<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tę opowieść słyszałem od Dubiela, stangreta, który u dziadka także za stróża sługiwał. Człek to był rozmowny, aż nadto... Aż nadto: któż takie rzeczy dziecku opowiada? Tłumaczy go prostota i to, żem ciekaw był nadmiernie. Gdy mi tylko z domu pozwolono wybiec, szukałem Dubiela, który uprząż czyścił lub słomę wygarniał. Stary był, w dziadka latach prawie; czuprynę miał siwą, bujną pod brudnym kaszkietem, który nosił na ucho, z fantazją, z żołnierska.
Bo żołnierzem był dawniej.
— Hej — mówił — paniczu... W arcyksiążęcych ja ułanach służył... — I śmiał się piskliwie, papierosa kręcąc w palcach czarnych i twardych jak kołki.
— He, he — ciągnął — czerwone portki my nosili, czaka z bączkiem i złote szamerunki. Ładne było wojsko dawniej, kiedy o tej Polsce, co teraz nastała, ani słychu nie było — i dym nosem puszczał.
W czasie wielkiej parady, opowiadał stary, przed samym cesarzem, koń zrzucił Dubiela i cały pułk po człeku przeszedł, zanim sanitariusze go zabrali. Lekarze złożyli połamane kości i wydali świadectwa, że do służby untauglich[1]; za pazuchę sięgał, papier wygrzebywał przetarty na brzegach i pieczęć pokazywał z czarnym orłem dwugłowym. Przyjął dziadek Dubiela i dał mu w opiekę czarne konie, które do pogrzebów trzymał. Mieszkał Dubiel samotny w czworaku przy stajni, w izdebce ze wszystkich najmniejszej. On bramy zamykał, gdy wieczór zapadał, i psy spuszczał przed nocą — dwa złe kundle, szare, wyleniałe, które przez dzień cały ukryte były gdzieś za stajnią, aby dzieci nie straszyć.
Miasto nasze lubiło pogrzeby. Kiedyś było stolicą, później być przestało, bo król stąd wyjechał i dwór z sobą zabrał. Zwyczaj tylko pozostał, że na zamku naszym królowie brali korony, a potem wracali już prochem, w krypcie spocząć, w podziemiach katedry.
Miasto żyło tylko wtedy, gdy umierał król — ceremonią żyło, świętem, pompą — zresztą spało, czekając, aż się nowy cykl wypełni. Każdy chciał w pogrzebie kroczyć, kiedy przyjdzie wielki dzień. Na to trzeba było jakiś kostium mieć, godność oraz należeć do kompanii, która tradycyjnie miejsce bierze w pstrym orszaku: stąd więc u nas zatrzęsienie bractw i cechów, korporacyj i towarzystw, chórów, orkiestr, honorowych straży, syndykatów, związków, klubów; stąd gust szczególny maskarady, umiłowanie ostentacji oraz gapiostwo. Miasto stare, było jak starzec, co żyje wspomnieniem świetniejszych czasów, i jak dziecko zarazem, co czeka na święto.
Dubiel o pogrzebach swoich opowiadał, jak żołnierz, co bitwy wspomina. Królów dawno nie chowano w naszym mieście, bo ich już nie stwarzał kraj rozcięty na trzy części, z których każda w innej stronie miała tron. Lecz pogrzeby nie ustały — cykl wciąż trwał i wciąż zwożono tutaj zwłoki jakieś, którym naprzeciw wychodził lud przebrany w swoje kostiumy stare, by znów przeżyć radość żałoby i parady. A to poeta był lub wódz, albo inny duch potężny, w którym osierociały kraj monarchę-ojca uczcić pragnął.
— W koni sześć my go wieźli, a na każdym kapa srebrna i w uszach rajery — jak — he, he — u dam... Ja w kołpaku z kitą i w czamarze, w siodle siedzę i prowadzę wóz czy ten, jak mówili, rydwan — a to były jakby schody, jakby ołtarz albo tron. Trumna srebrna — co się nastękały chłopy, gdy ją podźwigały w górę — trumna, mówię, na tych schodach, czyli na rydwanie, który moje konie ciągły — rzeźbiona w orły i korony, i na łapach lwich. A to już był proch, paniczku, garstka tego... Wiem, bo pisał o tym „Czas”. Nic nie było w środku, kiedy otwarli grób: próchno pono i włosów pukiel — złoty albo siwy.
