Dziwne przygody Dawida Balfour'a/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Robert Ludwik Stevenson
Dziwne przygody Dawida Balfour’a.

I.

Opowiadanie przygód moich rozpoczynam od wczesnego poranka miesiąca czerwca, 1751 roku, z chwilą, gdy zamknąłem za sobą drzwi domu ojca mojego. Jasne promienie słońca, wychylając się z za wierzchołków poblizkich wzgórzy, oświecały drogę; dochodząc do plebanji, słyszałem wesoły świergot ptaków wśród krzewin bzu w ogrodzie a mgła przed wschodem słońca, zawieszona nad doliną, rozpraszała się zwolna.
Mr. Campbell, proboszcz parafji Essenden, czekał na mnie przy furtce ogrodowej. Poczciwy człowiek! Zapytał, czy jadłem śniadanie, słysząc że jestem syty, ujął dłoń moją w obie ręce i wsunął ją pod swoje ramie.
— No, Dawidzie, kochany chłopcze — rzekł — odprowadzę cię nad brzeg rzeki i wskażę bezpieczny do przejścia bród.
Szliśmy czas jakiś w milczeniu.
— Czy przykro ci porzucać Essenden — zagadnął pastor.
— Odpowiedziałbym na to szczerze, gdybym wiedział, co stanie się ze mną teraz — odparłem — Essenden jest miłą miejscowością, żyłem tu szczęśliwy; innego świata nie znam jeszcze. Straciwszy wcześnie rodziców, brak ich zarówno w Essenden jak choćby na Węgrzech odczuwać będę. Mówiąc prawdę, gdybym wiedział, że tam, gdzie iść zamierzam, czeka mnie los pomyślniejszy, szedłbym do celu z ochotą.
— Dobrze Dawidzie; ułatwia mi to odkrycie przed tobą przyszłości twojej, o ile to jest w mej mocy. Po śmierci matki, ojciec twój, zapadając na zdrowiu i czując swój koniec blizki, oddał mi dla ciebie list mający, jak mówił, stanowić o twoim losie.
„Jak tylko mnie już nie będzie na tym świecie — mówił — a dom zostanie odrestaurowany (co już dokonanem jest Dawidzie) oddaj list ten do rąk synowi memu i wypraw go do „Gajów“ niedaleko Cramond. Z tego miejsca wyszedłem torować sobie drogę życia i tam syn mój powrócić powinien. Jest porządnym, dzielnym chłopcem (takie mniemanie miał o tobie ojciec), nie wątpię, że potrafi dojść do celu i zjednać sobie serca ludzi tam, gdzie żyć mu wypada“.
— Do domu w „Gajach“ — zawołałem — co mógł mieć ojciec mój wspólnego z tym domem?
— Któż to wie na pewno? — odpowiedział Campbell. Wszakże jedno z tamtym rodem nosisz nazwisko: Balfour’owie z Gajów zacny to, stary, szanowany powszechnie ród. Ojciec twój także był uczonym i pożytecznym na swojem stanowisku człowiekiem; nikt od niego lepiej nie kierował szkołą; w mowie i w zachowaniu nie miał ani trochę szorstkości zwykłego nauczyciela wiejskiego, pamiętasz, jak usilnie go zapraszałem zawsze, gdy spodziewałem się liczniejszego zebrania na probostwie; krewni moi: Campbellowie z Kilrennet, z Dunswire, z Minek i inni zamożni, znani gentlemeni cenili bardzo towarzystwo jego. Dla wyjaśnienia ci ostatecznie wszystkiego masz tu ów niby testament, list, podpisany własną ręką nieboszczyka.
Podał mi kopertę zaadresowaną w te słowa:
„Do rąk Ebenezera Balfour’a właściciela „Gajów”, pismo niniejsze wręczone zostanie przez syna mego Dawida Balfoura“.
Serce moje uderzyło silniej wobec nadziei świetnej przyszłości, zapowiadającej się dla chłopca szesnastoletniego, syna biednego nauczyciela wiejskiego.
— Panie Campbell — wyjąkałem — cobyś pan zrobił, gdybyś był na mojem miejscu. Czybyś poszedł?
— Nie wahałbym się ani jednej chwili — odpowiedział pastor. — Młody chłopak, jak ty, może dojść do Cramond, niedaleko Edynburga, w dwa dni. Jeżeli twoja prześwietna rodzina zechce, czego nie przypuszczam, wyrzucić cię za drzwi, za drugie dwa dni powrócisz do mnie na probostwo. Wolę spodziewać się jednak, że doznasz dobrego przyjęcia i że, jak ci to przepowiadał twój ojciec, wyjdziesz z czasem na wielkiego człowieka. A teraz, chłopcze — dodał — sumienie nakazuje mi przestrzedz cię w chwili rozstania, iżbyś miał się na baczności przed pokusami tego świata.
To rzekłszy, rozsiadł się wygodnie na pniu ściętego drzewa, chustkę do nosa założył za kapelusz, zasłaniając się w ten sposób od palących promieni słonecznych, a podniósłszy palec wskazujący w górę, ostrzegał mnie przed różnego rodzaju herezjami, o których nie miałem wcale pojęcia, nalegał, iżbym nie zaniedbywał nigdy modlitwy i czytywał pilnie Pismo Święte. Następnie odmalował magnacki dom, do którego wstąpić miałem, uczył, jak powinienem się zachować wobec jego mieszkańców.
— Bądź dbały, chłopcze, o sprawy przyszłego żywota — napominał. — Pamiętaj, że choć szlachcic z urodzenia, wychowany byłeś wśród prostych wieśniaków. Zależność upakarza nas, Dawidzie, niestety! W tamtym wielkim pańskim domu w obejściu ze służbą bądź uprzejmym, zarówno jak ostrożnym, bystrym w obserwacji, a powolnym w mowie. Co do samego lorda, pamiętaj, że on jest panem, szanuj tych, których szanować należy. Młody powinien chętnie ulegać starszym.
— Dobrze — rzekłem — postaram się wypełnić wszystkie pana nauki.
— Cieszy mnie to — odparł Campbell życzliwie. — Teraz, łącząc rzeczy duchowe z doczesnemi, mam tu mały pakiecik, zawierający cztery przedmioty. — To mówiąc, wyciągnął z pewnym trudem jakieś zawiniątko z kieszeni surduta. — Z tych czterech przedmiotów pierwszy przypada ci z prawa dziedzictwa: trochę pieniędzy, zebranych za książki, które kupiłem po śmierci twego ojca w celu odprzedaży ich jego następcy.
Trzy inne dary zechcesz przyjąć przy tej pierwszej z nami rozłące od pani Campbell i odemnie; pierwszy przyda ci się zaraz, chociaż to tylko jedna kropla w morzu. Drugi, wyraźnie napisany, posłuży ci za wsparcie w życiu, jak podróżnemu kij w ręku, a choremu miękka poduszka pod głowę. Trzeci, to słowa gorącej modlitwy, zwracające myśl twoją do lepszego żywota.
To rzekłszy, ukląkł, zdjął kapelusz i w serdecznych wyrazach modlił się za młodego chłopca, puszczającego się w świat nieznany; potem chwycił mnie w ramiona, całował z całych sił, następnie, usunąwszy się trochę, spoglądał na mnie ze smutkiem, wreszcie krzyknął głośno: „żegnam cię!“ i zawróciwszy, odszedł prędko tą samą drogą, którąśmy przyszli. Zachowanie jego mogłoby drugiemu wydać się śmiesznem, ja nie byłem usposobiony do śmiechu. Patrzałem za nim, póki nie zniknął mi z oczu; on nie zwalniał kroku i nie oglądał się za siebie. Przyszło mi wtedy na myśl, że ja byłem przyczyną jego smutku i uczułem z tego powodu wyrzut sumienia, bo mnie cieszyło raczej, że porzucam ten cichy zakątek, a dążę do dużego, zamożnego domu, do ludzi bogatych i szanowanych, a blizkich mi krwią i nazwiskiem.
— Dawidzie, Dawidzie — mówiłem sobie — czy ci nie wstyd takiej czarnej niewdzięczności? Czy godzi ci się dla marnego blichtru zapominać dawnych przyjaciół i dowody ich dobroci?
Usiadłem na tym samym pniu, z którego wstał przed chwilą poczciwy pastor i rozwiązałem pakiecik, zawierający wspomniane przez niego dary. Srebrny szyling stanowił tę kroplę w morzu, którą mi ofiarowywał, tem, co miało mi życie przyszłe zapewnić, była jak domyśliłem się zaraz, książeczka z Pismem Świętem; trzeci podarek, mający mi być cudowną pomocą w zdrowiu i chorobie, był kawałek żółtego, ordynarnego papieru, na którym czerwonym atramentem było wypisane:
Woda z kwiatu lilijowego. Weź kwiat lilji rosnącej w dolinach, namocz w winie kanaryjskim i gdy potrzeba, zażyj łyżkę lub dwie. Powraca to mowę sparaliżowanym, skuteczne na padagrę, reguluje bicie serca i wzmacnia pamięć. Kwiaty te, włożywszy je w słoik szczelnie obwiązany, zakopiesz na miesiąc w mrowisko, znajdziesz po wyjęciu w słoiku płyn, pochodzący z lilji, który należy zachować we flaszeczce; dobre dla zdrowych i chorych tak mężczyzn jak kobiet.“
Ręką samego pastora dopisane było:
„Nacierać tem również zwichnięcia i stłuczenia. Przy boleściach żołądka zażywać co godzinę łyżkę.“
Roześmiałem się, przeczytawszy te słowa, ale był to śmiech trochę przymuszony. Z pośpiechem zarzuciłem mój węzełek na koniec trzymanego na ramieniu kija i przez bród przeszedłem na drugą stronę rzeki. Stanąwszy na gościńcu przecinającym pola, rzuciłem ostatnie wejrzenie w stronę Essenden, na drzewa, okalające plebanję, na wysoki krzyż rozciągający ramiona nad cmentarzem, gdzie spali snem wiecznym moja matka i mój ojciec.

II.
Dochodzę do celu podróży.

W południe następnego dnia, stanąwszy na wzgórzu, rozejrzałem się po okolicy, lekkim spadkiem schylającej się ku morzu; pośrodku tej pochyłości wznosiło się miasto Edynburg, dymiące jak krater wulkanu. Na zamku powiewała flaga, a w porcie poruszały się lub stały na kotwicy rozliczne statki; jedne i drugie rozróżniałem wyraźnie, a widok ich wywoływał silniejsze bicie wieśniaczego serca mego.
Przechodząc po chwili koło chaty pasterza, zapytałem o drogę do Cramond, otrzymawszy dokładne wskazówki, obszedłem stolicę od zachodniej strony i dostałem się na gościniec Glasgowski. Tu, ku wielkiemu memu zdumieniu i radości spotkałem pułk żołnierzy, maszerujących z trębaczami na czele; stary, o rumianej twarzy generał, jechał na jednym końcu, a na drugim postępowała kompanja grenadjerów. Uczucie dumy owładnęło duszą moją, gdym ujrzał te czerwone mundury i usłyszał dźwięki wesołej wojskowej muzyki.
Uszedłszy kawałek drogi, dowiedziałem się, że jestem już w parafji Cramond i zapytałem o wieś Gaje. Nazwa tej miejscowości zdawała się dziwić ludzi, których zapytałem. Sądziłem na razie, że ubogi, wiejski mój ubiór, pokryty kurzem długiej pieszej podróży, stanowił tak rażącą sprzeczność z okazałym domem, o który zapytywałem, iż to drugich wprawiało w zdumienie, po wymownych wejrzeniach wreszcie, jakie na mnie rzucano, zacząłem się domyślać, że coś niezwykłego dziać się musi w tych Gajach.
Pragnąc wątpliwość wyjaśnić, odmienną formę nadałem moim pytaniom. Spotkawszy jakiegoś rolnika, idącego za pługiem, zagadnąłem go, czy słyszał kiedy o miejscowości zwanej Gaje?
Zatrzymał konia i spojrzał na mnie tym samym wzrokiem jak inni to czynili.
— Tak — rzekł — na co ta wiadomość?
— Czy tam jest duży dwór — dopytywałem się.
— Niewątpliwie — przywtórzył — duży dom, zamożny dom.
— No, a ludzie, którzy w nim mieszkają?
— Ludzie? — zawołał — czyś niespełna rozumu? tam niema ludzi.
— A pan Ebenezer?
— Ha, rozumie się pan tam jest, jeśli o niego ci chodzi. Jaki masz interes, chłopcze?
— Przypuszczałem, że znajdę u niego zajęcie — odpowiedziałem, przybierając najskromniejszą minę.
— Jakto? — krzyknął rolnik tak ostrym tonem, że aż koń w bok odskoczył — nic mnie to nie powinno obchodzić dodał — ale wyglądasz na poczciwego chłopca i jeśli chcesz posłuchać dobrej rady, trzymaj się jaknajdalej od Gajów.
Następnie spotkałem małego wesołego człowieka, z piękną białą peruką, z czego domyśliłem się, że to balwierz miejscowy, obchodzący swoich klijentów, a wiedząc, że balwierze lubią ploteczki, zapytałem go wprost, co też wie o panu Ebenezer Balfourze z Gajów.
— Ho, ho! niegościnny to człowiek, niegościnny — odparł i zaczął mnie badać, jaki mam do Balfoura interes. Trafiła jednak kosa na kamień, ciekawy balwierz, nic się nie dowiedziawszy, odszedł dalej.
Nie umiałbym wyrazić, jak przykrego doznawałem rozczarowania; im niejaśniejsze stawiano zarzuty, tem dotkliwsze były one dla mnie, zostawiając obszerne pole domysłom. Cóż to był za dom magnacki, od którego stronili wszyscy parafjanie, obawiając się nawet wskazać do niego drogę i cóż to był za właściciel, którego zła opinja obiegała dokoła całą okolice? Gdybym w godzinę mógł zajść do Essenden, byłbym tam do pana Campbell powrócił, nie szukając dalszych przygód. Skoro jednak odbyłem tak daleką podróż, wstydziłem się powracać, nie dosiągnąwszy celu; poszanowanie dla siebie samego wymagało doprowadzenia rzeczy do końca, a choć niemile brzęczały mi w uszach posłyszane słowa i choć szedłem dalej powolnym bardzo krokiem, jednak odważnie kroczyłem naprzód.
Zmierzch już zapadał, gdy spotkałem wysoką, chudą kobietę, schodzącą z pagórka. Gdym ją zapytał o Gaje, zaprowadziła mnie na wzgórze ze szczytu i wskazała na duży budynek, wznoszący się wśród zieleni samotnie na poblizkiej dolinie.
Okolica była ładna, grunt falisty, poprzerzynany tu i owdzie rzeczułkami i porośnięty lasem, ziemia wydała mi się urodzajną, ale dom wyglądał na nie zamieszkaną ruderę; nie było żadnej dróżki, prowadzącej do niego, z komina nie unosił się najlżejszy obłok dymu, nie było widać śladu ogrodu. Dziwnie zrobiło mi się na sercu... To Gaje! — zawołałem.
Twarz kobiety rozjaśniała się uśmiechem pełnym złowrogiej złośliwości.
— Tak jest — powtórzyła — to jest dom w Gajach. Krew go wzniosła, krew powstrzymała budowę i krew zniszczy go doszczętnie. Niechaj zapadnie się w ciemności! Jeśli zobaczysz lorda, powtórz mu, coś teraz usłyszał, powiedz mu, że po raz dziewięćdziesiąty Jenny Clouston rzuca przekleństwo na jego dom i dobytek, na służących, na gości, a on, żona, dzieci niech zapadną się w ciemnościach!
I kobieta, której głos brzmiał niby dzwon pogrzebowy, zawróciwszy nagle, znikła, a ja stałem na miejscu z najeżonymi na głowie z przerażenia włosami. W owych czasach ludzie wierzyli w czarownice i drzeli przed grozą przekleństwa; to, jakie słyszałem, wyrzeczone przed chwilą, zdawało się być ostrzeżeniem, wstrzymującem mnie od wykonania danego zlecenia.
Usiadłem i spoglądałem na Gaje. Im dłużej patrzyłem, tem piękniejszą wydawała mi się okolica pełna zieleni, kwiecia, bujnego zboża, tylko nieszczęsna rudera pośrodku psuła harmonijny wdzięk krajobrazu.
— Nabity — odezwał się głos z góry.
— Przyszedłem tu z listem do pana Balfour’a z Gajów — oznajmiłem. — Czy go zastałem?
— Od kogo list — pytał grożący ciągle pistoletem.
— Niewłaściwe tu miejsce do objaśnień — zawołałem rozdrażniony.
— Możesz położyć pismo na progu podedrzwiami i odejść.
— Nie zrobię tego — odparłem. — List wręczę panu Balfour’owi osobiście, jak mi polecono i sam mu się przedstawię.
— A któż ty jesteś — dowiadywano się po chwili.
— Nie wstydzę się mego nazwiska: jestem Dawid Balfour.
Oświadczenie moje wywołało silny dreszcz u badającego mnie człowieka, gdyż słyszałem kilkakrotne uderzenie lufy pistoletu o framugę okna. Po długiej przerwie nieznajomy zapytał dziwnie zmienionym głosem:
— Czy umarł twój ojciec?
Na to pytanie oniemiałem ze zdumienia; spoglądałem w górę osłupiałym wzrokiem.
— No — ciągnął dalej — umrzeć musiał niewątpliwie i dlatego kołaczesz do drzwi moich. Czekaj — dodał po dłuższem milczeniu — wpuszczę cię do środka — i zniknął z okna bezzwłocznie.

