<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sam nie wiem, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o moim początku. Dzieckiem wszak szczęśliwym byłem: zabawek miałem wiele i wolności tyle, żem jej zużyć nie umiał. Miałem czaka i hełmy z blachy i tektury, półpancerze błyszczące niklem i pozłótką, szablę z frędzlą i gardą, mieczyk oraz strzelbę, która łoskot sprawiała gromki, jak prawdziwa. Bęben miałem i trąbę oraz konia z ceraty na czerwonych biegunach; żołnierzy ołowianych pudła pełne, nakręcane koleje, klocki kamienne firmy Anker, z których wieże wznosiłem jak ja sam wysokie, i kredek stosy z fabryki Iskra i Karmański — wszystko miałem, com zechciał, i swobodę, powietrze, i przestrzeń, i czas. Od porannego do wieczornego mycia zębów słyszałem zachęty: — Baw się, boś dziecko, pij mleko, bo zdrowe, krzycz i hałasuj, kiedy masz ochotę, biegaj sobie nago (lecz ręką części wstydliwych nie tykaj), czytaj troszeczkę, rysuj ile wlezie (smaruj jak umiesz, na formę nie zważaj), wyzwalaj z siebie tajemne pragnienia, śpiewaj fałszywie, pleć, co ślina niesie, dzieckiem bądź co sił, kwitnij na potęgę.
Tak mi mówiono. Natura moja, przez dziadka i ciocie nadzorowana czule, prężyła dzielnie, by tak rzec, ramiona, dom nasz zaciszny napełniając wrzawą i siejąc wokół chwackie spustoszenie. Zasmarowałem już całe wagony papieru, nie darowałem białym drzwiom i szafom, ścianom, futrynom ani szybom, by nie tamować niszczących skłonności, co zgodne z naturą.
Nad wychowaniem moim czuwał lekarz-specjalista, pan doktór Kraft. Łagodny, smutny, siwy pan przyjmował mnie raz w miesiącu w jasnym gabinecie, gdzie pełno było szkła i rur. Ściany zdobiły rysunki dzieci w jasnych ramkach: Mama i tata, Moje Miasto, Czym Chcę Być, Moja Książeczka. Tata zęby szczerzył jak wilk i łapy długie miał, do nóg — a te znów wielkie jak łopaty. Mama cała w różowej farbie upaprana, a na bulwiastej głowie żółty pióropusz — czyli włosy. Zielony potwór to wojskowy, czarny — policjant czy kolejarz, kwadraty całe dziurkowane — to domy, miasta i koleje, zielone kupy to przyroda, i inne jeszcze bohomazy w kolorach barszczu i budyniu, sadzy, krochmalu oraz guana zbierał łagodny doktór Kraft, który naukowo badał twórczość dzieci. I ja także znosiłem moje malowidła, które oglądał, marszcząc brwi.
— Co to? — pytał wskazując kałuże rozmazanych farb.
— To dzień — mówiłem — to noc, lato — mówiłem — dom, podwórko.
— Hm — głową kręcił — a dlaczego pustka taka we dnie i w nocy, w domu, w polu? Dlaczego dzieci nie malujesz, dziadunia, siebie i zwierzątek?
— Bo ja — odpowiadałem bystro — sam się zwykle bawię.
— Ach, sam... A jak się bawisz?
— Dobrze. Polecenie pana doktora, abym od narzędzi ostrych nie stronił i lęku w sobie nie wytworzył przed długim i spiczastym kształtem, wykonałem: obrusy wszystkie pokrajałem, firanki ściąłem i skłułem mebli tapicerskie części; sztychem niejednym zagroziłem ciociom — lubię, kiedy krzyczą, lubię ich łezki i palców kiwanie. Dręczenia zwierząt też nie zaniedbałem. Z fuzyjką moją, wiatrem ładowaną do stajen się skradam i salwę oddaję, która przy żłobach zamieszanie sprawia. Łają mnie furmani i Dubiel wygraża, ale dziadka wola drogę mi toruje. Przez podwórze pędzę pierzaste watahy, szablą i lancą kłując, gdzie popadnie. Dzień mam pracowity. Jedzeniem pluję i służbę obrażam, w łazience brudzę, higienie urągam, a kiedy kto w poprzek mym pragnieniom stanie, „pozwólcie dziecku”, płacząc rzewnie, proszę.
— Hm — pytał doktór — lęki jakieś odczuwasz?
— Żadnych.
— Moczysz się?
— Czasem.
— Rysujesz klucze?
— Chciałbym, lecz nie umiem.
On pytał dalej:
— Boisz się schodów? Zjeżdżasz po poręczy? Jaki kolor lubisz, a który ciało twoje gęsią skórką marszczy? Wymień zapach, w którym marzyć zwykłeś o rzeczach zdrożnych — nie wstydź się, mów śmiało. Jeśli odpowiesz inaczej, niż chcemy, potwierdzisz tylko to, co dawno wiemy.
— To po co pytać?
— Abyś odpowiadał. Tajemnic w tobie nie ma żadnych, tylko nieposłuszeństwo możesz przeciwstawić światu, który zewnątrz ciebie i wewnątrz jednej jest natury. Ty jesteś tylko punkt krytyczny, w którym materia psychiczna ze stanu symboli w akt przechodzi. Stanie się to mimo ciebie lub z twoją pomocą. Twoje przyzwolenie nic nie zmienia, tobie tylko daje złudzenie wolności, a w nim całe twoje szczęście osobiste.
— Niezupełnie rozumiem.
— Nic dziwnego, jesteś jeszcze malutki. Tym śmielej wyznaj wszystko, gdyż winy w tobie nie ma żadnej. Śpisz w nocy?


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.