— A kto to był, Dubielu?
— Ten proch? Już nie pomnę, bo do nazwisk nie mam głowy, a w pogrzebach wielum sławnych chodził. Ten, com go wtedy wiózł, od stu lat już, pono, nie żył — tak pisało — ale jeszcze raz go chować chcieli, bo gdy pomarł, nie wiedzieli ludzie oni, co go znali, kto to był. Skrył się, uciekł, czy nakłamał tak o sobie — tego nie wiem — panicz lepiej wiedzieć będzie, w szkole o nim pewnie uczą. Wtedy wspomni panicz, żem go wiózł — ten, znaczy, odgrzebany proch. Proch — powtarzał głową kręcąc — i koni sześć, srebra, drzewa, sukna huk, i biskupy, i sokoły, bractwa, cechy, strzelcy. A co księży!... I ludu moc. A płakali! Dzwony biły...
Bajał Dubiel, jak to zwykle baje gmin. Stangreta władze umysłowe stępione były alkoholem, który od lat wielu płynął w jego krwi. Policzki jego barwił czerwony kwiat upleciony z drobnych żyłek, który siniał, kiedy Dubiel wpadał w uniesienie albo w złość.
— Dzwony! — chrypił — a Zygmunt, dzwon królewski, ten największy pono w świecie, to ci mówię — jako organ grał. I śpiewał chór. W kwiatach i chorągwiach miasto całe. I płakali, i płakali. Jadę, konia w pysku trzymam, kości moje połamane bolą, wszystko boli, bo to taki pogrzeb trwa a trwa. Myślę: zlecę i stratuję znowu, w bok odwloką, już nie złożą drugi raz. Nikt nie spojrzy nawet w kupkę kości utarzaną w końskim łajnie, w kwiatach, wstęgach, co nimi był bruk zasłany — ani nie usłyszą krzyku, bo w ten proch, który wiezę, patrzą wszyscy. A w oczach ciemno, z nieba leci skwar na moje sukna czarne, na mój upiórzony łeb. Myślę: ty się, Dubiel, trzymaj mocno, ty się nie złam, to jest jakbyś teatr grał. Ludzie patrzą, żagwie płoną, świece w oknach i w latarniach gaz — choć to dzień był — cisza taka, tylko płacz i śpiew z daleka, i kopyta klapu — klap po bruku. Nie psuj, mówię, Dubiel, gry, nie upadaj, nie umieraj. Ludzie płaczą — nie przeszkadzaj, ludzie milczą — nie krzycz, zęby ściśnij, końską grzywę malowaną srebrem mocno w garście chwyć, i przetrzymaj. Tak pod zamek zajechalim, pod tę górę, co ją panicz zna.
— Wawelską! — wykrzyknąłem w ogniach cały, chociaż mi to opowiadał chyba setny raz.
— Jakże! Jak tam stromo, to już panicz dobrze wie. Konie jak wryte w miejscu staną, ani rusz dalej. Poskoczyli ludzie pchać. Wczepili się w koła, ramionami rydwan wsparli, jękli „hej!” i „rup”! — rydwan drgnął! Konie moje w pianie całe, chrapią, w miejscu tupią... Ja mojemu brzuch do krwi ostrogą orzę, uzdą szarpię, pięścią tłukę w kark, „wio, malutkie! — wołam — wio”. Poszły im spod kopyt skry jakby z kuźni. Na kolana pada lewy, za nim mój... Skoczą ludzie, szory chwycą, ciągną, szarpią. Krzyczę: — Puszczaj jeden z drugim, zlezę, będzie lżej. — Siedź — odkrzykną — my ciągniemy. — Poszło jakoś... Droga pusta, bo już orszak poszedł w górę i tam czeka w bramie pod kratą podniesioną, pod orłami kamiennymi... Zamek w górze, a na wałach ludu mrowie — patrzą. I ten dzwon, jak burza, jak ulewa, jak Dunajec wiosną, gdy się wścieknie i zalewa kraj — panicz nie wie, ja to wiem, bom jest z podkarpackich stron — tak ten dzwon na łeb się walił... Tak te konie w iskrach, w pianie, w jęku szły... Tak mnie ciągli, tak mnie wiedli w bramę, na wawelski dwór, gdzie czekali w czerni, w bieli i w purpurze... Berła, szpady i łańcuchy... Krzyże, gwiazdy, wstęgi, pióra. Orły — kończył w zamyśleniu — orłów kupa...