III.
Zawieram z wujem znajomość.

Rozległ się brzęk spuszczanych łańcuchów, odsuwanych rygli, drzwi uchylono ostrożnie i przymknięto za mną spiesznie.
— Idź do kuchni, a nic tam nie ruszaj — odezwał się głos nieznajomego i podczas, gdy zajęty był zamykaniem na klucz zamków, ja udałem się, gdzie mi wskazano.
Ogień palił się tam jasno, oświecając tak pustą izbę, jakiej jeszcze nie widziałem w życiu; na półce było z pół tuzina talerzy, a wieczerza, zastawiona na stole, składała się z miski kartofli i kubka cienkiego piwa. Po za tem żadnego innego umeblowania w ponurym, sklepionym pokoju.
Skończywszy zakładać łańcuchy, gospodarz wszedł do kuchni. Był to zgarbiony, wątłej budowy ciała, z twarzą żółtawą mężczyzna, wieku nieokreślonego, między pięćdziesiątym a siedmdziesiątym rokiem.
Na głowie miał szlafmycę flanelową i z tegoż materjału szlafrok, który, zamiast surduta i kamizelki, nosił na podartej koszuli. Brody jego dawno widać nie dotknęła brzytwa, ale co mnie najwięcej raziło i onieśmielało to to, że nie odwracając oczu odemnie, nie patrzył mi prosto w oczy. Czem był z urodzenia i profesji, tego domyśleć się nie mogłem. Wyglądał jak stary sługa na łaskawym chlebie, któremu za nędzne wynagrodzenie poruczono dozór nad opuszczonym domem.
— Jesteś głodny? — zapytał, patrząc nie wyżej, jak na kolana moje — możesz zjeść trochę kartofli.
Odpowiedziałem, że nie chciałbym pozbawić go wieczerzy.
— Łatwo się bez niej obejdę — zapewniał — wypiję tylko piwo; ono łagodzi mój kaszel.
Wypił pół kubka, nie spuszczając ze mnie oka, nagle wyciągnął rękę, mówiąc:
— Daj list.
Oświadczyłem, że list jest dla pana Balfour’a, nie dla niego.
— Za kogo mnie bierzesz? — zawołał — oddaj mi list Aleksandra.
— Znasz imię mego ojca?
— Byłoby dziwnem, gdybym nie znał imienia mego rodzonego brata — odparł — jakkolwiek widzę, że ci się nie podobają ani ja, ani mój dom, ani moje kartofle, niemniej jestem twoim rodzonym stryjem Dawidzie, a ty moim synowcem. Zatem dawaj mi list, a sam siadaj i głód swój zaspokój tem, co na stole.
Gdybym był parę lat młodszy, sądzę, że z powodu doznanego zawodu byłbym wybuchnął głośnym płaczem, teraz jednak słowa zamarły mi na ustach, podałem mu list w milczeniu i usiadłszy przed stołem, zacząłem jeść niechętnie owe przeznaczone mi kartofle.
Stryj tymczasem stanął przed ogniem, obracając list na wszystkie strony.
— Czy wiesz, co tam jest napisane we środku?
— Widzisz pan przecież — zaprzeczyłem — że pieczęć nienaruszona.
— A cóż cię tu sprowadza?
— Potrzeba wręczenia panu listu.
— No, łudziłeś się pewno jakąś nadzieją? — pytał podejrzliwie.
— Przyznaję — odparłem — że dowiedziawszy się, iż mam zamożną rodzinę, ufałem, że ona zechce mi dopomódz. Nie jestem wszelako żebrakiem; nie żądam żadnych datków z pańskiej ręki; nie przyjąłbym nigdy ofiary mi dobrowolnie uczynionej. Jakkolwiek mogę mieć pozór ubogiego człowieka, posiadam przyjaciół, którzy dopomogą mi z ochotą.
— Jesteś krewkim, jak widzę — zauważył stryj Ebenezer — ale porozumiemy się wprędce. — Dawidzie, mój chłopcze, jeśli jesteś syty, z reszty kartofli zrobię sobie zupę. Tak — dodał, zająwszy moje miejsce i odebrawszy łyżkę rogową i kartofle — to doskonałe, wyśmienite jedzenie. — Wyszeptał parę słów modlitwy i ciągnął dalej. — Twój ojciec do jedzenia przywiązywał wielką wagę, był smakoszem, jeśli nie żarłokiem. Co do mnie, ja zawsze ledwo dotykałem strawy. — Pociągnął łyk piwa i to zapewne przypomniało mu obowiązki gościnności. — Jeśli ci się pić chce — dorzucił — znajdziesz wodę za drzwiami w sieni.
Nic na to nie odpowiedziałem; stałem sztywnie wyprostowany i spoglądałem z gniewem na stryja. On jadł jak człowiek, któremu się śpieszy, rzucając z pod oka wejrzenia na moje trzewiki i pończochy. Raz tylko, gdy wzrok podniósł wyżej, spotkały się nasze wejrzenia, a w oczach złodzieja, złapanego na gorącym uczynku, nie mogłoby się malować więcej przerażenia, jak w oczach stryja. To nasunęło mi uwagę, że dziwne zachowanie się Balfour’a pochodziło może z nieśmiałości i odwyknięcia od towarzystwa ludzkiego, że po bliższem poznaniu widziałbym go w lepszem świetle. Z tych marzeń zbudził mnie ostry głos gospodarza.
— Czy dawno umarł twój ojciec?
— Przed trzema tygodniami — odparłem.
— Aleksander był zamkniętym w sobie, milczącym człowiekiem — dowodził. — Gdy był młodym, nigdy nie obgadywał nikogo. Zapewne i przed tobą źle o mnie nie mówił?
— Nie wiedziałem nawet, dopóki mi pan sam tego nie powiedział, że mój ojciec miał brata.
— Proszę, proszę! — dziwił się Ebenezer. — Nie wspominał ci także o Gajach?
— Nie wymienił nazwiska tej miejscowości — odparłem.
— Czy podobna! — zawołał stryj.
Zdawał mi się zupełnie zadowolony, ale czy z siebie, czy ze mnie, czy z postępowania mego ojca, tego odgadnąć nie mogłem. Sądzić było można, że przezwyciężył niechęć, okazywaną mi w pierwszej chwili, bo przeszedłszy się parę razy po kuchni, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
— Porozumiemy się, porozumiemy łatwo; rad jestem, że cię wpuściłem do domu, a teraz idź spać.
Ku wielkiemu zdziwieniu memu nie zapalił lampy ani świecy, poprowadził mnie schodami po ciemku, otworzył drzwi i kazał wejść, mówiąc, że to mój pokój. Prosiłem o świecę, abym mógł trafić do łóżka.
— Na co? — zawołał stryj Ebenezer — przecież księżyc świeci jasno.
— W pokoju ciemno, jak w grobie — zaprzeczyłem — nie widzę nic dokoła.
Światła w domu znieść nie mogę — oświadczył oszczędny gospodarz — boję się pożaru, dobranoc Dawidzie, mój chłopcze.
I zanim zdążyłem zaprotestować, zamknął drzwi i obrócił dwa razy kluczem w zamku.
Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. W pokoju było zimno jak w lodowni, a łóżko, gdym je znalazł omackiem, tak wilgotne jak torf świeżo z łąk wydobyty; szczęściem, zabrałem z sobą mój tłomoczek; otulony w pled, położyłem się na ziemi i zasnąłem wkrótce twardo.
Z pierwszym brzaskiem dnia przetarłem oczy i rozejrzałem się po obszernym pokoju, obitym wytłaczaną skórą, z meblami pokrytemi kosztowną, haftowaną materją, oświeconym trzema dużemi oknami. Przed dziesięciu lub dwudziestu laty musiał to być elegancki pokój, w którym przyjemnie każdemu było odpoczywać i ze snu się budzić; teraz wilgotny, obdarty miejscami z obicia, brudny, a mole i pająki dokonały w nim dzieła zniszczenia. Połamane ramy okien tak tu, jak i w całym domu nasuwały przypuszczenie, że wuj kiedyś musiał odpierać szturm nieprzyjaznych mu sąsiadów, z Jenny Clouston na czele.
Słońce jasno świeciło na dworze, a przejęty do kości chłodem wilgotnego pokoju, póty biłem pięściami we drzwi i krzyczałem z całych sił, póki dozorca mego więzienia nie przyszedł mnie z niego uwolnić. Poprowadził mnie na podwórze od tyłu domu i wskazując studzienkę, oświadczył, że mogę tam umyć twarz i ręce, co uczyniwszy, podążyłem do kuchni, gdzie stryj rozpalił już ogień i gotował kartofle. Na stole stały dwie miski i leżały dwie łyżki rogowe ale był tylko jeden kubek cienkiego piwa. Oczy moje, spocząwszy na tym szczególe, wyrażać musiały pewne zdziwienie, bo stryj jakby w odpowiedzi na myśl moją zapytał, czy lubię ale, tak szumną nazwę dawał swemu cienkuszowi.
Odpowiedziałem, że zwykle przy jedzeniu pijałem piwo, ale że nie chcę przyczyniać mu kłopotu.
— No, no, — zawołał — nie odmawiam możliwem do zaspokojenia żądaniom twoim.
Zdjął z półki drugi kubek; zdziwiony jednak byłem, że nie przyniósł więcej piwa, tylko odlał połowę ze swego kubka. Ujęła mnie ta dobra wola dzielenia się z drugim; skąpstwo stryja miało cechę dobrego wychowania, które ujemne strony charakteru czyni mniej rażącemi.
Po śniadaniu wuj Ebenezer otworzył szufladę, wyjął z niej małą fajeczkę i trochę tytoniu, poczem usiadł w oknie na słońcu i palić zaczął w milczeniu. Kiedy niekiedy rzucił na mnie z pod oka wejrzenie, zadając urywane pytania:
— A twoja matka?...
Gdym mu powiedział, że także nie żyje, wypytywał się:
— Czy dobra była kobieta?
Po dłuższej przerwie, zagadnął znowu:
— Co za jedni ci twoi przyjaciele?
Oświadczyłem, że nazywali się Cambell’owie, odróżniając się przydomkiem posiadanych włości; rzeczywiście jeden pastor zajmował się losem moim, ale widząc, że mnie stryj lekceważy, chciałem mu zaimponować stosunkami z ludźmi wyższego stanu. Zdawał się rozważać w myśli słowa moje i rzekł wreszcie:
— Chłopcze, uczyniłeś słusznie, przychodząc do wuja Ebenezera. Mam w poważaniu węzły rodzinne i będę chciał przyjść ci z pomocą. Pierwej jednak muszę zastanowić się dobrze, co dla ciebie będzie najwłaściwsze, czy zawód prawnika, duchownego lub żołnierza; ten ostatni dla młodych stanowi największą przynętę. Nie radbym, iżby Balfour’owie dali się uprzedzić takim Cambell’om, ale proszę cię, iżbyś trzymał język za zębami; żadnych listów, żadnych posyłek, ani słowa przed nikiem, inaczej drzwi mego domu zamknięte są na zawsze za tobą.
— Nie godzi mi się, stryju Ebenezerze wątpić o twoich dobrych względem mnie intencjach, muszą jednak uprzedzić, że mam uczucie osobistej godności. Nie z własnej woli przyszedłem tu do ciebie, a jeśli raz jeszcze wspomnisz o drzwiach, mających być za mną zamknięte, przytrzymam cię za słowo.
Zdawał się dotknięty odpowiedzią moją.
— Ho! ho! — rzekł — obraźliwa sztuka, obraźliwa. Czekaj dzień dwa; nie jestem czarodziej, iżbym znalazł dla ciebie majątek na dnie miski z kartoflami. Zostaw mi dni parę, znajdę pewnie co odpowiedniego,
— Bardzo chętnie. Jeśli zechcesz mi dopomódz stryju, potrafię ci okazać wdzięczność moją.
Zdawało mi się (za wcześnie niestety), że umiałem zjednać sobie jego łaski i poprosiłem, aby mi przewietrzono i wysuszono pościel na słońcu, mówiąc, że za nic w świecie nie będę spał w takiej wilgoci.
— Czy dom mój do ciebie należy? — zapytał stryj ostro i nagle zmieniając ton, dodał:
— No, no, cierpliwości Dawidzie; co moje to i twoje, mój chłopcze i na odwrót, co twoje, to moje; związki krwi mocniejsze od wszystkiego a my dwaj tylko nosimy nazwisko Balfour’ów.
Stanęła mi na myśli wielkość rodu naszego, ten dom, którego budowę zaczął ojciec stryja, a którą on wstrzymał, za grzech poczytując ów zbytek. Wtedy przypomniało mi się zlecenie Jenny Clouston i powtórzyłem je stryjowi.
To czarownica, istna czarownica, którą należałoby spalić na stosie — zawołał stryj. Idę do urzędu gminnego zażądać ukarania jej.
To rzekłszy wyjął z kuferka starannie przechowany granatowy surdut, kamizelkę i kastorowy kapelusz; zarzuciwszy to niedbale na siebie, wziął laskę do ręki, pozamykał drzwi i miał już odchodzić, gdy nagle zatrzymała go myśl jakaś.
— Nie mogę ciebie samego zostawić w domu — rzekł — musisz wyjść stąd, a ja drzwi zamknę za tobą.
Krew uderzyła mi do głowy.
— Jeśli mi każesz wyjść z domu — zawołałem — stracisz we mnie raz na zawsze przyjaciela.
Zbladł i zagryzł usta.
— W ten sposób nie pozyskuje się łask moich Dawidzie — odparł — rzucając z ukosa złośliwe spojrzenie.
— Panie — oświadczyłem — mimo należnego poszanowania dla twego wieku i dla wspólnie noszonego nazwiska, nie chcę względów twoich kupować za cenę godności osobistej.
Stryj odwrócił się do mnie plecami i stał w oknie dłuższą chwile, drżąc jak człowiek w najwyższem uniesieniu gniewu. Kiedy jednak po chwili zwrócił się ku mnie, miał uśmiech na ustach.
— No, no — rzekł — musimy być wyrozumiałymi i dużo wybaczyć. Nie wyjdę... na tem koniec.
— Stryju Ebenezerze — odezwałem się — wszystko to dla mnie niezrozumiałe. Traktujesz mnie jak złodzieja, niechętnie mnie widzisz w swoim domu, co chwila, każdem słowem dajesz mi do poznania, że jestem ci niemiłym gościem, że nigdy się do mnie nie przywiążesz. Dlaczegoż więc chcesz mnie tu zatrzymać? Pozwól mi wrócić do moich przyjaciół, którzy powitają mnie z radością.
— Nie, nie — rzekł stanowczo — lubię cię i potrafimy żyć zgodnie. Honor naszego nazwiska nie pozwala, byś odszedł z domu mego do obcych. Trochę cierpliwości; przekonasz się, że się jakoś porozumiemy wzajemnie.
— Niech i tak będzie, zostanę tu czas jakiś — odpowiedziałem po krótkim namyśle. Słusznem jest, by mi rodzina, raczej niźli obcy, przyszła z pomocą. Jeśli nie dojdziemy do przyjaznego porozumienia, postaram się, aby wina tego nie padała na mnie.

