Dwie matki/Część trzecia/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cholard, przezwany przez towarzyszów nietoperzem, wyglądał wstrętnie w tej chwili. Dla dodania sobie odwagi do spełnienia zbrodni, a może, aby się odurzyć, rozgrzał sobie należycie ciało, a szczególniej głowę. Wódka buchała z niego, jak z beczki; był na pół pijany. Z jego małych, burych ślipiów, wysadzonych na wierzch głowy, sypały się iskry żółtawe. Nie podobna odmalować słowami, ohydnego, dzikiego, łotrowskiego wyrazu jego fizjonomji. Ponieważ drzwi otwierały się na zewnątrz, pozostawił je odchylone. Nie lękał się widocznie, aby zdołała mu się wymknąć jego ofiara. Nie mając na czem postawić lichtarza z świecą płonącą, uznał w końcu za stosowne umieścić go na podłodze.
Wlepiła w niego wzrok przerażony, biedna Gabryela czując dreszcz śmiertelny we wszystkich członkach. Gdy zbliżał się ku niej, uwolniwszy rękę z lichtarza, cofała się przed nim z drganiem nerwowem.
— Proszę nie zbliżać się do mnie — zawołała. — Boję się pana!
— Pojmuję to — wybełkotał, plączącym się językiem.
— Czyś pan przyszedł nareszcie uwolnić mnie? — spytała.
— Hę?.... Uwolnić?.... Głupstwo wierutne!
— Czego chcesz pan odemnie. Czego?
— Przekonasz się natychmiast!
Nędznik próbował zarzucić jej stryczek na szyję. Wyrwała mu się jednak, zebrawszy wszelkie siły. Skoczyła ku drzwiom w nadziei, że uda się jej wydobyć niemi na ulicę. Odgadł Cholard jej zamiar. Porwał w pół drogi za ramię i wepchnął nazad brutalnie do środka izby.
— Ha! ha! ha! — zarychotał — radabyś się stąd ulotnić po angielsku, co? Nadaremnie. Prócz tych drzwi, reszta pozamykane na dwa spusty; prócz nas dwojga zaś, nie ma żywej duszy w całym domu.... Beszta kompanów wyniosła się na cztery wiatry!.... Krzycz ile chcesz, to mi obojętne, wiem doskonale, że nikt twego wrzasku nie usłyszy. Jesteś w mojej mocy i już mi się nie wymkniesz.
— Chcesz mnie pan udusić tym sznurem? — spytała z drżeniem.
— A tak.... niby.... Musisz umrzeć! To postanowione nieodwołalnie.
— Oh! morderco! morderco!
— Ba! jeszcze nim nie jestem — mruknął głucho — ale będę za chwilę.
Cynizm bezczelny nędznika, przerażał prawie więcej, niż jego twarz pijacka. Gabryela wodziła w koło wzrokiem obłąkanym:
— Zgubionam!... zgubionam bez ratunku! załamała ręce.
— Gdyby to li odemnie zawisło — bąknął Cholard — byłbym ci życie darował.
Błysnął w tych słowach promyk nadziei, nieszczęśliwej kobiecie.
— Nie jesteś pan więc jeszcze łotrem skończonym szybko wtrąciła. Tak, jesteś za młody, aby być już potworem, nie mającym w sobie iskry ludzkiego uczucia! Nie wspomnę ani o ludzkiej sprawiedliwości, która dosięga prędzej, czy później skrytobójcę, ani o strasznym sądzie Bożym, i karze, za podobną zbrodnię.... Ale masz pan może matkę.... siostrę?... Otóż błagam cię w ich imieniu, przez pamięć na kobietę, która cię na świat wydała, kochając i kochana nawzajem przez ciebie, w latach twego dziecięctwa: Zatrzymaj się póki czas, nad przepaścią, nie bądź mordercą niewinnej, bezbronnej istoty! Ah! proszę mi wierzyć uśmiechnęła się boleśnie że nie bronię wcale mego życia nędznego i opłakanego. Bronię ciebie samego młodzieńcze! Nie bierz tak strasznej zbrodni na swoje sumienie, pozwól mi wyjść stąd!
Potrząsł głową przecząco.
