Dziecko przez ptaka przyniesione/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sam nie wiem, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o moim początku. Dzieckiem wszak szczęśliwym byłem: zabawek miałem wiele i wolności tyle, żem jej zużyć nie umiał. Miałem czaka i hełmy z blachy i tektury, półpancerze błyszczące niklem i pozłótką, szablę z frędzlą i gardą, mieczyk oraz strzelbę, która łoskot sprawiała gromki, jak prawdziwa. Bęben miałem i trąbę oraz konia z ceraty na czerwonych biegunach; żołnierzy ołowianych pudła pełne, nakręcane koleje, klocki kamienne firmy Anker, z których wieże wznosiłem jak ja sam wysokie, i kredek stosy z fabryki Iskra i Karmański — wszystko miałem, com zechciał, i swobodę, powietrze, i przestrzeń, i czas. Od porannego do wieczornego mycia zębów słyszałem zachęty: — Baw się, boś dziecko, pij mleko, bo zdrowe, krzycz i hałasuj, kiedy masz ochotę, biegaj sobie nago (lecz ręką części wstydliwych nie tykaj), czytaj troszeczkę, rysuj ile wlezie (smaruj jak umiesz, na formę nie zważaj), wyzwalaj z siebie tajemne pragnienia, śpiewaj fałszywie, pleć, co ślina niesie, dzieckiem bądź co sił, kwitnij na potęgę.
Tak mi mówiono. Natura moja, przez dziadka i ciocie nadzorowana czule, prężyła dzielnie, by tak rzec, ramiona, dom nasz zaciszny napełniając wrzawą i siejąc wokół chwackie spustoszenie. Zasmarowałem już całe wagony papieru, nie darowałem białym drzwiom i szafom, ścianom, futrynom ani szybom, by nie tamować niszczących skłonności, co zgodne z naturą.
Nad wychowaniem moim czuwał lekarz-specjalista, pan doktór Kraft. Łagodny, smutny, siwy pan przyjmował mnie raz w miesiącu w jasnym gabinecie, gdzie pełno było szkła i rur. Ściany zdobiły rysunki dzieci w jasnych ramkach: Mama i tata, Moje Miasto, Czym Chcę Być, Moja Książeczka. Tata zęby szczerzył jak wilk i łapy długie miał, do nóg — a te znów wielkie jak łopaty. Mama cała w różowej farbie upaprana, a na bulwiastej głowie żółty pióropusz — czyli włosy. Zielony potwór to wojskowy, czarny — policjant czy kolejarz, kwadraty całe dziurkowane — to domy, miasta i koleje, zielone kupy to przyroda, i inne jeszcze bohomazy w kolorach barszczu i budyniu, sadzy, krochmalu oraz guana zbierał łagodny doktór Kraft, który naukowo badał twórczość dzieci. I ja także znosiłem moje malowidła, które oglądał, marszcząc brwi.
— Co to? — pytał wskazując kałuże rozmazanych farb.
— To dzień — mówiłem — to noc, lato — mówiłem — dom, podwórko.
— Hm — głową kręcił — a dlaczego pustka taka we dnie i w nocy, w domu, w polu? Dlaczego dzieci nie malujesz, dziadunia, siebie i zwierzątek?
— Bo ja — odpowiadałem bystro — sam się zwykle bawię.
— Ach, sam... A jak się bawisz?
— Dobrze. Polecenie pana doktora, abym od narzędzi ostrych nie stronił i lęku w sobie nie wytworzył przed długim i spiczastym kształtem, wykonałem: obrusy wszystkie pokrajałem, firanki ściąłem i skłułem mebli tapicerskie części; sztychem niejednym zagroziłem ciociom — lubię, kiedy krzyczą, lubię ich łezki i palców kiwanie. Dręczenia zwierząt też nie zaniedbałem. Z fuzyjką moją, wiatrem ładowaną do stajen się skradam i salwę oddaję, która przy żłobach zamieszanie sprawia. Łają mnie furmani i Dubiel wygraża, ale dziadka wola drogę mi toruje. Przez podwórze pędzę pierzaste watahy, szablą i lancą kłując, gdzie popadnie. Dzień mam pracowity. Jedzeniem pluję i służbę obrażam, w łazience brudzę, higienie urągam, a kiedy kto w poprzek mym pragnieniom stanie, „pozwólcie dziecku”, płacząc rzewnie, proszę.
— Hm — pytał doktór — lęki jakieś odczuwasz?
— Żadnych.
— Moczysz się?
— Czasem.
— Rysujesz klucze?
— Chciałbym, lecz nie umiem.
On pytał dalej:
— Boisz się schodów? Zjeżdżasz po poręczy? Jaki kolor lubisz, a który ciało twoje gęsią skórką marszczy? Wymień zapach, w którym marzyć zwykłeś o rzeczach zdrożnych — nie wstydź się, mów śmiało. Jeśli odpowiesz inaczej, niż chcemy, potwierdzisz tylko to, co dawno wiemy.
— To po co pytać?
— Abyś odpowiadał. Tajemnic w tobie nie ma żadnych, tylko nieposłuszeństwo możesz przeciwstawić światu, który zewnątrz ciebie i wewnątrz jednej jest natury. Ty jesteś tylko punkt krytyczny, w którym materia psychiczna ze stanu symboli w akt przechodzi. Stanie się to mimo ciebie lub z twoją pomocą. Twoje przyzwolenie nic nie zmienia, tobie tylko daje złudzenie wolności, a w nim całe twoje szczęście osobiste.
— Niezupełnie rozumiem.
— Nic dziwnego, jesteś jeszcze malutki. Tym śmielej wyznaj wszystko, gdyż winy w tobie nie ma żadnej. Śpisz w nocy?