Dziennik Serafiny/Dnia 17. Października

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziennik Serafiny
Rozdział Dnia 17. Października
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 17. Października.

Józi wieczór był bardzo świetny... Przyjechałam troszkę późno, ojciec mi towarzyszył... Dużo osób było już w salonie, gospodyni pospieszyła naprzeciw mnie, szepnęłam jej zaraz, aby przez litość posadziła mnie w ciemnym kątku. Widziałam, jak Józia spojrzawszy na moje brylanty, oniemiała, poczerwieniała, zmięszała się. Panie otoczyły nas zdala ciekawem kołem. Słyszałam szepty... uciekłam co prędzej na kanapę... Twarz mnie paliła strasznie... Józia zapoznała mnie ze starą jakąś baronową, koło której usiadłam, i ta szczęściem rozpoczęła zaraz rozmowę, o ogromnem gorącu w salonie... Z początku nie widziałam nic, potem, powoli odzyskałam zimną krew... Nieustannie mi kogoś przedstawiano, Józia, jej mąż, mój Ojciec, przyprowadzali przedemnie czarne fraki i białe rękawiczki, nadawali im jakieś nazwisko, i po kwandransie rozmowy, znajomy nieznajomy znikał mi w tłumie... Byłam w największym kłopocie, aby mi się te znajomości tu z nieprezentowanemi nie pomięszały...
Zaczęto tańcować. Z góry zapowiedziałam, że się nie ruszę, i dotrzymałam słowa...
Ojciec rozpromieniony wkrótce przyszedł do mnie i szepnął:
— Robisz furore... Słowo honoru ci daję, — wszyscy ci się chcą prezentować, mężczyźni w zachwyceniu, kobiety pełne zazdrości... Zgasiłaś je wszystkie, swym smutnym wdziękiem... A brylanty!!
Uśmiechnęłam się... Zdaje mi się, że one są pour beaucoup w zachwyceniu...
— Gdzie tam! — odparł Ojciec — jesteś dziś dziwnie śliczna... Mówię ci, furore robisz...
Wprawdzie słowo w słowo prawie tosamo powtórzyła mi Józia — ale — cóż mnie to obchodzi...
Wśród wieczora nadszedł ku mnie kołując Chevalier de Molaczek i usiadł... Długo bawił mnie rozmową, a że zna cały świat, był dla mnie nieocenionym. Złośliwy tylko — lub, jak on twierdzi — chciał być zabawnym, aby mnie rozerwać. Mówi kilku językami wybornie i znać, że cały świat przewędrował. Szczególniej dla mężczyzn był nieubłaganym, i o każdym coś tak dwuznacznego rzucił, iż niby w tem nic nie było złego, a jednak — człowiek na tem tracił. Zaczynał od pochwał największych... ale każda z tych wspaniałych brzoskwiń, miała plamkę na boku.
Jest istotnie zajmujący i pełen dowcipu — a niema tych wielkich słów i wyszukanej moralności, przylepiającej się do wszystkiego, która u innych nudzi... Wyrozumiały na słabości ludzkie — i dla tego pokrywać ich, nie widzi potrzeby.
Pomimo żem krótko bardzo zamierzała bawić u Józi, nie sposób mi się było wyrwać. Ciągle ktoś siedział przy mnie, zastępował drogę... Ojciec grał w ekarté i wyszukać go było niepodobna. Józia zaklinała, aby jej nie psuć fety, osierocając ją... Musiałam dotrwać do wieczerzy, a nawet siąść do niej, ale Ojcu szepnęłam, aby przed końcem jej mnie wyprowadził.
Wymknęliśmy się zręcznie, chociaż Molaczek i jeszcze para jakichś znajomych panów, których nazwisk nie wiem, przeprowadziła mnie do powozu. Ojciec chciał zostać, aby się odegrać...
Smutniejsza niż tu przybyłam, powróciłam do domu; ta wesołość, ten blask... to roztrzepanie jakieś, przybiło mnie... Wydaje mi się to dziwnem, straszliwem, jakby wirowanie upojonych nad przepaścią... Po nad tym tłumem... zawisła niewidzialna śmierć, ruina, niedola... nienawiść... zemsta... Jutro tych sukni różowych połowa zmieni się w żałobę... Rozebrałam się prędko, aby pójść do Stasia i przeprosić cienie dzieciny, żem mogła być niewierną.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.