IV.
W domu stryja narażony jestem na wielkie niebezpieczeństwo.

Dzień, tak źle zaczęty, przeszedł potem spokojnie. Na obiad mieliśmy zimne kartofle a gorące na wieczerzę. Kartofle i piwo stanowiły wyłącznie pożywienie stryja, Rozmawiał mało i zawsze w ten sam sposób co dawniej, rzucając pytania, przerywane długiem milczeniem. Jeśli zaczynałem mówić o dalszych moich planach na przyszłość, zmieniał zaraz temat rozmowy. W pokoju, obok kuchni, do którego wchodzić mi pozwolił, znalazłem dużo książek w łacińskim i angielskim języku, czytałem je z przyjemnością przez całe poobiedzie. Przy tem zajęciu czas tak szybko upływał, że zacząłem godzić się z myślą dłuższego pobytu w Gajach i dopiero widok stryja i oczu jego, unikających mego wzroku, na nowo wzbudzał moją nieufność.
Pewien zauważony szczegół zaciekawił mnie bardzo: na białej wewnętrznej stronie okładki jednej z książek (dzieło Patrick’a Walker’y) wyczytałem wyraźnie ręką mego ojca napisane: „Bratu memu Ebenezerowi w piątą rocznicę jego urodzin“. Ponieważ ojciec był młodszym od stryja, musiała być więc pomyłka, trudno bowiem przypuscić, żeby ojciec mój, nie doszedłszy jeszcze lat pięciu, miał już tak pewny i wyrobiony charakter pisma. Usiłowałem zapomnieć o tej nierozwiązanej dla mnie zagadce, ale lubo czytałem różnych starożytnych i nowożytnych zajmujących bardzo autorów: historję, poezje powieści, owo pismo ojca nie schodziło mi z myśli. Gdy poszedłem pożywiać się na nowo kartoflami i piwem, pierwsze pytanie, jakie zadałem stryjowi było, czy ojciec mój jako dziecko rozwijał się przedwcześnie?
— Aleksander?.. Nie — brzmiała odpowiedź — ja miałem więcej od niego zdolności, czytać zacząłem dużo wcześniej.
Zdziwiła mnie bardzo ta odpowiedź, zapytałem bez zastanowienia, czy on i mój ojciec byli bliźniętami. Podskoczył na krześle, łyżka z rąk mu wypadła.
— Skąd ci ta myśl przyszła — zawołał, chwytając mnie za klapę od surduta.
Tym razem patrzył mi prosto w oczy swojemi migotliwemi ptasiemi oczyma, świecącemi dziwnym jakimś blaskiem.
— Co to znaczy? — zagadnąłem spokojnie; byłem silniejszy od niego i nie łatwo odstępowała mnie odwaga. — Proszę zdjąć rękę z mego surduta; nie nawykłem do takiego obejścia.
Stryj zdawał się z trudnością zapanowywać nad sobą.
— Nie powinieneś, chłopcze, mówić ze mną w ten sposób o ojcu.
Siedział czas jakiś drżący, spoglądając na swój talerz.
— To był jedyny brat, jakiego miałem — dodał głosem bezdźwięcznym; podniósł łyżkę i trzęsąc się ciągle, jeść zaczął.
Nagłe wzruszenie jego, spowodowane niby silnem przywiązaniem do zmarłego ojca mego, przejmowało mnie zarazem obawą i nadzieją; obawą, czy czasem stryj nie jest chory umysłowo i nie miewa napadów furji; nadzieją, bo w pamięci mojej snuły się wspomnienia zasłyszanej niegdyś legendy o biednym, wydziedziczonym chłopcu i złym krewnym, który w końcu oddać musiał prawemu dziedzicowi zagrabione dziedzictwo. Dlaczegóż bowiem stryj zatrzymywał koniecznie u siebie ubogiego synowca, jeśli nie z obawy przed nim?
Powziąwszy takie, nieuzasadnione wprawdzie, a jednak utrwalające się coraz bardziej w umyśle moim podejrzenie, zacząłem naśladować zachowanie stryja, rzucając również z ukosa spojrzenia i siedzieliśmy obok siebie, jak czatujące na siebie wzajem dzikie zwierzęta.
Nie przemówił już do mnie ani słowa; zajęty był, zdaje się, układaniem w głowie jakichś planów a im dłużej przypatrywałem mu się, tem silniejszego nabierałem przekonania, że te plany były dla mnie nieprzyjazne.
Gdy kończył jeść, wyjął fajkę, nałożył ją tytoniem, przysunął w róg komina krzesło, i zaczął palić, obrócony do mnie plecami.
— Dawidzie — odezwał się w końcu — myślałem — przerwał znowu i po długiej pauzie dodał — o małym podarku, przeznaczonym dla ciebie zanim przyszedłeś na świat, to jest obiecanym twemu ojcu. Oh! żadne z prawa przypadające dziedzictwo, rozumiesz, dobrowolna, wspaniałomyślna ofiara. Trzymałem małą sumkę tę osobno, co stanowiło wielki w budżecie moim uszczerbek, ale obietnica jest obietnicą. Sumka wrosła w ten sposób do cyfry... — wstrzymał się i zawahał — do okrągłej cyfry czterdziestu funtów — słowa te wyrzekł, patrząc na mnie przez ramię i dorzucił ostrym tonem — szkockich!
Funt szkocki ma wartość angielskiego szylinga, różnica zatem wielka; domyślałem się że cała ta historyjka była wierutnem kłamstwem, nie wiadomo w jakim celu wymyślonem, odpowiedziałem więc z szyderstwem:
— Eh! zastanów się pan; nie wątpię, że mówisz o funtach szterlingach.
— Jak rzekłem — potwierdził stryj — funty szterlingi. Zechciej wyjść za drzwi na chwilę i zobaczyć, jaka tam pogoda na dworze, a ja tymczasem wydobędę pieniądze i zawołam cię z powrotem.
Spełniłem jego wolę, śmiejąc się w duchu. Noc była ciemna, zaledwie parę gwiazdek świeciło na niebie. Stojąc przed domem, posłyszałem jakby żałosny jęk wiatru wśród wzgórzy... Pomyślałem, że zapewne zbiera się na burzę, nie przeczuwając, jak ważny wpływ, przed końcem jeszcze wieczoru, ma to mieć na losy moje.
Gdym przywołany został napowrót do pokoju, stryj odliczył mi do ręki trzydzieści złotych gwinei, resztę w drobnej złotej i srebrnej monecie trzymał jeszcze na dłoni; ale jakby ofiara przechodziła jego siły, pięść zacisnął i pieniądze schował do kieszeni.
— Powinno cię to przekonać rzekł — że mogę być dziwakiem, nieprzystępnym dla obcych, ale umiem dotrzymać słowa.
Wobec znanego skąpstwa stryja, dowód ten szczodrobliwości z jego strony, wprawił mnie w zdumienie; nie wiedziałem, jak mu mam dziękować.
— Ani słowa! — zawołał — podziękowań nie żądam, to mój obowiązek. Nie każdy zapewne postąpiłby tak na mojem miejscu, (lubo ja również jestem ostrożnym człowiekiem) przyjemnie mi jednak dopomódz synowi mego brata; cieszę się nadzieją, że teraz będziemy żyli na stopie przyjacielskiej, jak przystało na bliskich krewnych.
Odpowiedziałem mu tak wymownie, jak tylko umiałem, ale w duchu zadawałem sobie ciągle pytanie, co z tego wyniknie, jakie pobudki skłonić go mogły do rozstania się z ukochanemi przez niego gwineami, bo dziecko nawet nie byłoby uwierzyło, że skłonić go do tego mogło uczucie solidarności rodzinnej.
— Teraz odpłać mi pięknem za nadobne — odezwał się, patrząc na mnie z ukosa.
Odparłem, iż gotów jestem dać mu również dowód wdzięczności mojej i czekałem, spodziewając się jakiegoś nadzwyczajnego żądania. Gdy jednak zebrał się na odwagę przemówienia do mnie, oświadczył w grzecznych, jak sądziłem słowach, że będąc już starym i osłabionym, ma nadzieję, iż ja mu dopomogę w utrzymywaniu domu i ogrodu.
Zapewniałem, że chętnie świadczyć mu będę usługi.
— No, — rzekł — zaczynaj w takim razie zaraz — wyjął z kieszeni duży klucz — oto — ciągnął dalej — klucz od schodów, prowadzących do wieży, wznoszącej się na końcu domu. Musisz wejść tam od strony zewnętrznej, gdyż wewnątrz budynek nieskończony. Idź i przynieś skrzynkę, która tam stoi. Znajdują się w niej papiery.
— Czy mógłbym dostać świecę? — zapytałem.
— Nie, w moim domu świec niema.
— A schody dobre? — pytałem dalej.
— Bardzo wygodne i bezpieczne — zapewniał, a gdy już wychodziłem dodał: — trzymaj się muru, poręczy niema, ale schody szerokie.
Poszedłem w noc ciemną. Wiatr ciągle w dali jęczał żałośnie, lubo powiew jego nie dochodził do Gajów. Czarne chmury zawisły w górze; nie widząc nic dokoła, trzymałem się muru, póki nie doszedłem do schodów wieżowych od strony niedobudowanego skrzydła domu. Zaledwie zdążyłem odszukać zamka i włożyć klucz we drzwi, gdy nagle rozległ się grzmot, błyskawicą na sekundę rozgorzało niebo i znowu noc zapadła. Na pół oślepiony wszedłem do wnętrza wieży; panowała tam straszna ciemność. Pod dotknięciem czułem, że ściany były z ciosowego kamienia a schody, choć wąskie, mocne i pewne. Pamiętny przestrogi stryja, trzymałem się strony muru i szedłem w górę z bijącem sercem.
Wieża w Gajach była na pięć pięter wysoka. W miarę jak posuwałem się wyżej, zdało mi się, że schody stają się coraz węższe, jakby zawieszone w powietrzu. Dziwiłem się, co może być tego powodem, gdy szczęściem błyskawica oświeciła wnętrze wieży. Jeśli nie krzyknąłem z przerażenia, to dlatego jedynie, iż strach ścisnął mi gardło, że nie spadłem, zawdzięczałem to więcej łasce Nieba, niżeli własnym siłom. Przy ponawiających się błyskawicach dostrzegłem, że schody były nierównej szerokości i że oddalony byłem tylko o dwa cale od strasznej próżni.
— To są owe bezpieczne schody! — pomyślałem, a jednocześnie gniew i odwaga budziły się w mojem sercu. Stryj przysłał mnie tu zapewne dla narażenia na śmierć niechybną. Przysięgałem sobie, że to „zapewne“ rozstrzygnąć muszę, choćbym miał kark skręcić i nogi połamać; wolno, probując pierwej mocy każdego schoda, szedłem dalej w górę. Ciemność, w porównaniu z chwilowem światłem błyskawic, powiększać się zdawała.
Stanąwszy na zakręcie, macając ręką poczułem tylko róg muru i próżnię; schody nie prowadziły dalej; kazać człowiekowi iść dalej, znaczyło tyle, co wydać nań wyrok śmierci. Chociaż dzięki światła błyskawic i mojej własnej ostrożności cały byłem jeszcze, zimny pot występował mi na czoło, gdym pomyślał, na jak wielkie byłem narażony niebezpieczeństwo i z jak wysoka groził mi upadek.
Zawróciłem i szedłem na dół z gniewnie wzburzonem sercem; w połowie schodów posłyszałem gwałtowny szum; wiatr wstrząsnął wieżą, potem zaraz deszcz padać zaczął, gdy stanąłem na dole, lał jak z cebra. Wychyliłem głowę i spojrzałem w stronę kuchni. Drzwi, które zamknąłem za sobą, były otwarte, a przez nie przedzierało się trochę światła; zdawało mi się, że widzę jakąś postać ludzką, stojącą na deszczu i jakby nasłuchującą. W tej chwili błysnęło i w blasku chwilowym ujrzałem wyraźnie stryja, za którego plecami rozległ się łoskot grzmotu.
Czy w odgłosie gromu słyszał stryj upadek ciała mego z wysokości, czy sądził, że to głos Boga, oskarżający go o morderstwo, zostawiam to domyślności moich czytelników, dość, że przerażony wbiegł do domu, zostawiając drzwi za sobą otwarte. Wszedłem za nim po cichu i niespostrzeżony przypatrywałem mu się uważnie.
Otworzył kredens, wyjął z niego dużą butelkę wódki i obrócony do mnie plecami, usiadł przy stole. Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze, jęczał głośno i, przykładając do ust butelkę, pił wódkę pełnemi łykami.
Przysunąłem się powoli, położyłem mu ręce na ramionach i krzyknąłem:
— Ah!
Stryj jęknął głęboko, zaczął machać, bić rękoma w powietrzu i padł na ziemię, jak martwy. Przeraziło mnie to trochę, ale musiałem przedewszystkiem pamiętać o własnem bezpieczeństwie, nie zawahałem się więc zostawić czas jakiś stryja bez ratunku. Klucze wisiały przy kredensie; postanowiłem zaopatrzyć się w broń, zanim stryj odzyska zmysły i z niemi możność szkodzenia drugim. W kredensie stało kilka butelek, niektóre z nich z etykietami lekarstw, dużo kwitów i innych papierów, które byłbym zniszczył z ochotą, gdybym był miał na to czas; znajdowało się tam jeszcze kilka innych drobiazgów bezwartościowych dla mnie. Zabrałem się do skrzynek. Pierwszą znalazłem pełną mąki, w drugiej puste woreczki po pieniądzach i zwitki papierów, w trzeciej, między różnemi staremi ubraniami, puginał szkocki bez pochwy; ukryłem go starannie pod kamizelką i dopiero wtedy zająłem się stryjem.
Leżał bez ruchu, z twarzą siną, z zapartym oddechem w piersiach. Przestraszyłem się, czy czasem nie umarł, prysnąłem mu w oczy wodą, to go ocuciło; odetchnął głęboko i poruszył powiekami. Gdy wreszcie otworzył oczy i zobaczył mnie przed sobą, przeraził się, jakby widział ducha.
— No — rzekłem — podnieś się, proszę.
— Czy ty żyjesz? — wyjąkał — oh, powiedz, czy żyjesz?
— Jeśli żyję — odparłem — nie tobie, stryju, to zawdzięczam.
Oddychał z trudnością.
— Szafirową flaszkę — błagał — szafirową flaszkę z szafy.
Pobiegłem po wskazane lekarstwo i podałem je spiesznie.
— Chroniczna choroba — rzekł, ożywiając się trochę — mam chroniczną chorobę serca, Dawidzie.
Posadziłem go na krześle i spojrzałem na niego badawczo. Miałem współczucie dla tak chorego człowieka, ale jednocześnie serce moje pełne było słusznego żalu; wytknąłem mu całe jego zagadkowe zachowanie. Czemu kłamał nieustannie przedemną; dlaczego nie chciał mnie puścić od siebie; dla czego tak przykrem mu było zapytanie, czy ojciec mój i on byli bliźniętami — może dla tego właśnie, że fakt był prawdziwy? Pytałem dalej, dlaczego dał mi pieniądze, do których, jak sądziłem, nie miałem prawa i wreszcie, w jakim celu chciał mnie pozbawić życia? Słuchał pytań moich w milczeniu, a potem głosem złamanym prosił, żebym go zaprowadził do łóżka.
— Odpowiem ci na wszystko jutro rano — mówił — przysięgam, że to uczynię.
Tak był osłabiony, że musiałem przystać na jego żądanie. Zaprowadziłem go do jego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz i klucz schowałem do kieszeni; potem wróciłem do kuchni, rozpaliłem na kominie tak suty ogień, jaki nie jaśniał tu pewno od lat dawnych, poczem otuliwszy się pledem, położyłem się na skrzynkach i zasnąłem spokojnie.