— Niemożliwe Byłoby to zdradą wobec moich towarzyszów.
— Wobec tamtych, którzy ukradli mi dziecko, nieprawdaż?
Milczał zawzięcie, kręcąc stryczkiem w ręce.
— Pan jednak nie potrzebujesz obawiać się niczego — mówiła dalej Gabryela. — Nie wiem jak się nazywasz, nie znam cię.... Wypuść mnie!...
Cholard wahając się przez chwilę, pod wpływem słów błagalnych Gabryeli, przybrał na nowo minę ponurą i złowrogą:
— Nie — rzekł brutalnie — zawadzasz nam; mogłabyś szkodzić w interesach.... musisz umrzeć!
Gabryela nie chciała dłużej prosić zbója o zmiłowanie się nad nieszczęsną jego ofiarą. Czuła, że jest to dla niej rodzajem poniżenia, czemś przeciwnem jej godności. Była gotową umrzeć. Przygotowała się na utratą życia przez kilka godzin poprzednich. Nie myślała jednak poddać się bez oporu dusicielowi, i pozwolić mu zarzucić jej stryczek na szyję. Stanęła przed nim z oczami rozpłomienionemi, wspaniała rozbudzoną w niej energją.
— Nie jesteś jeszcze młodzieńcze skończonym złoczyńcą — zawołała. — Zostaniesz nim atoli, gdy zamordujesz bezbronną istotę. Nędzniku, dopełnijże zbrodni, jeżeli będziesz miał odwagę po temu!
Cholard drżał po trochu ze strachu. Rzecz łatwa do pojęcia, gdy popełnia się po raz pierwszy skrytobójstwo. Opanował jednak wkrótce chwilowe pomięszanie i wahanie. Wódka zresztą dodawała mu animuszu, podniecając gorączkowo. W niepewności, czy nie zbraknie mu odwagi w chwili stanowczej, uciekł się do spirytusu, aby dodać sobie okrucieństwa i zaciekłości.
— Trzeba kończyć! — mruknął dziko.
Jednym susem jak tygrys krwiożerczy, rzucił się na Garyelę, chwytając za gardło. Wysiłkiem nadludzkim potrafiła wyrwać się mordercy, z śmiertelnego uścisku. Walczyła z tą siłą nerwową, niesłychaną, którą nadaje rozpacz i najsłabszej istocie, wobec groźnego niebezpieczeństwa. Ona dyszała okropnie, ale zresztą nie wydawała głosu żadnego. Natomiast zbój nikczemny, krzyczał, wył nieludzkiemi głosami, miotając się wściekle. Upadli wreszcie jedno na drugie, wijąc się po podłodze niby gad o dwóch głowach.
Gabryela przestała się bronić. Czuła, że nie może złapać tchu, że omdlewa. Uklękła zbierając resztki sił. Zbój wydał okrzyk dzikiego tryumfu, zrywając się również z podłogi. Wzrok miał straszny. Oczy wyszły mu na wierzch głowy; toczył pianę, a usta wykrzywiał mu uśmiech szatański. Nadeszła chwila stanowcza. Przygotował pętlicę. Gabryela wzniosła w górę błagalne spojrzenie. W tej kornej postawie, oświetlał dokładnie jej bladą i piękną twarz, słaby promyk świecy płonącej. Przemówiła w chwili, gdy morderca wywinął stryczkiem nad jej głową:
— Opuszczam ten świat, na którym tyle wycierpiałam. Tobie Boże oddaję duszę moją! Bądź jej miłościw!
Dusiciel osłupiał wobec tej kobiety klęczącej, zrezygnowanej, z rękami złożonemi do modlitwy, z wzrokiem wzniesionym ku niebu, i która zdawała się zapominać, cała wniebowzięta, że wisi nad nią straszne narzędzie śmierci. Gabryela modliła się dalej:
— Czuwaj Chryste miłosierny nad moim synem!.... Spraw to, aby cierpienia, i śmierć męczeńska matki, okupiły szczęście jej dziecka!
