Dzieci (Prus)/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XXI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po wszystkich drogach kręciło się wojsko albo strażnicy, więc Świrski, rad nierad zatrzymał się w Słomiankach, skąd zaczęła się nieszczęsna jego epopeja. Tu Rycerze Wolności mieli skład broni, tu zebrali się po wyjeździe z miasta, niedaleko stąd napadli starego Linowskiego. Ze Słomianek Świrski pojechał do Leśniczówki, gdzie upłynęło mu (tak myślał dzisiaj!) kilkanaście dni bodaj czy nie najszczęśliwszych w życiu. Nareszcie w Leśniczówce dowiedział się Kazimierz, że eksczeladnik kowalski, Zając, wziął stąd broń i, najpierwej z kilkoma ludźmi, zaczął wojować na własną rękę...
Od napadu na starego Linowskiego upłynęło ledwie półtora miesiąca, a ileż w tym czasie zaszło wstrząsających wypadków, ileż zmian!... Sześć tygodni temu Kazimierz marzył o stworzeniu armji; dzisiaj nie mógł pomyśleć o tem bez wstrętu i zgrozy... Sześć tygodni temu kipiał radością i nadziejami Lisowski, a Starka uważany był za jednego ze zdolniejszych kandydatów na oficera; dziś Lisowski w grobie, a uwięziony Starka denuncjuje swoich niegdyś kolegów i przyjaciół!...
Takie i tym podobne myśli, niby rój much dokuczliwy, obsiadały duszę Kazimierza i zatruwały mu spokój, którego bardzo potrzebował. Jedynym środkiem przeciw natręctwu tych duchowych pasorzytów były... wspomnienia panny Jadwigi... Świrski wyobrażał sobie jej oczy mądre i figlarne, usta pieszczotliwe, włosy popielate, każdy ruch, każdą zmianę fizjognomji, powtarzał niemal każdy jej wyraz... I czy może być, ażeby ona, taka ładna, tak trzymająca wszystkich w odległości od siebie, ażeby ona — tuliła się do niego?... Czy w rzeczy samej on na tyle stracił przytomność, że pochwycił ją i całował... całował... jak warjat?... A Jadwiga nietylko nie obraziła się, ale jeszcze kazała mu przyjechać do Rożków!...
„Jeżeli mogłem — rozmyślał Świrski — co to jest: mogłem?... jeżeli musiałem trochę zaryzykować dla wydobycia Chrzanowskiego, tem bardziej muszę, choćby mi djabli wiedzą co groziło, pojechać czy pójść do Rożków... Kobieta... Jadzia... naznaczyła mi widzenie, a ja miałbym się nie stawić?...“
Rozwagi te były powierzchowne i zbyteczne. Świrski nie potrzebował powoływać się na konieczność galanterji wobec dam, ponieważ czuł, że wspomnienie pocałunków przykuło go do Jadwigi, że go ciągnie i że on musi dążyć do niej, choćby mu śmierć stanęła na drodze. Nie innych zapewne uczuć doznaje ćma wobec zapalonej świecy.
Musi — i basta!... Pierwszy w życiu pocałunek obłąkał go. Dopóki jeszcze miał obowiązek myśleć o wydobyciu z więzienia Chrzanowskiego, szał miłosny palił się gdzieś na drugim planie w jego duszy. Lecz od chwili, gdy Chrzanowski jest wolny, a zapewne i bezpieczny, miłość Świrskiego stała się jak potok górski, który podsyciły deszcze i żadna nie powstrzyma zapora.
Kazimierz tonął w ognistem morzu namiętności. Niekiedy jednak płomienna ściana rozdzierała się na chwilę, a wówczas młody chłopak zaczynał pojmować, że dzieje się z nim coś niezwykłego i niedobrego. Był strudzony, bardzo strudzony, wszystko drażniło go, męczył się łatwo, a jego sen był albo gorączkowem marzeniem, albo przykrą utratą przytomności, poza którą coś jednak kipiało i burzyło się w duszy.
„Do Rożków!... do Rożków!...“ — oto wyrazy, które najczęściej stawały mu w pamięci. Za nowe pocałunki Jadwigi oddałby cztery życia, gdyby je miał... oddałby nawet wieczność, gdyby w nią wierzył.
Chociaż — i niewiara w życie wieczne zaczęła się także modyfikować. Bo czy mógł on przypuścić, ażeby — naprzykład — Jadwiga umarła i ażeby już nic z niej nie pozostało oprócz garstki popiołu?... Nie, tak być nie może, gdyż natura dopuściłaby się już nietylko okropnej, ale wprost — nikczemnej niesprawiedliwości... Przecież Dębowski człowiek rozumny, a jednak — trochę wierzy w życie przyszłe... Kto zatem wie, czy tego życia niema?... A jeżeli jest, więc i Bóg musi istnieć... A w takim razie człowiek może bez śmieszności oddawać się w obronę siłom nadziemskim i niekiedy ma prawo powiedzieć: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!... jak uczyła go poczciwa Linowska.