— I co było dalej? — pytałem niecierpliwie.
— Nic nie było. Pochwalił mnie pan, bo dla firmy to był honor. W gazetach stało, kto dał konie.
— Ale czyś wyjechał w górę?
— Nie — ze wstydem odparł furman. — Zaparły się te czorty wściekłe. Żołnierze trumnę wytaskali...
— A potem?
— Nic, powiadam. Jeszczem nieraz chodził, tak...! I pójdę znów, jak będzie trzeba.
Głową kiwał i zwitkę bibułkową ślinił.
— A dziadek?
— Co dziadek?
— Dostał syna?
— Jakiego syna?
— Przecież prosił?
— Kogo prosił?
— Mówił Dubiel!
— Co mówiłem?
— Że płakał i wygrażał, i babkę zadręczał, aż — i nie skończył Dubiel.
On chichotał i kółka z dymu puszczał.
— Więc, Dubielu? Mów, bo dziadkowi powiem, żeś nakłamał.

Ja rodziców nie miałem; ciotki mnie chowały, dwie bliźniaczki, i dziadek, od lat kilku wdowiec. Kto jest moją mamą, a kto tatą? Dlaczego braci nie mam ani sióstr? Skąd się wziąłem i kiedy na ten świat przyszedłem? Wszystko, co dawne i początkowe, wzbudzało w sercu mym niepokój, szukałem śladów moich własnych, abym mógł wrócić, skąd przybyłem. Zdawało mi się, żem jest więźniem, zakładnikiem może, porwanym dzieckiem. Na górnych piętrach kamienicy pod Panną mieszkały pozostałe ciotki z mężami i gromadą dzieci. Nie wolno mi było z nimi mówić ani bawić się, nawet gdy zbiegały na dół. Wołano wtedy:
— Mały! Do domu! Wracaj zaraz!
Zawsze jedna z bliźniaczek miała mnie na oku. I dzieci tamte, kuzynki moje (chłopców nie było wśród nich wcale) — uciekały, kiedym się zjawiał. Kto jestem, że mnie tak pilnują i taki wzbudzam strach czy wstręt? Pytałem Dubiela, a on o pogrzebach bajał albo o wojsku. Czasem tylko, gdy pijany był bardziej niż zwykle, palnął coś tajemniczego, jak o tym synu, którego dziadek pragnął, gdy już był stary. Palnął, żałował potem, a gdym go nudził, bajał znowu, aby mi zamącić w głowie:
— Ano słuchaj: kiedy tak ją dręczył — babkę niby twoją — rzekła mu jednego dnia...
— Skąd to wiesz?
— Przede mną pan tajemnic nie ma!
— Więc wszystko mów!
— Przyszła rano we łzach cała i powiada: sen miałam, Teofilu, sen dziwny dziś miałam. Szłam przez ogród, płacząc, i o syna prosiłam Panienkę Najświętszą, opiekunkę naszą... Aż nagle nad sobą łopot usłyszałam, jakby skrzydeł ogromnych, i sęp albo orzeł — orzeł pewnie, bo biały (mówił Dubiel) ze szponów upuścił pisklę czarne, ślepe. I głos przemówił do mnie słodki jak muzyka: „Podnieś je i przyjmij.”
— I co? — wykrzyknąłem.
— I tyś się narodził.
— Komu? Babce?
— He, he! — jakże? Mamie twojej.
— A gdzie mama?
— Umarła.
— Tak zaraz?
— To się zdarza.
— A tata?
— Jest gdzieś w świecie.
— Gdzie? Mów mi zaraz!
— Będziesz mi tu głos podnosił? Będziesz krzyczał, rozkazywał? Marsz do domu, dziadka pytaj albo cioć. Ja tutaj mam robotę... — i ręce mu się trzęsły, kiedy swe postronki zbierał.




  1. Przypis własny Wikiźródeł untauglich (z niem.) — niezdatny, nie nadający się





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.