Dziecko przez ptaka przyniesione/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W ściennym zegarze nieruchomym mój schowek miałem. Między wagami opadłymi tkwił zeszyt w czarną tekturę oprawiony, z czerwonym kartek brzegiem. Poznaję teraz pismo drobne — poznaję dłoń, która wklejała pocztówki kolorowe, ramki wokół kreśląc czerwone albo czarne — na radość lub żałobę. Poznaję starą ortografię sprzed ćwierci wieku, dzieje serca odczytuję z tych kart, które zapisywał trochę ode mnie starszy chłopiec. Ileż razy ten zeszyt oglądałem nocą w latarki elektrycznej świetle, gdym nie mógł albo nie chciał spać!...
Jest jakiś czar szczególny w historii, gdy się ją ujmie w zwięzły schemat, jak to uczynił ten chłopak, zanim nad Nidą w błotach padł. Jest to może czar uproszczenia, może dziecinny tryumf nad zawiłością rozwikłaną; radość taka, jaką sprawia małemu majsterkowi klucz przypadkowo przymierzony do drzwi zamkniętych — choćby do nikąd prowadziły, aż dech zapiera, kiedy zamek zgrzytnie i skrzydło nieruchome drgnie, dostęp do strychu otwierając, składu rupieci, albo przejście tajemne w wysokim murze czy parkanie.
Ślusarka taka równie wdzięczna jest w sprawach ducha. Są wśród chłopców wielcy lingwiści, reformujący gramatykę, są prawnicy, którzy składają konstytucje państw tylko w tym celu utworzonych, teolodzy, którzy w zdaniach paru demaskują sekrety nieba, wynalazcy, z których każdy rozpoczyna od wzoru na nieskończony ruch, oraz bezwzględni urbaniści, którzy ogromne miasta w trzy dni burzą i we trzy stawiają potem w kształtach gwiazd, kół lub kwadratów; są dyktatorzy, którzy ludy całe przenoszą z jednego krańca świata w drugi, topią lodowce, zmieniają biegi rzek i morskich prądów, bogaczom biorą, biednym dają, opornych wyganiają precz — a srogi jest ich gniew, bo „wyciąć w pień” zbuntowane miasto, albo lud oporny w jasyr pognać to dla nich tyle, co muchę zgnieść palcami lub dropsa miętowego zgryźć. Ani czas, ani materia oporu im nie stawią wcale, bo chłopcy w rachuby ich nie biorą, gdy układają swoje plany. Świat w planach chłopców jak drut cynowy gnie się, łamie — i ku zniszczeniu biegnie pierwsza człowiecza myśl, zanim pozna miłość, a z nią sekret klęsk.
Chłopak w zeszycie opowiadał historię kraju. O tym, jak wzrastał, jak sąsiednie ziemie zgarniał i scalał, wygrywał wojny, królów i królowe dawał krajom innym. Aż osłabł, upadł, zniknął wreszcie — przykład jedyny w nowych czasach politycznego kidnaperstwa. Mówią jedni, że nadmiar go wolności zgubił, którą rozszerzał wraz z granicą, zamiast — wzorem innych państw — ciśnieniu zewnętrznemu wewnętrzny odpowiednik stworzyć (rzecz to znana, że państwo duże sroższym dla swoich jest więzieniem niżeli małe, a najsroższym takie, co słabym będąc sił nabiera). Inni mówią, że na odwrót, wolności mało było tutaj, bo jej dla wszystkich nie starczyło: od jej nadmiaru mniejszość spuchła, reszta zmarniała od jej braku, skamieniała i na dno całość pociągnęła. Anarchia — mówią — kraj zgubiła, bo król był tutaj najmniej wolny. Kłamstwo — odpowiadają drudzy — i potwarz nawet, bo naród pragnął władzy, prawa i ładu, lecz mądrych królów mu zabrakło i mężów stanu; dowód w