V.
Udaję się do przystani Królowej.

Całą noc deszcz padał, zrana ostry wiatr napędził chmury od północno-zachodniej strony, mimo to poszedłem wykąpać się w sadzawce w ogrodzie; orzeźwiony kąpielą, przy roznieconym na nowo ogniu rozważałem położenie moje.
Nie można było wątpić o wrogiem względem mnie usposobieniu stryja, który gotów był poruszyć niebo i ziemię dla pozbawienia mnie życia; byłem jednak młody, sprytny i, jak większa część chłopców, na wsi wychowanych, pokładałem wielką ufność we własne siły. Przyszedłem do drzwi stryja ubogim dzieckiem prawie, jego chytrość i zawziętość uczyniły ze mnie ostrożnego, przebiegłego człowieka, pragnącego wziąć górę nad nędznym starcem i kierować nim wedle woli.
Siedząc tak przed ogniem, uśmiechałem się sam do siebie, w wyobraźni widziałem się już panem tajemnic stryja, narzucającym mu wszechwładnie rządy moje.
Czarnoksiężnik z Essenden dowodził, że ma lustro, w którem ludzie widzieć mogą przyszłość swoją, musiało ono być zrobione z innego materjału niżeli żarzące węgle, bo w obrazach, jakie mi się wówczas przesuwały w myśli, nie widziałem ani okrętu, ani marynarza z włochatą czapką, ani pałki nad moją głupią głową, ani żadnego znaku, zapowiadającego czekające mnie utrapienia. W owej chwili nadęty zarozumiale, poszedłem na górę i wypuściłem na wolność więźnia mego. Życzył mi grzecznie dnia dobrego; na życzenie to odpowiedziałem mu również uprzejmie, patrząc na niego z piedestału mojej wyższości moralnej. Zasiedliśmy do śniadania jak dnia poprzedniego.
— Cóż panie — odezwałem się żartobliwym tonem — nie masz mi nic do powiedzenia? — a gdy wyjąkał niezrozumiałą odpowiedź — czas wielki — dodałem — żebyśmy się poznali wzajemnie. Brałeś mnie niewątpliwie za wiejskiego głuptaska, nie mającego więcej oleju w głowie, jak ten kartofel na misce. Ja miałem ciebie, stryju, za dobrego człowieka, nie gorszego przynajmniej od innych, zdaje się, żeśmy się obaj pomylili. Co powoduje tobą, że się mnie obawiasz, że postępujesz ze mną podstępnie, że nastajesz na moje życie?
Mruknął coś o żarcie, że lubi płatać niewinne figle, ale widząc mój uśmiech niedowierzający, zmienił ton, zapewniając, że wyjaśni wszystko po śniadaniu. Z wyrazu jego twarzy wnosiłem, że niema jeszcze jakiegoś kłamstwa w pogotowiu, lubo sili się nad jego wymyśleniem. Chciałem mu to szczerze powiedzieć, gdy nagle zastukano do drzwi. Prosiłem stryja, aby nie wstawał z miejsca i poszedłem otworzyć; ujrzałem na progu chłopca w stroju marynarza. Gdy mnie zobaczył, zaczął grać na piszczałce rogowej, poruszając zręcznie palcami. Był siny od zimna; dziwne wrażenie czynił wyraz jego twarzyczki, na pół łzawy, na pół śmiejący, stanowiący dziwną sprzeczność z jego wesołem na pozór zachowaniem.
Zapytałem, co ma za interes.
— Rozweselać państwa — odparł i zaczął grać na nowo.
— Skoro nie masz żadnego interesu — rzekłem — będę tak nieludzkim, że zamknę ci drzwi przed nosem.
— Stój, bracie, — zawołał — czy nie lubisz wesołości, że chcesz mnie wypędzić? Przyniosłem list od starego Hoseason’a do pana Balfour’a — i pokazał mi papier — przytem — dodał — jestem okropnie głodny.
— No, to wejdź — rzekłem — dam ci jeść, jeśli co znajdę.
Wprowadziłem go do kuchni i posadziłem na mojem krześle. Zgłodniały chłopiec rzucił się chciwie na resztki śniadania, spoglądając na mnie ukradkiem i strojąc zabawne, jak sądził, miny. Przez ten czas stryj list odczytał i usiadł zamyślony; nagle zerwał się i z rozjaśnioną twarzą pociągnął mnie w kąt kuchni, mówiąc:
— Przeczytaj to — i włożył mi list w rękę. Mam go rozłożony przed sobą, gdy to piszę:
„W oberży Hawes’a, w przystani Królowej
Panie! statek mój stoi na kotwicy, posyłam chłopca okrętowego z tą wiadomością. Jeśli pan ma jakie zlecenia za morze, dziś nadarza się ostatnia ku temu sposobność, gdyż wiatr pomyślny sprzyja dalszej podróży. Nie myślę zaprzeczać, że miałem pewne nieporozumienia z pana pełnomocnikiem, p. Rankeillor, które, jeśli nie będą załagodzone, skłonią mnie do szukania innego na to miejsce człowieka. Nawiasem wspominam, że mam z panem rachunek i zostaję jego uniżonym sługą

Eljasz Hoseason“.