Co zaszło w duszy Cholard’a? Jaka światłość z góry płynąca, oświeciła nagle jego umysł zbłąkany? Któż to odgadnie. Zmięszał się niesłychanie, i opuściła go od razu zaciętość krwiożercza. Czy był wzruszony? Czy przeniknęła go litość nad bezbronną ofiarą? Mniejsza o to! Zbój dziki, pijany szałem i wódką, wyjący jak wilk i pieniący się przed chwilą z wściekłości, został pokonany jednem spojrzeniem, skierowanem ku niebu!
Wszak zdarzało się nieraz, że cofał się z głuchym rykiem, lew pustynny, wobec kobiety rozpłakanej i rozmodlonej! Nie jedna już przed Gabryelą, okiełznała i zwalczyła samym wzrokiem dzikie zwierzęta. Obecnie drżał zbój nikczemny. Wlepił w Gabryelę oczy rozszerzone nadmiernie i zaczął się cofać. Gdy znalazł się za progiem, namacał machinalnie klucz tkwiący w zamku. Bezmyślnie prawdopodobnie, gdyż nie był zdolnym w tej chwili do czynu rozważnego, zatrzasnął drzwi i klucz obrócił.
Puścił się pędem na dół po schodach, jakby na wzór nocnych ptaków, widział doskonale wśród ciemności. Wybiegł z domu, przesadził przez mur jednym susem, i uciekł jak mógł najprędzej.
Można było przypuścić, że łotr czuje za sobą cały oddział szatanów, a raczej żandarmów, goniących za nim.
Gdy ucichły kroki Cholarda, przy wlokła się do drzwi Gabryela. Wtedy przekonała się, że zamknięte na zewnątrz.
— Rozumiem, dla czego odszedł — szepnęła. — Powiedział sobie, że niepotrzebnie kalałby ręce zbrodnią morderstwa, skoro wystarczy tak jemu jak i jego towarzyszom.... zamoczyć mnie głodem!... Zostawił mi jednak światło — dodała z gorzkim uśmiechem.
Usiadła, obrócona do drzwi plecami, i z głową ukrytą w dłoniach. Tonęła długo w bolesnej zadumie.
— Nie mogę łudzić się — pomyślała — jestem skazaną na śmierć bez ratunku. Niegodziwcy, którzy zabrali mi dziecko, pragną mojej śmierci. Jestem im potrzebną, a mają mnie w swojej mocy. Postanowili mnie udusić, Bóg jednak nie dopuścił, aby ten nikczemnik wyszedł stąd mordercą! Zginę w inny sposób, równie pewny, tylko będzie trwało dłużej, moje konanie!
....„Tamci odeszli“ — oświadczył mi młodzik, przysłany przez nich jako kat. Teraz zdaję sobie sprawę dokładną z owego hałasu, który słyszałam niedawno. Wyprowadzali się stąd całą bandą, zabierając wszystko z sobą.... Zostawili mnie jedynie uwięzioną w tym domu ustronnym, opuszczoną i bezsilną!.... Oh! głód! głód!... Co to za straszna męczarnia!.... Już go czuję! Słyszałam, że jest to jedna z najboleśniejszych śmierci. Tej męki brakowało mi jeszcze.... Zaznam i ten rodzaj tortur!.... Drżę ze strachu i przerażenia!.... Boże wielki! skróć moje męczarnie, lub daj mi siłę wytrwać w nich, bez szemrania!
Zobaczyła w kącie swój koszyczek, wodząc wzrokiem zamglonym po izbie. Krzyknęła, ale tym razem radośnie. Dowlokła się z mozołem aż do koszyczka. Były w nim jak zwykle ciasteczka, cukierki dla dziatwy, i bułka dla niej. Zabierała zawsze z sobą ten skromny posiłek, wybierając się na dłuższą przechadzkę.
Zrana wypiła kawę tylko Nic więc dziwnego, że była okropnie głodną. Nie śmiała jednak nadpocząć bułki i zjeść ciastek. Patrzyła na ten mały zapasik ze łzami w oczach. Podzieliła go wreszcie na trzy razy.
— Dziś.... jutro.... pojutrze!... — szepnęła z bólem niewysłowionym. — A potem, co będzie?.... Potem straszliwe męczarnie i śmierć! — dodała zrezygnowana.
Zaczęła jeść, zalana łzami gorzkiemi.