„Muszę pogadać o tych rzeczach z księdzem Stanisławem...“ — rzekł do siebie Kazimierz i ucieszył się, że ma jeszcze jeden powód wybrania się do Rożków. I taki ważny powód!...
W Słomiankach przepędził Świrski dwa dni i trzy noce; były to przykre czasy widzeń gorączkowych i dziwacznych projektów. Raz, przez całą godzinę, rozmyślał nad tem, ażeby odwiedzić Linowską w Leśniczówce; innym razem postanawiał sobie, że po wizycie u Jadwigi w Rożkach, pojedzie w stronę Świerków i zawiadomi stryja, ażeby się z nim zobaczył. Oba projekta były rezultatem ogarniającej go i coraz silniejszej tęsknoty, nietyle może za stryjem, ile za dzieciństwem, nietyle za Leśniczówką, ile za spokojem.
Ach, żeby chociaż z tydzień odpocząć!... Żeby choć parę... choć jedną noc dobrze przespać!...
Przytem dręczył go nieokreślony niepokój; zdawało mu się, że lada dzień, jeżeli nie lada chwilę, coś się stanie, coś niezwykłego... Pragnął, ażeby się to już stało, ale bieg życia nie stosował się do jego pragnień.
Świrski przypomniał sobie, że kiedy w piątek wieczór po wykradzeniu Chrzanowskiego był bardzo rozdrażniony, uspokoił go krupnik... wódka z miodem... Więc i teraz poprosił gajowego, ażeby mu dał wódki z miodem. Przygotowano jej całą flaszkę, którą Świrski popijał, wprawdzie ze wstrętem, ale — co parę godzin kieliszek. Zdawało mu się, że jest spokojniejszy; naprawdę — rozdrażniał się coraz mocniej.
Ile razy gajowy powrócił z lasu do domu, Kazimierz wybiegał naprzeciw niego i, prawie drżący, wypytywał: co słychać?... czy wojsko wyszło z Rożków?... Wojsko z Rożków nie wyszło, choć miało lada chwilę opuścić osadę, inne wiadomości były skąpe.
Nareszcie przyszła ciekawsza wieść. Oto Zajączkowski, który wcale nie zginął, przed paroma dniami napadł urząd gminny w Zatorach, a gdy nadbiegli strażnicy z kozakami, zamknął się w budynku gminnym i bronił tak wściekle, że oblegający musieli się cofnąć. Wówczas bandyta, zostawiwszy paru swoich zabitych i dobiwszy jednego ciężej rannego towarzysza, uciekł z pozostałymi!... Gdy zaś przybiegł nowy oddział kozaków, już nie znalazł nikogo, przynajmniej z żywych.
Między gajowymi krążyła pogłoska, że od tej pory każdy dom, w którym broniłby się Zajączkowski, że każdy taki dom zostanie zburzony armatami.
Świrski już był poirytowany na Zajączkowskiego za zagrabienie owych trzech tysięcy rubli, które stryj wysłał mu do partji; gniew i pogarda ogarniały go na myśl, że ten bandyta morduje własnych rannych. Ale jednocześnie nie mógł obronić się przed uczuciem podziwu dla tego biednego, nieoświeconego eks-rzemieślnika, który niekiedy miewał genjalne natchnienia, a w innych warunkach mógł był zostać bohaterem, gdyż nie brakło mu nawet szlachetnych instynktów, ani chęci do wyzbycia się ciężkich wad. Zdemoralizowała go tylko zasada „walki klas“ i „eksproprjacji,“ ciągle głoszona na zebraniach przedrewolucyjnych.
„Zmarnowali i sprawę, i ludzi!...“ — pomyślał Świrski z goryczą.
Najgorsze były noce. Pomimo sporych ilości krupniku Kazimierz nie mógł sypiać, a jeżeli zasnął, napastowały go przykre marzenia. Właściwie nie były to nawet marzenia, ale jakby widzenia. Jednej naprzykład nocy, gdy stracił wiedzę o tem, że jest w Słomiankach, wspomnienie przeniosło go do miasta X., do owej kamienicy przy Nowym Placu, z której był mimowolnym świadkiem zabicia policmajstra. Jak wówczas — stał w oknie, jak wówczas — widział na środku placu z jednej strony nadjeżdżające sanki, z drugiej szewckiego chłopca w podskokach... Ale tym razem wiedział, że za chwilę upadnie bomba i na myśl o tem włosy powstały mu na głowie... Chciał uciekać — nie mógł... Chciał zamknąć oczy, ale powieki stały się przezroczystemi i widział wszystko... Chciał zasłonić uszy, ale w żaden sposób nie mógł podnieść rąk, które były ciężkie, jak ołów... Obudził się krzycząc i — już nie zasnął.