Widzisz, Dawidzie — odezwał się stryj, gdy spostrzegł, że list czytać skończyłem — jestem w stosunkach z Hoseason’em, kapitanem statku kupieckiego „Zgoda“. Gdybyś chciał iść ze mną i z tym chłopcem, mógłbym zobaczyć się z kapitanem w oberży lub na pomoście „Zgody“. Jeśli są tam jakie papiery do podpisania, nie tracąc czasu, wstąpilibyśmy do adwokata, p. Rankeillor. Po tem, co zaszło, nie chciałbyś może polegać na mojem słowie, ale zawierzysz p. Rankeillor. Bardzo to zacny i szanowany ogólnie człowiek; prowadzi sprawy całej szlachty w okolicy; znał twego ojca.
Namyślałem się chwilę; miałem iść do zaludnionej niewątpliwie przystani, gdzie złowrogie względem mnie zamiary stryja nie mogłyby być wykonane, a przytem towarzystwo chłopca okrętowego stanowiło dla mnie rękojmię bezpieczeństwa. Przypuszczałem nadto, że mogę odważyć się na wizytę u adwokata, choćby nawet nieszczere były pochwały, oddawane mu przez stryja; w głębi duszy rad byłem ze sposobności zobaczenia morza i okrętów.
Należy pamiętać, że żyłem dotychczas w zaciszu wiejskiem wśród wzgórz, że przed dwoma dopiero dniami ujrzałem po raz pierwszy niebieski obszar wód i pływające po niem statki. Zdecydowałem się tedy stanowczo.
— Dobrze — rzekłem — idźmy do przystani Królowej.
Stryj włożył na siebie surdut, kapelusz, zapiął pas z kordelasem, pozamykał wszędzie drzwi i ruszyliśmy w pochód.
Zimny północno-zachodni wiatr dął nam prosto w oczy. Był czerwiec; w trawie bieliły się stokrotki, drzewa stały pokryte kwieciem, z posiniałych jednak twarzy naszych i zziębniętych palców przypuszczaćby można, że to zima i mróz grudniowy białym szronem przystroił ziemię.
Stryj Ebenezer szedł ciężkim krokiem, niby spracowany rolnik, wracający z pola. Całą drogę nie przemówił ani słowa; musiałem poprzestać na rozmowie z chłopcem okrętowym. Powiedział mi, że nazywa się Ransome, że od dziewiątego roku życia podróżuje po morzu, ale, że nie wie, ile lat ma teraz.
Pokazał mi ślady tatuowania na piersiach, wystawiając je na zimny wiatr, co mogło go o śmierć przyprawić; klął straszliwie, ale raczej jak nieobyczajny student, niżeli źle wychowany mężczyzna; przechwalał się różnemi, popełnionemi niby przez niego występkami, mówił, że kradł, oszukiwał, fałszywie świadczył, a nawet dopuścił się morderstwa, ale wszystko opowiadał z takiem nieprawdopodobieństwem w szczegółach i z taką przesadną fanfaronadą, że litowałem się nad nim, nie wierząc jego słowom. Pytałem go się o statek (zdaniem chłopca, najpiękniejszy okręt na świecie), o kapitana Hoseason, któremu oddawał głośne pochwały. Kapitan, wedle przekonań jego, był człowiekiem niedbającym o nic na lądzie ani na morzu, surowy, dumny, nie znający żadnych skrupułów, brutal, a wszystko to biedny chłopak poczytywał za zalety, godne uwielbienia u prawdziwego marynarza. Jeden tylko stawiał zarzut swemu bożyszczu. — Nie kieruje sam statkiem — mówił — zastępuje go pan Shuan, najdzielniejszy majtek w marynarce kupieckiej, tęgi do wypitki i wybitki. Mam dowód tego na sobie; patrz pan!
To rzekłszy zsunął pończochę i pokazał mi głęboką, zaognioną ranę, na widok której krew skrzepła mi w żyłach.
— Zadał mi ją pan Shuan — oświadczył z dumą.
— Jakto! — zawołałem — on tak okrutnie obchodzi się z tobą? Wszak nie jesteś jego niewolnikiem.
— Nie jestem nim; przekona się o tem niebawem — odparł chłopiec groźnym tonem i wyciągnął z kieszeni duży nóż składany, który, jak zapewniał, został przez niego skradziony. — Oho! — rzekł — niech tylko teraz spróbuje! Załatwię się z nim prędko. Nie będzie on pierwszy.
Pogróżki swoje poparł straszliwą klątwą. Nigdy nie czułem dla nikogo tyle współczucia, ile dla tego na pół szatana; pomyślałem, że statek „Zgoda“, mimo przykładnego godła, musi być istnem piekłem na ziemi.
— Czy nie masz krewnych, przyjaciół? — zapytałem.
Odpowiedział, że miał gdzieś w jakiemś mieście portowem, którego nazwy zapomniał, ojca.
— Był także dzielnym człowiekiem — dodał — ale już nie żyje.
— Na miłość Boską — zawołałem — mógłbyś znaleźć uczciwe jakie zajęcie na lądzie!
— Oh! nie! — odparł z niechęcią — zarazby mnie zasadzili do rzemiosła; wolę tysiąc razy obecne zajęcie.
Mówiłem, że każde rzemiosło byłoby lepsze od prowadzonego przez niego trybu życia, narażającego na ciągłe niebezpieczeństwo utraty życia nietylko wskutek wypadków na morzu, ale i z powodu złego obejścia jego przełożonych. Przyznał mi słuszność, zaczął wychwalać korzyści życia, doznawane przyjemności, gdy się wysiada na wybrzeże z kieszenią, pełną pieniędzy, używa rozkoszy, jak dorosły mężczyzna, kupuje jabłka, cukier owsiany, zadziwia wszystkich śmiałością mowy i obejścia.
— Z drugimi bywa jeszcze gorzej, niżeli ze mną — dowodził — np. dwudziestomoździerzowcy. Oh! rety! gdybyś się z nimi spotkał! Widziałem starego, jak ty mężczyznę (uważał mnie za starego) miał brodę, był przystojny, jakże krzyczał i lamentował, gdyśmy odbili od brzegu. Nażartowałem sobie dobrze z niego. Potem miewaliśmy także malców, ot tycich zaledwie. Ja zawsze utrzymywałem między nimi porządek. Miałem przy sobie gruby rzemień, którym okładałem ich skutecznie.
I tak dalej opowiadał, aż wreszcie domyślałem się, że mówiąc o dwudziestomoździerzowych, miał na myśli nieszczęśliwych zbrodniarzy, wysyłanych do ciężkich robót za ocean, a te nieszczęśliwsze jeszcze, bo niewinne istoty, były skradzione dzieci, wywożone w celach zysku lub osobistej zemsty.
Stanąwszy na wzgórzu, mogliśmy okiem objąć całą okolicę. Zatoka Forth, jak wiadomo, zwęża się w tem miejscu do szerokości wielkiej rzeki i tworzy przystań dla wszelkiego rodzaju statków. Pośrodku zwężającego się koryta wody widać było maleńką wysepkę ze zwaliskami jakiegoś starego zamku. Od południowej strony wybrzeża zbudowano pomost, dla wygody dobijających doń statków, a dalej trochę, wśród ładnego ogrodu, wznosił się budynek, zwany oberżą Hawes’a. Miasto znajdowało się w pewnej odległości od oberży, która o tej porze dnia wydawała się zupełnie wyludnioną, gdyż statek z podróżnymi odpłynął przed chwilą ku północy. Obok pomostu uczepioną była łódka, w niej stało kilku majtków; Ransome objaśniał mnie, że to łódź, oczekująca na kapitana, a o jakie pół mili angielskiej dalej, pokazał mi „Zgodę“, kołyszącą się samotnie na kotwicy. Ruch panował na jej pomoście, wiatr przynosił dźwięki pieśni marynarzy, zajętych zakładaniem lin okrętowych. Po wszystkiem, co słyszałem w drodze, widok tego statku budził we mnie oburzenie i szczerze żałowałem biednych ludzi, odbywających na nim służbę. Zeszedłszy z pagórka, rzekłem do stryja:
— Muszę cię uprzedzić, panie, że nie dam się niczem skłonić do wejścia na pomost „Zgody.“
Zdawał się budzić, jak ze snu.
— Co takiego? — zapytał.
Powtórzyłem mu słowa moje.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział — musimy, jak widzę, stosować się we wszystkiem do twoich zachceń. Ale poco my tu stoimy? Zimno straszliwe, a jeśli się nie mylę, tam zajęci przygotowaniem „Zgody“ do drogi.

VI.
Co zaszło w przystani Królowej.

W oberży Ransome poprowadził nas schodami do małego pokoiku o jednem łóżku, w którym palił się duży ogień na kominie. Przy stole, tuż przed kominkiem, siedział wysoki, ciemnej cery mężczyzna, zajęty pisaniem. Mimo gorąca, panującego w pokoju, miał na sobie gruby żakiet marynarski, zapięty pod szyję i włochatą czapkę, naciągniętą na uszy; nigdy jednak nie widziałem człowieka, któryby miał tyle krwi zimnej i panowania nad sobą, jak ów kapitan kupieckiego okrętu. Wstał i postąpiwszy parę kroków naprzód, szeroką dłoń swoją wyciągnął do pana Ebenezer’a.
— Cieszę się niewymownie, że pana widzę, panie Balfour — odezwał się głębokim basem — rad jestem nadto, że przychodzisz pan w porę. Wiatr mamy pomyślny, odpływ niebawem nastąpi; przed nocą zobaczymy na wyspie May palące się ognie.
— Kapitanie Hoseason — odpowiedział stryj — utrzymujesz zbyt gorącą temperaturę w pokoju.
— Taki mój zwyczaj, panie Balfour — oświadczył kapitan — jestem zimno-krwisty z natury; nie rozgrzeje mnie ani flanela, ani futro, ani arak, dolany do herbaty. Tak się zwykło dziać z ludźmi, spalonymi na węgiel w strefach podzwrotnikowych na morzu.
— Rozumiem to, kapitanie — przywtórzył stryj — musimy żyć odpowiednio do usposobienia.
To zamiłowanie kapitana do ciepła miało wywrzeć wielki wpływ na dalsze losy moje. Chociaż bowiem przyrzekłem sobie nie spuszczać z oka stryja, tak mi trudno było znieść gorące, duszne powietrze i tak niecierpliwy byłem zobaczyć morze, że, gdy stryj zaproponował, abym poszedł rozerwać się trochę na dół, skorzystałem zaraz z tej propozycji.
Wyszedłem, zostawiając dwóch mężczyzn przy butelce, pochylonych nad dużym stosem papierów. Pospieszyłem nad morze, które lekkimi bałwanami biło o wybrzeże. Nowy dla mnie był widok traw morskich: jedne długie, brunatne, drugie z małemi na wierzchu pęcherzykami, pękającymi za dotknięciem palców. Zdala czuć było ostry, słonawy zapach wody morskiej; na „Zgodzie“ zaciągano żagle, a wszystko to budziło we mnie pragnienie odbywania dalekich podróży i poznania obcych krajów.
Przypatrywałem się majtkom w łódce; byli wysocy, barczyści; jedni odziani tylko w koszule, drudzy w spencerki, inni z kolorowemi chustkami na szyi, niektórym wyglądały z kieszeni rękojeści pistoletów, dwóch czy trzech uzbrojonych było w potężne pałki, a wszyscy mieli duże noże za pasem. Zaczepiłem jednego z nich, który wydawał się przystępniejszy i zapytałem, kiedy odbić ma statek. Powiedział, że puszczą się w drogę zaraz z odpływem morza i wyrażał zadowolenie z porzucenia portu, w którym nie było szynków i wesołej muzyki, a klął przytem tak straszliwie, że starałem się coprędzej uciec od niego.
Wolałem pomówić z Ransome’m, lepszym jeszcze od swych starszych towarzyszy; chłopiec wyszedłszy z oberży, przybiegł ku mnie, prosząc, bym mu kupił butelkę ponczu.
Oświadczyłem, że nie uczynię zadość jego żądaniu, ponieważ ludzie w jego i moim wieku nie powinni używać upajających trunków.
— Poczęstuję cię za to szklanką piwa — rzekłem.
Skrzywił się, nazwał mnie sknerą, jednakże rad był choć piwem ugasić pragnienie; niebawem znaleźliśmy się obaj w izbie na dole w oberży, pijąc i jedząc z apetytem.
Przyszło mi na myśl, że ponieważ właściciel zakładu jest dawnym stron tych mieszkańcem, należałoby się z nim zaprzyjaźnić. Zapraszałem go, żeby usiadł przy nas, ale nie chciał, widać, zadawać się z takimi biedakami, jak ja i Ransome. Wychodził już z izby, gdy go przywołałem, pytając o pana Rankeillor’a.
— To bardzo uczciwy człowiek — zapewniał, a przypatrując mi się uważnie dodał: — Czy przyszedłeś z panem Ebenezer’em?
Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, zapytał:
— Jesteś jego przyjacielem?
W narzeczu szkockiem słowa jego znaczyły, czy jestem krewnym Balfour’a. Zaprzeczyłem, oświadczając, że mnie żadne powinowactwo nie łączy z nim.
— Tak też sądziłem — rzekł — a jednak podobny jesteś do pana Aleksandra.
Dowiadywałem się, czy pan Ebenezer używa złej sławy w okolicy.
— Niewątpliwie — odparł oberżysta — zły to człowiek i niejeden radby go widzieć w kajdanach, choćby taka Jenny Clouston i wielu innych, których pozbawił domu i mienia. A jednak był to kiedyś piękny, miły młodzieniec, lubiany powszechnie, zanim rozeszła się wiadomość o zniknięciu pana Aleksandra i prawdopodobnej jego śmierci.
— Jakto! — zawołałem.
— Utrzymują, że Ebenezer zabił brata. Nie słyszałeś o tem?
— W jakim celu miałby go zabić? — pytałem.
— W jakimże innym, jeśli nie dla przywłaszczenia sobie jego wioski?
— Wioski? — powtórzyłem — Gajów?
— Rozumie się, że tak — odparł.
— Czy Aleksander był starszym bratem? — zagadnąłem.
— Nie inaczej — dowodził oberżysta — gdyby nie ten powód, pocóżby go zabijał?
To rzekłszy, odszedł śpiesznie, jak już dawniej uczynić zamierzał.
Naturalnie, że domyślałem się prawdy, ale co innego domyślać się, a co innego wiedzieć napewno. Siedziałem jak skamieniały; odurzony wielkością należącego do mnie majątku; w głowie mi się pomieścić nie mogło, że ten ubogi chłopak, który parę dni temu chodził pieszo po piasczystych drogach w Essenden, był teraz jednym z bogaczów tego świata, posiadał dom, rozległe pola, i gdyby tylko jeździć umiał konno, mógł dosiąść jutro pięknego wierzchowca. Wszystkie te miłe marzenia snuły mi się po głowie, gdym siedział zapatrzony w okna oberży, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co widziałem, przypominam sobie tylko, że oko moje spoczęło chwilowo na kapitanie Hoseason, wydającym rozkazy jakieś majtkom swoim na wybrzeżu. Po chwili ujrzałem go, wracającego do oberży. Nie mogłem uwierzyć, aby opowiadania o nim Ransome’a były prawdziwe, tak sprzeczne zdawały się z zachowaniem widzianego przezemnie człowieka. W rzeczywistości nie był on tak dobrym, jak przypuszczałem, ani tak złym, jak go odmalował Ransome; miał jakby dwoistą naturę, lepsza pozostawała na lądzie z chwilą gdy stawiał nogę na pomoście statku.
Niebawem usłyszałem głos wołającego na mnie stryja; zastałem obu, stojących przed oberżą. Kapitan tonem pełnym uprzejmości, (pochlebiającej młodemu chłopcu) rzekł:
Pan Balfour mówił mi wiele dobrego o panu, a mnie podoba się wyraz twojej twarzy. Żałuję, że nie mogę zabawić tu dłużej, żebyśmy się lepiej zapoznać mogli; powinniśmy jednak skorzystać z chwil nam zostawionych. Zechciej towarzyszyć mi na statek i tam zabawić jakie pół godziny, do czasu odpływu. Wypijemy ze sobą parę kieliszków.
Nie umiałbym nawet wyrazić, jak ciekawy bylem widzieć wnętrze statku, nie chciałem jednak zgodzić się na jego propozycję i tłomaczyłem, że mamy być ze stryjem u adwokata.
— No, no — rzekł — wspominał mi Balfour o tem, każę zatrzymać statek w pobliżu mieszkania Rankeillor’a, podążycie tam z Ebenezerem.
Po tych słowach pochylił się ku mnie i szepnął mi do ucha.
— Strzeż się starego lisa; ma złe względem ciebie zamiary. Chodź ze mną na statek, gdzie będziemy mogli zamienić swobodnie słów kilka.
Ująwszy mnie pod ramię, szedł ku łodzi, mówiąc głośno:
— Co chcesz, żebym ci przywiózł z wysp Karolińskich? Krewny pana Balfour’a ma prawo wybierać co zechce. Rulon tytuniu? Wachlarz z piór z Indji? Skórę z dzikiego zwierza? fajkę kamienną? ptaka miauczącego niby kot? papugę kardynała, czerwoną, jak krew? Powiedz szczerze, czem mógłbym ci zrobić przyjemność?
Dochodziliśmy już właśnie do łodzi; podał mi rękę i pomógł wsiąść.
Nie przypuszczałem żadnego podstępu, sądziłem (biedny szaleniec), że znalazłem dobrego przyjaciela, szczerego doradcę i cieszyłem się nadzieją zobaczenia okrętu. Gdyśmy tylko nadeszli, łódź odbiła od wybrzeża i popłynęła na pełne morze; rozradowany ruchem wioseł, widokiem oddalających się wybrzeży, stopniowem w moich oczach zwiększaniem się statku, do którego dopływaliśmy, odpowiadałem bez sensu na zadawane mi przez kapitana pytania.
Gdyśmy dobili do dwumasztowca, zkąd rozlegały się wesołe krzyki majtków, zajętych robotą, Hoseason oświadczył, że on i ja wysiądziemy pierwsi i kazał zarzucić dla mnie linę z masztu. Przepasany tą liną, uniesiony zostałem w powietrze, a po chwili znalazłem się na pomoście, gdzie kapitan czekał już na mnie. Stałem odurzony kołysaniem się statku, trochę przestraszony chwilową, napowietrzną podróżą, a jednak szczerze ucieszony temi nowemi dla mnie wrażeniami. Kapitan tłomaczył mi wszystko i zaznajamiał mnie z nazwą każdej rzeczy.
— Gdzież jest stryj? — zapytałem nagle.
— Oto on — odparł Hoseason, rzucając na mnie surowe wejrzenie.
Byłem zgubiony. Wyrwałem się z rąk Hoseason’a i pobiegłem na przód statku. Ujrzałem łódź, odpływającą ku miastu, a na niej stryja.
— Ratunku! ratunku! — Mordercy! — krzyczałem rozpaczliwie.
Stryj odwrócił głowę i ukazał mi oblicze pełne okrucieństwa i przerażenia.
Nic więcej nie widziałem; silne ręce oderwały mnie od burty okrętowej i równocześnie uczułem uderzenie pałką w głowę; czerwony płomień zaświecił mi w oczach i jakby rażony piorunem padłem bez zmysłów.

