Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne przygody Dawida Balfour'a |
Rozdział | XIX. Dom Trwogi. |
Wydawca | Ludwik Straszewicz |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia M. Lewińskiego i Syna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Kidnapped |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc zapadła i gęste chmury pokryły niebo. Głęboka ciemność otaczała nas. Droga wiodła przez stromą górę; pojąć nic mogłem, w jaki sposób Alan mógł się kierować pewnym krokiem. Wreszcie, około północy, dosięgliśmy wierzchołka, i ujrzeliśmy na dole światło. O ile z tej odległości można było dostrzedz, brama domu zdawała się otwartą, i przez nią przechodził blask ognia, i świecy, a wokoło, pięć czy sześć osób poruszało się z pośpiechem, każda z zapaloną pochodnią.
— James musiał rozum stracić, — powiedział Alan. — Gdyby zamiast nas przybyli żołnierze, popadłby w dobrą matnię. Jednak przypuszczam, że przy drodze stoi ktoś na warcie, a on wie dobrze, że żołnierze nigdy nie byliby znaleźli tej drogi, którą my idziemy.
Gwizdnął trzy razy w znany im sposób. Rezultat był zadziwiający. Na pierwszy odgłos gwizdnięcia wszystkie poruszające się pochodnie stanęły, jakby ze strachu, w miejscu, a przy trzeciem gwizdnięciu ruch rozpoczął się na nowo. Spuściliśmy się z góry, gdy Alan w ten sposób uspokoił ich umysły.
Przed nami roztaczała się siedziba, mająca wygląd kwitnącej fermy. U bramy przyjął nas słuszny, przystojny mężczyzna, przeszło pięćdziesięcioletni. Przywitał nas w swem narzeczu.
— James’ie Stewarcie — rzekł Alan — prosiłbym cię, abyśmy rozmawiali po szkocku, gdyż młodzieniec, który mi towarzyszy, nie rozumie mowy gaelickiej.
I, biorąc mnie pod ramię, przedstawił jako pochodzącego z Dolnej Szkocji i posiadającego tamże grunta. Dodał zarazem:
— Zdrowiej dla niego będzie, gdy nazwiska nie wymienię.
James odwrócił się ku mnie i przywitał dość grzecznie. Prędko jednak zwrócił się do Alana i rzekł, załamując ręce:
— Ten straszny wypadek sprowadzi na okolicę nieszczęście.
— Cóż robić — odpowiedział Alan — musimy przyjąć zarówno gorycze, jak i słodycz życia. Bądźmy wdzięczni losowi za to, że Colin Roy nie żyje.
— Ach! — biadał James — wolałbym, żeby się to nie stało. Bo kto za to cierpieć będzie? Ten nieszczęsny wypadek miał miejsce w kraju Appina i kraj ten odpokutuje. Ja przedewszystkiem, a przecież posiadam rodzinę.
— Co do mnie, rozglądałem się tymczasem wokoło. Niektórzy ze służby stali na drabinach, zajęci wyjmowaniem fuzji, mieczy i różnej innej broni, z pośród słomy, którą poszyte były dachy na zabudowaniach folwarcznych i na domu. Drudzy broń tę zabierali i, jak można było wnosić z oddalonego odgłosu uderzeń motyką, zakopywali ją w ziemię.
Zajęli się pilnie przygotowaniami. Dali każdemu z nas miecz i pistolet, chociaż oświadczyłem, że nie umiem mieczem władać, no i z tą bronią, z małą ilością nabojów, z workiem owsianej mąki, z żelazną patelnią i z flaszką prawdziwej francuskiej wódki, byliśmy do drogi gotowi.
Pieniędzy brakowało. Ja posiadałem zaledwie około dwóch gwinei, a wierny Alan, który wprzód już odesłał bezpieczną drogą powierzone sobie pieniądze, miał za cały majątek tylko 17 pensów. James, który rujnował się podróżami do Edynburga i kosztami sądowemi w sprawach swych dzierżawców, mógł zaledwie zebrać trochę miedziaków.