! — wtrącił Cholard.
Princet zwrócił się szybko ku niemu:
— Ty się z nią załatwisz tej nocy — rzekł.
— Ja?!....
— Tak.... spodziewam się, że nie stchórzysz, co?
— Jeszcze czego nie dostaje! Miałbym się kogo bać?
— A więc dobrze. Musisz zdobyć pierwsze galony, rekrucie
— Czy będę sam jeden?
— Naturalnie.
— Dlaczegoż nie chcesz zostać ze mną Princet?
— Wiesz przecie, że mam pilną robotę tej nocy, w stronie Bourg-la-Reine.
— Pchnięcie nożem pod piąte żebro, nieprawdaż?
— Zła metoda Cholard! Krew płynie i zostawia po sobie ślady nie zatarte. Udusisz ją po prostu. Taka cienka szyjka kobieca! To nie potrwa ani sekundy!
— Cóż potem?
— Wyniesiesz trupa i wrzucisz do studni w dziedzińcu. Dość tam jeszcze wody, aby ciało zanurzyło się całkowicie. Znajdziesz z łatwością ciężki kamień, którym zwłoki przywalisz, żeby na wierzch nie wypłynęły.
— O której porze mam tego dopełnić?
— Skoro nasi towarzysze uprzedzeni w ciągu wieczora, uwiną się z zabraniem z domu, rzeczy tu pochowanych. Ty zostaniesz ostatni. Tamci nie potrzebują wiedzieć.... rozumiesz?... jaką ci przeznaczam na dziś robotę.
Gdy wymawiał te słowa ohydne, zbój miał szatański uśmiech na ustach.
Solange pozieleniała z przerażenia. Umawianie z zimną krwią, zbrodni skrytobójstwa, spiorunowało ją, pomimo, że była w złem dość zahartowaną. Nie próbowała jednak bronić Gabryeli. Patrzyła z trwogą na dwóch złoczyńców, nie przemówiwszy ani słowa, aby odwieść ich od zamiaru złowrogiego.
— Nie mam tu co dłużej robić — podniosła się z siedzenia. — Wrócę do siebie.
— A nie życzysz pani sobie, zobaczyć na odchodnem naszej uwięzionej? — spytał Prince żartobliwie, wykrzywiwszy usta, tym samym, okropnym uśmiechem.
— Nie, nie! — odpowiedziała z drżeniem nerwowem.
— Nie zapomnij pani o nagrodzie nam obiecanej.
— O to bądźcie spokojni. Nie minie was na pewno!
— Odprowadź Cholard panią Solange aż na ulicę. Proszę iść drogą na prawo, a wkrótce dojdziesz pani do gościńca murowanego.
Odeszła. W chwilę później opuścili dom ustronny i obaj złoczyńcy.
Gabryela widziała gasnące zwolna światło dzienne, wpadające i tak nader skąpo, przez otwór oszklony w dachu. Zapadła noc. Nieszczęśliwa, była coraz silniej przekonaną, że zamknięto ją w zamiarze zamorzenia głodem.
Upłynęło ze trzy godziny zupełnych ciemności, i ciszy grobowej w koło niej, gdy nagle zostało przerwane ponure milczenie. Zdało się jej, że słyszy ciężkie kroki na dole, i po nad głową; jak również i na schodach.
Bezsilna, cała jakby połamana, z uginającemi się pod nią nogami, przykucnęła była w kącie. Podniosła się teraz z mozołem, a trzymając się muru rękoma, doszła aż do drzwi po omacku. Gdy je znalazła, przyłożyła ucho do dziurki w zamku, pilnie nadsłuchując. Mogła rozeznać kroki kilku ludzi. Dochodził ją i gwar głosów pomięszanych. Pomimo nadludzkiego wysiłku wszelkich władz, nie była w stanie podchwycić bodaj jednego wyrazu. Obijał się jedynie o jej uszy niby szum daleki fal wzburzonych. Chciała zrazu krzyczeć, wołać o pomoc. Nie śmiała atoli głosu dobyć, i nie mogła, tak ją coś za gardło ściskało. Czuła instynktowo, że od tych tam buszujących po całym domu, nie powinna oczekiwać niczego dobrego. Mogła osądzić resztę bandy zbójeckiej, po dwóch egzemplarzach, których poznała na swoją niedolę.
Hałas w domu trwał z pół godziny. Nareszcie zapanowała znowu cisza głęboka.
— Odeszli — pomyślała uwięziona.
Stała niemniej pod drzwiami z uchem do nich przyłożonem.
Trwało to dość długo. Naraz usłyszała wyraźnie Gabryela, że ktoś idzie po schodach do góry. Stawiano krok za krokiem, lekko, zwolna i prawie z wahaniem. Napełniła ją błoga otucha, że osoba wstępująca na schody, idzie aby ją uwolnić z więzienia. Ciężko odetchnęła, a serce uderzało w piersi jak młotem. Przybliżyły się kroki do samych drzwi i klucz zgrzytnął w zamku. Nie wątpiła dłużej Gabryela. Otworzą niebawem przed nią więzienie. Cofnęła się jednak w głąb izdebki, przenikniona trwogą zabobonną, i krew w żyłach ścinającą.
Otworzyły się drzwi. Na progu stanął jakiś człowiek. W lewej ręce trzymał sznur dość cienki, ale mocny, zakończony pętlą. W prawej dłoni miał lichtarz mosiężny, w którym migotała niepewnym światełkiem łojówka. Rozjaśniły się cokolwiek ciemności izdebki. Poznała Gabryela w wchodzącym Cholard’a, towarzysza tego, który ją tu wniósł prawie w omdleniu. Struchlała na ten widok, z krzykiem trwogi śmiertelnej. Zaiste, cała postać łotra nikczemnego, nie mogła wzbudzić w nikim zaufania, a tem bardziej w biednej, słabej i trwożliwej z natury istocie.