VII.
Płynę po morzu na dwumasztowcu „Zgoda“.

Przebudziłem się z dotkliwym bólem w kościach; dokoła mnie panowała ciemność, ręce i nogi miałem skrępowane. Uszu moich dochodził szum wody, krzyki majtków, świst wiatru. Cały świat zdawał się kręcić w kółko wraz ze mną; byłem tak słaby i zbolały fizycznie, a w umyśle moim panował taki zamęt, że długi czas biłem się z myślami, zanim zrozumiałem, że leżę skrępowany na dnie nieszczęsnego okrętu i że wiatr wzmaga się na dworze. Ze zrozumieniem jednak położenia, ogarniała mnie rozpacz straszliwa, wyrzucałem sobie własne szaleństwo; gniew na stryja tak gwałtownie wstrząsnął moja duszą, że nanowo utraciłem zmysły. Gdy oprzytomniałem znowu, ten sam hałas ogłuszał mnie i to samo kołysanie przyprawiało o bezgraniczne cierpienia. Do wielu dolegliwości przyłączyła się nieznana mieszkańcowi lądu choroba morska.
W czasie pełnej przygód, młodości mojej, doświadczyłem wiele przykrości, żadna jednak nie wyczerpała tak umysłu i ciała, i nie zabiła nadziei w sercu, jak te pierwsze godziny, spędzone pod pomostem dwumasztowca.
Usłyszałem odgłos strzału; przypuszczałem, iż wskutek burzy, statek znajdował się w takiem niebezpieczeństwie, że sygnałami wzywano pomocy. Myśl wyswobodzenia się z więzów, choćby przez śmierć w głębiach morza, stanowiła dla mnie pociechę. Zawiodłem się; był to (jak mi później objaśniono) zwyczaj, zachowywany przez kapitana, dowodzący, że najgorszy nawet człowiek może mieć swoje dobre strony. Przepływaliśmy w owej chwili w odległości kilku mil od Dysart, gdzie zbudowany był statek „Zgoda“ i gdzie mieszkała stara matka Hoseason’a. Otóż on wystrzałem z fuzji i racą kolorową witał zawsze tę miejscowość, gdy znajdował się w pobliżu.
Zatraciłem miarę czasu; dzień i noc nie różniły się niczem w tej cuchnącej norze, w której leżałem bezwładnie, a doświadczane cierpienia nadawały godzinom podwójną rozwlekłość. Jak długo czekałem na rozbicie się dwumasztowca o skałę lub zatonięcie jego w głębi wód morskich, nie potrafiłbym powiedzieć. Wreszcie sen skleił mi powieki, odbierając świadomość strasznej rzeczywistości.
Obudziło mnie światło trzymanej nade mną latarki. Mały, czterdziestoletni człowiek z zielonemi oczami i włosami jasnemi na głowie, zapytał:
— No, jak się miewamy?
Odpowiedziałem głośnym płaczem; wtedy on dotknął mego pulsu, skroni i zaczął opatrywać ranę, zadaną mi w czaszkę.
— O! — rzekł — ciężkie uderzenie, ale bądź dobrej myśli; zrobiłeś zły początek, możesz mieć jeszcze lepsze dni w przyszłości. Czy dostałeś jakie pożywienie?
Powiedziałem, że nie mógłbym patrzeć na strawę, on słysząc to, wlał mi do ust trochę wódki rozcieńczonej wodą i odszedł, zostawiając mnie samego.
Kiedy przyszedł odwiedzić mnie raz drugi, leżałem jakby w sennem odurzeniu, z oczyma szeroko otwartemi wśród panującej dokoła ciemności. Gorączka ustąpiła, ale byłem ogromnie osłabiony i doświadczałem przykrych nad wyraz zawrotów głowy. Czułem dotkliwy ból we wszystkich członkach, krępujące mnie postronki zdawały się parzyć jak ogień; zaduch, panujący w norze, tamował oddech w piersiach a przez cały długi przeciąg czasu od jego poprzedniej bytności, straszyły mnie szczury okrętowe, łażące po całem ciele mojem, jak niemniej widziadła, wytworzone majaczeniem gorączkowem.
Słabe światełko latarki przy otwieraniu klapy w górze wydało mi się promykiem ożywczym, zesłanym prosto z nieba; miałem ochotę krzyczeć z radości. Zielonooki człowiek zeszedł pierwszy po drabinie, chwiejnym, jak zauważyłem, krokiem, a za nim postępował kapitan. Obaj milczeli uparcie; towarzysz Hoseason’a zaczął opatrywać jak poprzednio, ranę moją, podczas gdy kapitan wpatrywał się we mnie ponurym wzrokiem.
— Może pan przekonać się naocznie, rzekł mój opiekun — silna gorączka, brak apetytu, brak światła, powietrza, pożywienia — osądź sam, jakie będą tego następstwa.
— Nie jestem jasnowidzący, panie Riach — odpowiedział kapitan.
— Wiem — zawołał Riach, — że masz tęgą głowę na karku i wymowny język w potrzebie, panie Hoseason — tem się jednak nie usprawiedliwisz. Żądam, iżby chłopiec z tej obrzydliwej nory przeniesiony był na przód statku.
Żądania twoje ciebie jedynie obowiązywać mogą — odparł kapitan — ja zaś dysponuję jak ma być stanowczo: chłopiec tu jest i tu zostanie.
— Przypuszczając, że pan otrzymałeś dobrą za to sumę, ośmielę się pokornie oświadczyć, że ja nie jestem przekupny. Płacisz mi jedynie za spełnianie obowiązków drugiego pomocnika na statku i przyznasz, że pracuję ciężko na ten zarobek. Nie biorę za nic innego pieniędzy.
— Byłbym ci wdzięczny panie Riach — odezwał się kapitan — gdybyś nie mieszał się do spraw cudzych, pilnuj własnego nosa tylko. Służba nasza na pokładzie — dodał ostrzejszym tonem i postawił nogę na pierwszym stopniu drabiny. Riach chwycił go za rękaw.
— Przypuśćmy — zawołał — że ci zapłacono, abyś popełnił morderstwo...
— Co to znaczy — krzyknął kapitan, zwracając się do niego w uniesieniu gniewu — jak śmiesz w ten sposób przemawiać do mnie!
— Sądzę, że przemawiam do pana w sposób właśnie dla niego zrozumiały — odparł Riach, patrząc mu śmiało w oczy.
— Panie Riach — oświadczył kapitan — odbyłem z tobą już trzy podróże, mogłeś poznać mnie dokładnie; jestem surowym, twardym człowiekiem, ale wyrzeczone słowa twoje fi... fi!.. pochodzą ze złego serca i nieczystego sumienia. Jeśli, jak dowodzisz, chłopiec ma umrzeć...
— Nastąpi to niewątpliwie — odparł Riach.
— W takim razie zrób z nim, co ci się spodoba — rzekł Hoseason, odchodząc na pomost.
Przez ciąg tej dziwnej rozmowy leżałem cicho i widziałem nizki aż do kolan ukłon składany z szyderstwem przełożonemu przez Riach’a. Mimo stanu mego osłabienia zrozumiałem, że mój obrońca zaglądał trochę do butelki, ale że (trzeźwy czy pijany) był dobrym i drogocennym przyjacielem.
W pięć minut później więzy moje zostały przecięte; na plecach zacnego człowieka przeniesiony byłem do przedniej części statku i położony na derkach marynarzy, co mnie tak uradowało, że straciłem przytomność. Jakże szczęśliwy się czułem, gdy otworzywszy oczy, ujrzałem światło dzienne i znalazłem się w towarzystwie innych ludzi. Miejsce, w którem leżałem było obszerne; dokoła stały ławki, na których majtkowie nie pełniący służby, siedzieli, odpoczywając lub drzemiąc. Ponieważ czas był pogodny, wiatr pomyślny, podniesiono w górze daszek i nietylko światło dzienne, ale nawet promienie słoneczne zaglądały do mnie wesoło. Gdym się tylko poruszył jeden z majtków podał mi jakiś napój orzeźwiający, przyrządzony przez Riach’a, zalecając, abym leżał spokojnie, że nie długo zdrów będę.
— Niema żadnej złamanej kości — tłomaczył — tylko silne uderzenie w głowę, które ja ci zadałem.
Leżąc tak przez dni kilka, niby strzeżony więzień, odzyskałem nietylko zdrowie, ale poznałem bliżej moich towarzyszów. Byli to gburowaci ludzie, jak zwykle majtkowie — odsądzeni od wszelkich przyjemniejszych stron życia, skazani na obcowanie z rubasznymi towarzyszami, na walkę z burzliwym żywiołem, na stosunek ze srogimi, najczęściej wymagającymi przełożonymi. Niektórzy z nich służyli u korsarzy i patrzyli na rzeczy, o których wstyd byłoby mówić, inni byli zbiegami z okrętów królewskich, nosili na szyi obrożę, której nie ukrywali wcale, wszyscy gotowi zawsze do kłótni i bójki choćby z najlepszymi przyjaciołmi. Po kilku dniach jednak pobytu wśród nich wstydziłem się wydanego sądu przy pierwszem spotkaniu z nimi w przystani Królowej, gdy ich poczytywałem za dzikie niemal zwierzęta. W społeczeństwie nie ma klasy ludzi bezwarunkowo złych; każda odznacza się właściwemi sobie przywarami i zaletami, a moi majtkowie nie stanowili wyjątku w regule. Byli nieobyczajni, surowi, mieli wad dużo, ale i dużo przymiotów. Okazywali się uczynnymi w potrzebie, dokonywali tego z prostotą wprawiającą w podziw chłopca wiejskiego, nie znającego obłudnych formułek światowych, a niekiedy widziało się u nich odbłyski wrodzonej prawości charakteru.
Jeden z nich, czterdziestoletni człowiek, siadywał obok mnie godzinami, opowiadając o swej żonie i dziecku. Rybak z profesji, utracił łódź swoją i wskutek tego był zmuszony dla zarobku puścić się na dalekie podróże morskie. Minęły już długie lata, ja jednak mam go jeszcze w pamięci. Młoda żona czekała napróżno powrotu męża; nie rozpali on już dla niej ognia na kominie, nie zabawi dziecka, jak to zwykł czynić, gdy była chora. Wielu z tych biednych ludzi (o czem dowiemy się później) odbywało już ostatnią podróż swoją, poginęli w głębiach morza, lub w paszczach mięsożernych potworów; nie godzi się zatem źle mówić o zmarłych.
Między innymi dobrymi uczynkami wspomnieć muszę, że zwrócili mi moje pieniądze, które dano im do podziału; lubo nie odebrałem całkowitej sumy, zawsze jednak ta cząstka była dla mnie wielką pomocą w kraju, gdzie znaleźć miałem się niebawem. Statek dążył ku wyspom Karolińskim, nie przypuszczajcie jednak, iżby mnie tam wysłano jako zwykłego wygnańca. Handel z owemi wyspami wtedy już zaczął upadać; po buncie kolonji i utworzeniu Stanów Zjednoczonych handel ten ustał zupelnie; w czasach mojej młodości wszelako ludzie biali sprzedawani byli na niewolników plantatorom i na tak srogi los właśnie skazał mnie niegodziwy mój wujaszek.
Ransome, który pierwszy opowiadał mi o tych okrucieństwach, przychodził do mnie kiedy niekiedy z poranionymi, potłuczonymi członkami, złorzecząc srogości Shuan’a. Serce krwawiło się na ten widok, ludzie jednak mieli starszego majtka w wielkiem poważaniu, dowodząc, że to najdzielniejszy marynarz na świecie i nie tak zły człowiek, gdy bywa trzeźwy. Przekonałem się istotnie, że istniała dziwna sprzeczność w usposobieniu naszych dwóch towarzyszy: Riach był szorstki, nieprzyjemny w stanie trzeźwości, a Shuan, niezdolny wyrządzić krzywdy żadnej, gdy sobie nie podchmielił, po pijanemu dopuszczał się największych okrucieństw. Pytałem o kapitana; powiedziano mi, że trunek nie oddziaływał ujemnie ani dodatnio na jego żelazną naturę.
W krótkim, pozostawionym mi przeciągu czasu czyniłem co mogłem, aby z Ransome’a zrobić człowieka. Wszystkie lepsze skłonności zatarły się w jego duszy. Nic nie pamiętał z epoki pierwszego dzieciństwa, zanim dostał się na okręt. Przypominał sobie tylko, że jego ojciec był zegarmistrzem i miał w pokoju śpiewającego szpaka; znoszone srogie obejście wszystkie inne wspomnienia wyrugowało z jego pamięci. Wytworzył sobie z opowiadań majtków dziwaczne pojęcie o lądzie stałym; miało to być miejsce, gdzie chłopców oddawano w niewolę, zwaną rzemiosłem, a uczniów majstrowie bili bezustannie, trzymając ich ciągle w kozie. W miastach co drugi człowiek był, zdaniem jego, podstępnym oszustem, co trzeci dom mieścił norę, w której marynarzy obdzierano i mordowano. Mówiłem mu, jak na tym stałym lądzie życzliwie obchodzono się ze mną, jak mnie karmili i uczyli starannie krewni i przyjaciele. Jeżeli wyrządzono mu jaką krzywdę, zbito nielitościwie, wtedy płakał gorzko i przysięgał, że ucieknie z okrętu, ale gdy był w zwykłem swem szyderczem usposobieniu, lub, co gorzej, gdy dorwał się do wódki w kajucie, wówczas wyśmiewał się ze mnie głośno.
Pan Riach dawał wódkę chłopcu i czynił to (Boże mu odpuść), w dobrej intencji, ale pominąwszy, że trunek rujnował mu zdrowie, przykro było patrzeć na nieszczęśliwe stworzenie, zataczające się, wyśpiewujące i prawiące od rzeczy.
Niektórzy majtkowie żartowali z niego, inni spoglądali na taką scenę chmurnie, przypominając sobie własne lata młode, lub dzieci swoje pozostawione w domu. Nakłaniali chłopca, aby zaprzestał podobnych niedorzeczności, zastanowił się nad tem, co czyni. Co do mnie wstyd mi było za niego i nieraz jeszcze widzę biednego szaleńca w sennych marzeniach moich.
Cały ten czas statek zmuszony był płynąć pod wiatr, i walczyć z falami tak, że pomost w górze trzymano przymknięty, oświecając spód okrętu latarnią zawieszoną na kiju. Ręce wszystkie były zajęte; co godzina wypadało zwijać lub rozwijać żagle, to oddziaływało na usposobienie majtków; dzień i noc nie ustawały kłótnie, a ponieważ nie było mi wolno ruszyć się z miejsca, można sobie wyobrazić, jak mnie wszystko męczyło, jak niecierpliwie wyczekiwałem zmiany.
Zmiana ta miała nastąpić niebawem, ale pierwej opowiedzieć muszą rozmowę, jaką miałem z panem Riach, dodała mi ona trochę odwagi do znoszenia strapień moich. Znalazłszy go dobrze podchmielonego (gdy był trzeźwym nie zaglądał nigdy do mnie) prosiłem o sekret i opowiedziałem moje przygody.
Dowodził, że to jakby wstęp z powieści i przyrzekł przyjść mi o ile będzie mógł z pomocą; obiecał dostarczyć papieru, pióra, kałamarza, iżbym mógł napisać jeden list do pana Campbell, a drugi do pana Rankeillor’a; dodał, że jeśli mówię prawdę, on z ich pomocą postara się wyciągnąć mnie z biedy i przywrócić przynależne mi prawa.
— Tymczasem — rzekł — nie upadaj na duchu. Nie ty jeden znosisz przeciwności; wielu z tych, którzy żują tytuń na morzu, powinnoby dosiadać konia przede drzwiami własnego domu. Fortuna w życiu kołem się toczy. Spojrzyj, na mnie, ja syn lorda, napół doktor skończony, służę pod rozkazami takiego Hoseason’a!
Sądziłem, że nie będzie to zdrożnem, gdy zapytam o jego przygody.
— Nie miałem żadnych — odparł — lubiłem bawić się wesoło, na tem koniec — to rzekłszy, oddalił się prędko.