tym, że gdy się taki zjawił przecie — posłuch znajdował i tłuszczę wnet przemieniał w rozumny i posłuszny lud. Spisek mocarstw młodych klęskę sprowadził na mocarstwo stare — nowe metody walki i rządzenia wzięły górę nad przestarzałą republiką, czy też — na odwrót — odmłodzoną w ostatnich latach swego życia, zjednoczoną na hasło z jakobińskich klubów, z ulic Paryża, z pól pod Valmy, z bezwładu przebudzoną nadejściem myśli nowej, groźnej dla despotycznych tronów, myśli, która z nierządnego ludu czyniła naród nowoczesny — młodą zatem, rewolucyjną republikę kładły do grobu siły stare, by na wiek cały odwlec klęskę własną — tak niektórzy sądzą. Lecz nic pewnego: może to prawo dziejów i wszelkiej działalności prawo, które żyć długo nie pozwala ustrojom i cywilizacjom, linię wzrastania załamało i sprowadziło do upadku — prawo przyrodzone wszelkiej energii, która w skupieniu jednym czas określony pozostaje, by ulec wkrótce rozproszeniu i skupić się na nowo w układzie innym... A może los, który tylko raz się spełnia w jednym istnieniu poszczególnym — a może Bóg, który do ludu swego mówi językiem przypowieści, swoich wyroków sekret zwierzył w historii kraju wybranego — czy wreszcie cykl kosmiczny odejścia i powrotu wypełnił się w naocznych dziejach, wcielając w polityczną formę mit uwiedzionej Prozerpiny? Pytań tyle i odpowiedzi w polskiej sprawie, ile polityk, filozofii religii, mistyk, literatur, ile myśli, uniesień oraz aberracji urodził dziewiętnasty wiek, a następnemu w spadku zlecił sprawę rozstrzygnąć. Pisali o tym Russo, Mably, Fichte i Engels, poeta Hugo, heretyk Lamennais, Rosjanin Hercen, Włoch Mazzini, pisali Spengler oraz Toynbee (między wierszami), Mircea Eliade (aluzyjnie), nie licząc już krajowych piór od Joachima Lelewela aż do Pawła Jasienicy.
Chłopiec — wuj stracony gdzieś nad Nidą — w obrazkach sprawę tę rozstrzygał; zbawiał ojczyznę na papierze, zanim ją poszedł zbawiać głową. Patriotyczne zbierał reprodukcje i do zeszytu swego wklejał w ścisłym porządku chronologii. Pstrymi farbkami kreślił mapki wzrastania i rozpadu państwa; skomplikowany system linii, kresek i kropek, barw i strzałek utrwalał zmiany granic, ruchy wojsk; barwne winiety, wykrzykniki, cyfry, sztandary, emblematy, godła i herby, szable i armatnie lufy skrzyżowane nad kopczykami kul, hełmy i czaka, trupie czaszki, tworzyły szyfr — magiczny wzór, w którym chłopiec ukrył sekret wolności, trwania i potęgi. Jak wszyscy jego rówieśnicy we wszystkich krajach, wszystkich czasach, niemożliwej rzeczy chciał dokonać prostym sposobem. Ojczyzna była mu Alchemią, stopionym lodem dwóch biegunów, Saharą w żyzny przemienioną ląd, perpetuum mobile i Atlantydą odszukaną, prawem przeciwko ciał spadaniu i lotem na Srebrny Glob — snem była jego o wszechmocy, kształtem miłości niedojrzałym.

Taką formą marzenia natchnął chłopca czasu duch (przenośnią mówię) czy duch narodu (wciąż przenośnia), co w przededniu wojny wielkiej, niespokojny, ofiar szukał jak głodny sęp czy orzeł, o którym babka śniła: z teatru gadał wierszem ciemnym, symbolem mętnym i patosem, i nastrój adwentowy szerzył czekania oraz gotowości do czynów jakichś, ofiar, misji...
