[90]DZIEŃ STWORZENIA
Rezygnacja pod niebios potężnych kopułą
Rozchyla ścięte wargi, nawykłe do jęku;
Popłynąć w bitwie blasków na rzekach spłaszczonych,
Złożywszy zboku dłonie, jak żagle zwinięte.
Tak niewiele potrzeba, by usnąć spokojnie
Na jeziorze wieczoru, pod mgłami i lodem.
Rozwiera się kurtyna zaświata, przerębel
Wpycha w płuca powietrze, tłoczone przez widma.
Zasznurowana krtani w ozonie głębiny,
W niecce obłoków pęka źrenica, jak rybia!
Przestrzeni prostopadła w szklistych oczach zwierząt,
Jak huragan, wyrastasz nad głową śmiertelnych!
Boleść ścięgna rozpina na drewnie, rzezanem
Przez palce dotykalne, jak uśmiech cyklopów;
To cierpienie cierpliwe w pieczarze natury
Wytapia z żył zwiotczałych krew ostrą, jak złoto.
Metale przebudzone w tym słonym oddechu
[91]
Leją strugę stężałą przez nozdrza rozwarte.
Chrapliwa jest melodja, jak warkot ptaszęcy,
Zanim opadnie chmurą na szrony chropawe.
O, wysokości stoku! Na zenit wybladły
Pnie się sroga posoka i kurniawa blasku.
Różowość zielonkawa w mgły sypie widzialne
Płaskie pasma na strunach, zrudziałych od srebra.
Z parującej czeluści dźwigają się cienie
I widma strącasz palcem, jak mieczem korony.
Ziemio, siostro daleka. Na trawach opiłych
Wiatrową wilgotnością, szczebioce i pryska.
Podejdź brzegiem ku źródłom, w szumie nieruchomym
Jest lira umęczona, jak gałąź wierzbiny.
Rozszczepioną odnaleźć pod niedotykalnym
Mostem, wyciągnąć ręce, jak ku burzom świtu.
Ach! potrącić paznokciem, jak się kraje szybę
Westchnieniem, bezcielesną linją szczęśliwości.
Spójrz na pastuchów, pasy ściągają rzemieniem,
Owce brodzą po grudzie, pióra przez obłoki.
Trzeba się piosnki prostej uczyć, aż wystruga
Sztachetę u zagrody, w którą zmierzch łomoce.
O, stwórz na nowo jodły i belki wyciosaj,
Aby się nie rozchwiały, zanim sen uderzy.
Odpoczniesz wreszcie. W siódmym wielkim dniu nieróbstwa
Uśmiechniesz się nieludzko, zapłaczesz inaczej.