VIII.
Kajuta.

Jednej nocy, po godz. 9-ej, człowiek z pod komendy pana Riach, przybiegł do majtków, zaczął z nimi szeptać, udzielać wiadomości, że „pan Shuan załatwił się z nim ostatecznie“. Nie potrzeba było wymieniać nazwiska biednej ofiary, wiedzieliśmy wszyscy o kim mowa. Nie otrząsnęliśmy się jeszcze z pierwszego przykrego wrażenia, gdy otworzyły się drzwiczki górnego pomostu i zeszedł po drabinie kapitan Hoseason. Surowym wzrokiem rozejrzał się dokoła po ławkach, a potem przystąpił do mnie i, z niemałem mojem zdziwieniem, przemówił tonem łagodnym.
— Chłopcze, potrzebujemy usług twoich w kajucie, ty i Ransome będziecie się tam zmieniali kolejno. Idź prędko na górę.
Gdy to mówił, ukazało się dwóch majtków, niosących Ransome’a; światło latarni padło na twarz chłopca; była jak wosk blada i miała wyraz szyderczego uśmiechu. Krew zakrzepła mi w żyłach, oddech zamarł w piersiach, jakbym sam otrzymał cios morderczy.
— Spiesz się, spiesz! — wołał Hoseason.
Przebiegłszy obok majtków i na pół żywego chłopca, po drabinie wyszedłem na górny pokład.
Statek, kołysząc się, płynął zwolna, a wśród lin i żagli, ujrzałem blask zachodzącego słońca. Widok ten wobec późnej godziny dnia, zdziwił mnie bardzo; zbyt mało posiadałem wiadomości z geografji, iżby wywnioskować, że w owej chwili, opływając do koła Szkocję, znajdowaliśmy się na pełnem morzu, między wyspami Szetland-Orkney i uniknęliśmy gwałtownego prądu cieśniny Gentlant-Firth. Będąc tak długo zamkniętym w ciemności, wyobrażałem sobie, żeśmy już w połowie drogi na Atlantyku. Mimo zdziwienia, wywołanego tak późnym zachodem słońca, biegłem szybko w górę, a jedyne, życzliwe mi na statku, ręce, uchroniły mnie od wpadnięcia w morze.
Okrągło zbudowana kajuta, gdzie miałem spać i służyć, wznosiła się sześć stóp nad pomostem, a w stosunku do wielkości dwumasztowca, była dość obszerna. Wewnątrz ujrzałem przytwierdzony do podłogi stół, ławki, dwie maleńkie sofki do spania, jedna dla kapitana, druga dla dwóch, zmieniających się kolejno, pomocników jego i dwie szafy z szufladami, mieszczącemi przeznaczone dla nich zapasy, druga spiżarnia znajdowała się na dole; wchodziło się do niej przez klapę w środku pomostu; tam chowano lepsze mięsiwa i napoje, proch i broń składano w komórce za kajutą, a kordelasy w innem znowu miejscu.
Małe po obu stronach okienka i dach szklanny w górze oświecały kajutę; o zmierzchu zapalono lampę. Paliła się ona, gdym wchodził i mogłem widzieć pana Shuan, siedzącego za stołem, przy butelce wódki. Był to wysoki, silnie zbudowany, ciemnej cery mężczyzna, w owej chwili wpatrywał się w stół ogłupiałym wzrokiem.
Nie zwrócił na wejście moje uwagi, ani widział kapitana, który stanął obok mnie i spoglądał posępnie na pijanego pomocnika. Bałem się Hoseason’a, mając słuszne do tego powody, czułem jednak, że w obecnej chwili lękać go się nie potrzebuję, szepnąłem mu więc do ucha:
— Co się z nim dzieje?
Potrząsnął głową, jak człowiek, który nie wie, co sądzić w danym razie, a oblicze jego przybrało wyraz surowej powagi.
Niebawem wszedł pan Riach, rzucił na kapitana znaczące wejrzenie, powiadamiające niemniej wyraźnie, jakby uczynił to słowami, że chłopiec nie żyje i zajął obok nas miejsce. Staliśmy tedy wszyscy trzej, spoglądając w milczeniu na pana Shuan, który również nie mówił słowa i wpatrywał się w stół przed nim stojący.
Raptem wyciągnął rękę po butelkę, ale pan Riach przyskoczył śpiesznie i raczej podstępem niżeli przemocą wyrwał mu trunek z dłoni; klął przytem głośno, że Shuan dość już dnia tego nabroił, że załoga w oburzeniu osądzi go surowo, a tak mówiąc przez otwarte drzwi kajuty rzucił butelkę w morze.
Shuan zerwał się na nogi, świecące złowrogo oczy jego, wyrażały chęć mordów i byłby się tej nocy dopuścił drugiej zbrodni, gdyby kapitan nie stanął między nim a jego ofiarą.
— Siadaj zaraz! — krzyknął Hoseason — głupie, opiłe bydle!
Czy wiesz, coś zrobił? Zabiłeś chłopca.
Shuan zdawał się rozumieć te słowa, gdyż usiadł i ręką pociągnął po czole.
— Dobrze mu tak — rzekł — przyniósł mi brudny kieliszek.
Słysząc te słowa kapitan, Riach i ja, spojrzeliśmy na siebie z oburzeniem, Hoseason wziął następnie głównego pomocnika za ramiona, poprowadził go do ławki, kazał mu się położyć i spać, jakby to czynił z niegrzecznem dzieckiem. Morderca opierał się trochę, krzycząc, ale zdjął z nóg buty i posłuchał rozkazu.
— Ah! — zawołał pan Riach rozżalony — powinieneś był kapitanie pośredniczyć w ten sposób pierwej; teraz już zapóźno!
— Panie Riach — odezwał się kapitan — nikt o całem tem zajściu nie powinien wiedzieć nigdy w Dysart. Chłopiec przez nieuwagę spadł z burtu statku w wodę i po wszystkiem. Zapłaciłbym chętnie dziesięć funtów szterlingów z własnej kieszeni, gdyby to mogło być prawdą!
Zwracając się do stołu, dodał:
— Naco butelkę dobrej wódki rzuciłeś w wodę? Popełniłeś niedorzeczne marnotrawstwo. Dawidzie! przynieś inną z górnej półki — mówiąc to, rzucił mi klucz — potrzebujesz pokrzepić się szklaneczką trunku, panie Riach. Przykry mieliśmy widok.
Obaj zasiedli przed stołem i trącali się kieliszkami, a morderca leżący na ławie, wsparł się na łokciu, spoglądając na nich i na mnie osłupiałym wzrokiem.
Pierwszy to wieczór pełniłem nowe obowiązki moje; obznajmiłem się dokładnie z niemi dnia następnego. Musiałem usługiwać do obiadu kapitanowi i niepełniącemu służby pomocnikowi jego, podawać nieustannie trzem panom kieliszki i trunek; w nocy sypiałem na derce pod drzwiami, wystawiony na przeciąg powietrza. Twarde to i zimne było posłanie, budzono mnie co chwila, bo coraz inny wchodził do kajuty, żądając wódki na rozgrzanie, a w godzinach zmiany służby wszyscy trzej najczęściej zasiadali do butelki. Jakim sposobem przy takim trybie życia mogli zachować zdrowie, stanowi dla mnie zagadkę równie niepojętą, jak to, że ja nie zachorowałem ciężko.
Z innych względów służba moja nie była trudną. Nie potrzebowałem nakrywać stołu obrusem, żywiono się ciastem owsianem, kartoflami, rybą soloną, a tylko dwa razy na tydzień jadano mięso. Chociaż niezręczny i nienawykły do kołysania statku, padałem często z półmiskiem na ziemię, obaj zarówno kapitan i pan Riach okazywali niezwykłą cierpliwość. Mimo woli nasuwało się przypuszczenie, że obrachowywali się z sumieniem własnym i że dla tego tacy byli względem mnie wyrozumiali, iż wobec Ransoma postępowali srogo i nielitościwie.
Co do pana Shuan’a, nadmiar pochłanianego alkoholu lub popełniona zbrodnia, a może jedno i drugie wywołały zamęt w jego umyśle. Nie mógł oswoić się z moim widokiem, spoglądał na mnie chwilami, jakby z przerażeniem i cofał się przed dotknięciem mojej ręki, gdy mu podawałem półmisek. Byłem pewny, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co uczynił i drugiego dnia służby mojej w kajucie miałem tego dowód oczywisty. Znaleźliśmy się sami w kajucie; on czas dłuższy wpatrywał się we mnie, nagle zbladł jak trup i z wielkiem przerażeniem mojem zbliżył się do mnie. Obawiać się go nie potrzebowałem.
— Nie usługiwałeś tu pierwej — zagadnął.
— Nie, panie.
— Mieliśmy dawniej innego chłopca? — pytał znowu.
A gdym mu odpowiedział twierdząco:
— Byłem tego pewny — dodał i usiadł w milczeniu żądając tylko więcej wódki.
Dziwne wam się to może wyda, ale mimo wstrętu, jaki we mnie budził, miałem dla niego współczucie. Był żonaty; żona jego mieszkała w Leith, nie pamiętam jednak, czy wspominał kiedy o rodzinie.
Z tem wszystkiem służba nie stanowiła dla mnie ciężkiego trybu życia, nie trwał on długo, jak się zaraz o tem dowiecie. Karmili mnie obficie, dzielili ze mną konserwy mięsne, a gdybym chciał, mogłem się upijać od rana do nocy podobnie jak Shuan. Miałem przyjemne do pewnego stopnia towarzystwo. Pan Riach posiadający uniwersyteckie wykształcenie, gdy nie był podchmielony, rozmawiał ze mną życzliwie, opowiadał wiele ciekawych i pouczających rzeczy; nawet kapitan chociaż trzymał się odemnie z daleka, schodził niekiedy z piedestału wielkości swojej i udzielał zajmujących szczegółów o zwiedzanych przez siebie krajach.
Wspomnienie Ransom’a ciężyło nam wszystkim czterem, zwłaszcza mnie i Shuan’owi. Miałem przytem osobiste troski i niepokoje. Pełniłem podrzędne usługi ludziom, z których jeden powinien był wisieć na szubienicy, a na wszystkich z prawa urodzenia, mogłem spoglądać z góry.
Smutnie przedstawiała się teraźniejszość moja, w przyszłości zaś widziałem się niewolnikiem, dzielącym los murzynów u srogiego plantatora tytoniu. Pan Riach, przez ostrożność może, nie pozwalał jednem słowem dotykać opowiadanych mu poprzednio przygód moich, a kapitan, do którego w tym celu zbliżyć się chciałem, odtrącił mnie od siebie jak psa, nie chcąc nic słyszeć w tym względzie. Dnie mijały jeden za drugim, czułem się coraz więcej przygnębiony i rad byłem z tego, że obowiązki służby nie zostawiały mi wiele czasu do myślenia o sobie.