W obrazkach mistrzów Akademii błyskał (onże duch ciągle) łuną złotą nad głową barda, który straszliwą przyszłość wieszczy, wstrzymując dłonią widma jakieś, co przed nim stają, czy też widzowi broniąc właśnie patrzeć na siebie... Albo blaskiem nadziemskim bił z twarzy kaznodziei, gdy ten królowi drzemiącemu, hetmanom, posłom i biskupom rokował zgubę... Albo w szlachcicu obłąkanym ów duch promienie swoje utkwił — w szlachcicu, który kiedyś w progu poselskiej izby legł, koszule drąc i blizny drapiąc, aby o kwadrans odwlec ratyfikację aktu, co Polskę żywcem miał pogrzebać... A królewski błazen w czapce z dzwonkami, który w chaosie barw i faktur, w figur i detali gęstwie przeczącej prawom kompozycji, błazen myślący, co w królewskiej (i malarskiej) pompie czyta tragedii zarys pierwszy i pokoleniom przekazuje misję wesołka i Kasandry... A chłop, co czapką działo zatkał i „wiwat” woła na cześć wodza... I wódz... Sto wersji wodza: w żupanie, w zbroi i w koronie, w chłopskiej sukmanie, i w czamarze, w studenckim fraczku i w surducie belfra z prowincji, w czaku z kitą — na czele wojska, w parlamencie, w klubie spiskowców, w tiurmie, w szkole, z szablą, buławą czy szpicrutą, z wierszem, co bluźni albo szydzi, albo proroctwa na wiatr rzuca — w tłumie lub sam, wobec narodu, ludu, Boga — hetman, porucznik, podchorąży, uczniak, parobek wiejski — każdy wreszcie może i musi królewnę śpiącą ze snu zbudzić, przywrócić córkę Demetrze, pieśnią lub siłą wyprowadzić zbłąkaną w piekłach Eurydykę. Każdy, więc i on, karawanów i karetek dziedzic, a także realności, parcel i walorów Austro-Węgierskiego Banku, potomek drobnej burżuazji — klasy bez dziejów i bez jutra, klasy sierocej, przeto smutnej.
W czarnym zeszycie układał wojny plan i mitologię, zanim w tej pracy go zastąpił przybyły z Litwy człowiek boży z krzaczastą brwią i dużym wąsem. (Mówią, że z Litwy szedł piechotą czy też furmanką chłopską jechał sam za woźnicę przedzierzgnięty; mówią, że obraz wiózł pod słomą Panny Najświętszej z Ostrej Bramy i tym obrazem jakby glejtem otwierał sobie wrota domów, szlabany granic i polityczny kredyt rządów; mówią, że cuda jakieś zdziałał, mocą swą własną czy obrazu — a na kobiety działał pono, tak że od zmysłów odchodziły albo wracały do nich, jeśli je przedtem już straciły; mówią, że proroctw starych słowa spełniał ten człowiek tak dokładnie, iż każdy musiał weń uwierzyć — i socjaliści go prosili, by im na głowy dłonie kładł — taka jest siła starych słów i mitów, zwłaszcza gdy ciemne a krzepiące...) Ten wódz nowy, prócz poezji i obrazów, odgadnąć umiał koniunkturę i polski temat romantyczny w właściwej chwili przetłumaczył na język bliższy nowym czasom: z ideą insurekcji w głowach szli za nim chłopcy na dywersję przeciw wrogowi w służbie wroga. Niektórzy jak on głowy potracili — inni serca. Potem powstała Polska — niespodzianie, z koniunktur zmiennych — i niespodzianie przybysz z Litwy, dowódca kilku batalionów, wodzem narodu został, wcieleniem nowym mitów starych, i na dzieciństwo moje padł jego wzrok spod brwi, i dramat jego, którym czytał z zeszytu chłopca straconego — mojego wuja, brata, ojca; portretem wodza zamknął swój zeszyt — jego spojrzenie ciemne było końcowym amen w tym brewiarzu małego zbawcy, a pod tą fotografią, jakby dymem burym zasnutą, widniał napis czerwoną kredką podkreślony: „Żegnajcie, starzy, idę za nim!”
Kto ten zeszyt przechował, gdy pamiątki wszystkie po chłopcu pozostałe poszły w piec na rozkaz dziadka? (Innym razem Dubiel stary trochę inaczej mi wyjaśnił przyczynę tego auto da fé, które zarządził dziadek na ułanie z pułku Beliny: wszak rosyjska armia zbliżała się do fortów, co broniły miasta naznaczonego czarną gwiazdą — w domu pod Panną szyby drżały, czulsze od najczulszego ucha na podniebny łopot armat — armia nie uznawała chłopców komendanta za prawem ochronione wojsko, lecz za bandytów; więc dziadek względy bezpieczeństwa złączył z goryczą, kiedy ubrania oraz książki do pieca rzucał, krzycząc, że syna Panna mu nie dała...) Kto ten zeszyt przechował? Kto go tam skrył na dnie zegara, na lata całe, aż spadł, gdy zegar ruszył ktoś przy porządkach generalnych właśnie w chwili, kiedym ja wałęsał się w pobliżu, w śmieciach grzebiąc jak głodny kot? Kto przekazał to posłanie mnie — sierocie? I po co? Czego żąda?


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.