Innej nocy rozdrażniona pamięć wskrzesiła mu scenę, kiedy uwalniał Chrzanowskiego. Widział sklepioną kancelarję więzienia, widział suchą figurkę nadziratiela i bujną, żółtą czuprynę pisarza... Lecz, gdy zażądał od nich, ażeby kazali przyprowadzić Chrzanowskiego, nadziratiel odpowiedział, że więźnia niema tutaj, ponieważ przeniesiono go do koszar.
— W takim razie pojadę do koszar — rzekł Świrski, przebrany za oficera. I wyszedł. Ale w korytarzu zgasło światło i nie mógł trafić do schodów, a gdy wreszcie zbiegł na dół, przekonał się, że w bramie niema stróża z kluczem. Furtki nie mógł otworzyć, a na dziedziniec nie miał odwagi wejść, nie wszedłby tam za skarby świata. Więc zrozpaczony ukrył się w najciemniejszym kącie i — ujrzał naprzeciw tajemnicze okienko, w którem nadziratiel i pisarz cicho się śmieli...
Świrski spał w stodole. Sen o więzieniu przeraził go tak, że chłopak z siana stoczył się na klepisko i chciał — gdzieś uciekać. Dopiero przejmujące zimno otrzeźwiło go, ale nie uspokoiło.
Po chwili skrzypnęły drzwi stodółki i wszedł gajowy z latarnią.
— Panie naczelniku — rzekł do Świrskiego — sałdaty z Rożków wyniosły się...
— Więc moglibyśmy tam pojechać?...
— Choćby zaraz, jeżeli pan naczelnik każe...
— Moi złoci... mój Teofilu... — odezwał się Kazimierz tonem błagalnym — przestańcież mnie raz u djabła przezywać naczelnikiem... Nie jestem nim i nigdy nie byłem...
— Jak pan na... jak panicz każe — poprawił się gajowy.
W ciągu pół godziny gospodyni zagrzała herbaty, a jej mąż założył chudego konia. Świrski szybko wypił śniadanie, uściskał oboje gajowych, zostawił im dwie trzyrublówki i siadł na sanki. W drodze odezwał się gajowy:
— A panicz wiedzą, że wczoraj kręcił się koło Piaseckiego ten... ten Stasiek?...
— Ten mały, co to biegał na wywiady z partji Zajączkowskiego? — spytał Kazimierz.
— Jużci on. Ale choroba go wie, o co on się teraz wywiaduje i dla kogo...
— Posądzalibyście go?...
— Nie posądzamy, ino się boimy... — mówił gajowy. — To, panie, podlec musi być, żebym nie powiedział w złą godzinę...
— Z czego wnosicie?
— Wczoraj, u Piaseckiego, Stasiek wypytywał się, czy nie wiedzą, gdzie jest Zajączkowski. A kiedy mu powiedzieli, że z takim zbójem nie mają nic do czynienia, więc wtedy Stasiek zapytał się, czy gdzie nie widzieli panicza... niby pana naczelnika Świrskiego...
— Żartujecie!... — wtrącił Kazimierz.
— Żebym tak zdrów był, jako mówię prawdę. Więc zaraz Piasecki pomyślał se, oj! niedobrze... i dał mi znać. Ale ja nie chciałem budzić panicza i zeszło mi do dziś rana...
Świrski pomyślał, że może, za pośrednictwem Staśka, poszukuje go Zajączkowski... „Może zechce mi co zwrócić z trzech tysięcy rubli, które gwizdnął?...“ rzekł w sobie z uśmiechem. Gajowy odezwał się znowu:
— Ja, panie na... ja, paniczu, rozważam sobie, że może nie kuniecznie dobrze robią te rewolucjonisty, kiedy takich małych wciągają do rewolucji?...
Świrski mimowoli zarumienił się na wzmiankę o zbyt młodych rewolucjonistach. Gajowy prawił dalej:
— Człowiek starszy niech sobie robi, co chce; un ma już rozum. Ale taki mały, kiedy się rozpróżniaczy, biegając po wsiach i lasach na przeszpiegi, to już nie weźmie się do żadnej roboty, nawet choćby oddać go do rzemiosła. Un już ciągle będzie latał za polityką. Tam zełże, tu ukradnie, a jeszcze, nie daj Boże, żeby kogo nie zabił, albo na swoich własnych nieszczęścia nie sprowadził...
Świrski słuchał w milczeniu. Czuł rację w słowach gajowego, ale nie mógł przecie oburzać się na robienie polityki przez dzieci, on, który w osiemnastym roku życia chciał tworzyć armję!...