IX.
Człowiek z trzosem złota.

W ciągu tygodnia złowrogie okoliczności, towarzyszące podróży „Zgody“ zdawały się wzmagać jeszcze; były dnie, w których posuwała się ona wolno bardzo, a w innych jakby cofał ją w tył wiatr przeciwny. Wreszcie odrzuceni zostaliśmy tak daleko ku południowi, że groziło nam rozbicie okrętu o skały przylądku. Kapitan z pomocnikami złożyli radę, a rezultatem jej była zmiana kierunku drogi.
Dziesiątego dnia podróży, po południu nastała tak gęsta mgła, że z przodu statku nie było można dojrzeć tylnej części. Całe poobiedzie, gdy byłem na pomoście, widziałem przełożonych i majtków, wytężających wzrok w dal, a lubo nie rozumiałem, co do siebie mówili, odczuwałem grozę nieznanego mi niebezpieczeństwa.
Około dziesiątej wieczorem podawałem kapitanowi i panu Riach wieczerzę, kiedy nagle dwumasztowiec doznał silnego wstrząśnienia i usłyszeliśmy głośne krzyki, dochodzące z zewnątrz. Moi panowie zerwali się na nogi.
— Uderzyliśmy o skałę — rzekł pan Riach.
— Nie — zaprzeczył kapitan — najechaliśmy i zatopiliśmy prawdopodobnie drugi statek.
Obaj wybiegli śpiesznie.
Kapitan miał słuszność; wśród straszliwej mgły wpadliśmy na jakąś łódź żaglową, która zatonęła z całą załogą, z wyjątkiem jednego tylko człowieka. Pasażer ten (jak się później dowiedziałem) siedział w tyle łodzi, gdy inni trzymali za wiosła, przy zetknięciu się dwóch statków, człowiek ów, siłą uderzenia wyrzucony w powietrze, mając ręce wolne, uchwycił się burtu naszego dwumasztowca. Dowodzi to, że musiał być niepospolicie zręczny i silny, skoro mógł ratować się w ten sposób. Gdy go kapitan przyprowadził do kajuty, wyraz jego twarzy wyrażał zupełną obojętność na przebyte niebezpieczeństwo. Był szczupły, lubo dobrze zbudowany, a w ruchach tak zwinny, jak dzika koza; oblicze nieznajomego pełne otwartości, spalone była słońcem i zeszpecone ospą; oczy miał niezwykle jasne, malował się w nich jakby szał wesoły, co pociągało i odstręczało od niego jednocześnie. Zdjąwszy z siebie długi surdut, położył na stole parę w srebro oprawnych pistoletów, a prócz tej broni, miał duży pałasz przy boku. Obejście jego było pełne dystynkcji; dziękował uprzejmie kapitanowi, ja zaś z pierwszego spojrzenia na obcego człowieka odniosłem wrażenie, że wolałbym go uważać za przyjaciela, niżeli za wroga.
Kapitan również czynił obserwacje, ale raczej nad ubraniem przybysza, niżeli nad jego osobistością. Rzeczywiście, gdy tylko zdjął wierzchni surdut, ukazał się w stroju stanowiącym dziwną sprzeczność z kajutą statku kupieckiego: miał na sobie kapelusz z piórami, czerwoną kamizelkę, spodnie z czarnego pluszu i granatowy surdut ozdobiony srebrnemi guzikami i srebrną koronką; kosztowne ubranie było pogniecione i splamione wilgocią.
— Przykry mi jest bardzo ten wypadek z łodzią, — rzekł kapitan.
— Utonęło z nią kilku poczciwych ludzi; radbym wiele poświęcić, iżby ich widzieć jeszcze żywych na lądzie — zauważył nieznajomy.
— Czy to pańscy przyjaciele? — dowiadywał się Hoseason.
— Trudno o lepszych — brzmiała odpowiedź — wątpię, czy podobnych znalazłby pan między swymi majtkami, jak wierne psy ginąć byli za mnie gotowi!
— O! — zawołał kapitan, przypatrując się ciągle nieznajomemu — więcej znajdzie się takich ludzi na świecie, niżeli statków do ich przewożenia.
— To prawda niewątpliwa — zauważył przybysz — wydajesz się pan człowiekiem bystrego umysłu.
— Bawiłem czas jakiś we Francji — odparł kapitan, a nacisk, położony na tych słowach, dowodził, że nadawał im głębsze znaczenie.
— Niejeden człowiek tam bawił — odparł nieznajomy chłodno.
— Niewątpliwie w celu nabycia pięknych strojów — wtrącił Hoseason.
— Oh! z tej strony wiatr wieje! — zawołał gość, kładąc rękę na pistoletach swoich.
— Nie bądź pan taki prędki — przestrzegał kapitan — nie chwytaj za broń, póki nie zachodzi tego istotna potrzeba. Masz na sobie uniform francuskiego żołnierza, a w ustach ostry język Szkota; spotyka się to w obecnych czasach u wielu poczciwych ludzi, którym dwulicowość taka nie przynosi ujmy.
— Tak? — zagadnął gentleman w granatowym surducie — należysz pan do uczciwego stronnictwa? (Jakobini w tamtych czasach przysądzali sobie nazwę uczciwego stronnictwa).
— Jestem szczery nawskroś protestant i dziękuję za to Bogu — odparł kapitan (po raz pierwszy poruszał wobec mnie kwestję religji, a jak dowiedziałem się potem, na lądzie uczęszczał pilnie do kościoła) — przykro mi też patrzeć na bliźniego, znajdującego się w trudnem położeniu.
— Czy mówisz pan prawdę? — pytał nieznajomy. — Wyznam wszystko szczerze. Należę do uczciwego stronnictwa, prześladowanego obecnie i gdybym wpadł w ręce czerwonosurdutowej szlachty, byłoby źle ze mną. Teraz jechałem do Francji i właśnie krążownik francuski dążył na moje spotkanie, gdyście zatopili łódź naszą w morzu, żałuję bardzo, że się wam samym to nie przytrafiło! Statek francuski znikł mi z oczu wśród mgły. Chcę wam więc zrobić propozycję: jeśli mnie wysadzicie na ląd, gdzie wskażę, wynagrodzę was hojnie.
— Do Francji? — pytał kapitan. — Nie panie, tam jechać nie możemy; ale jeśli gdzieindziej udać się zechcesz... o tem pomówić nie zawadzi.
Na
nieszczęście Hoseason zauważył obecność moją i wysłał mnie do kuchni na dół po wieczerzę dla gościa. Nie traciłem czasu napróżno, a gdy wróciłem, nieznajomy, odpiąwszy trzos, kładł z niego na stół parę gwinei. Kapitan, podniecony, spoglądał to na złoto, to na trzos, to na twarz przybysza i zawołał:
— Połowę jego zawartości a zrobię, cokolwiek zażądasz.
Nieznajomy schował napowrót wyłożone gwineje do trzosu i schował go pod kamizelkę.
— Mówiłem ci już panie — rzekł — że ani fenig z tych pieniędzy nie jest moją własnością; wszystko należy do naszego pana i władcy — przy tych słowach uchylił kapelusza — lubo, jako nędzny posłaniec chciałem już naruszyć część małą dla dowiezienia całości bezpiecznie, byłbym niegodziwcem, gdybym zbyt drogo okupywał ochronę własnej skóry. Trzydzieści gwinei, jeśli mnie przewieziecie na wybrzeże po drugiej stronie morza, a sześćdziesiąt za dostawienie nad jezioro Linhe; jeśli nie przystajecie na to wynagrodzenie, róbcie ze mną, co wam się spodoba.
— A gdybym wydał pana w ręce żołnierzy? — rzekł Hoseason.
— W takim razie zrobiłbyś zły interes — odparł nieznajomy. — Dobra mego pana, zarówno, jak każdego uczciwego człowieka, w Szkocji, są skonfiskowane; dzierży je człowiek, zwany królem Jerzym; jego urzędnicy ściągają, a przynajmniej chcą ściągać dochody z jego włości. Jako zaszczyt Szkocji poczytać należy, że ubodzy dóbr owych dzierżawcy pamiętają o królu wygnańcu i ta właśnie sumka jest częścią tenuty dzierżawnej, za którą ogląda się król Jerzy. Ty, panie, masz pozór człowieka, rozumiejącego interes; ilebyś żądał za przewiezienie pieniędzy w miejsce, gdzie nie mógłby ich dosięgnąć rząd króla angielskiego?
— Nie wieleby mi przypadło, niewątpliwie — rzekł kapitan — gdyby tamci domyśleć się mogli! — dodał sucho. — Jeślibym jednak spróbował wejść w umowę, umiałbym język trzymać za zębami.
— Nie probuj mnie wywieść w pole! — zawołał nieznajomy — zdradę lub oszustwo pomściłbym srodze, a jeśli kto odważy się położyć rękę na mnie, będzie wiedział, z kim ma do czynienia.
— No, — oświadczył kapitan — co się stać musi, to się stanie. Sześćdziesiąt gwinei i układ zawarty. Oto ręka moja.
— A tu moja dłoń — rzekł nieznajomy.
Poczem Hoseason wyszedł (zbyt pośpiesznie jak sądziłem) zostawiając mnie z nieznajomym.
W owych czasach (wkrótce po 1745 r.) wielu z przebywającej na wygnaniu szlachty z narażeniem własnego życia powracało do kraju dla zobaczenia się z krewnymi, przyjaciołmi lub dla zebrania trochę pieniędzy, co się zaś tycze królów szkockich, których dobra skonfiskowano, dzierżawcy ich przez naczelników klanów przesyłali im tenutę dzierżawną, mimo straży i wojska pilnujących statki na przystaniach. O tem wszystkiem słyszałem już nieraz, a w tej chwili miałem przed oczami spiskowca, na którego głowę prawdopodobnie nałożono cenę, gdyż nie tylko był buntownikiem, przewoził potajemnie dochody z dóbr skonfiskowanych, ale jeszcze wstąpił do armji Ludwika króla francuskiego. Nie dość na tem, miał na sobie trzos pełen złota; nie mogłem więc patrzeć na takiego człowieka bez żywego zajęcia.
— Pan należysz do stronnictwa Jakobinów? — zapytałem.
— Tak — odparł, zasiadając do jedzenia — z twojej długiej fizjognomji wnosić można, że jesteś Whigiem. (Nazwę Whigów dawał stronnikom króla Jerzego).
— Trochę tak, trochę owak — odparłem wymijająco, nie chcąc go drażnić, gdyż rzeczywiście byłem, o ile nauczyć mnie mógł tego pan Campbell, prawowiernym Whigiem.
— To znaczy ani zimny, ani ciepły — zauważył przybysz — ja znajduję panie tak i owak, że twoja wódka nieosobliwa, a butelka pusta. Jeśli mam zapłacić sześćdziesiąt gwinei, nie chcę, by mi skąpiono jadła i traktowano lurą.
— Pójdę po klucz — rzekłem i podążyłem na pomost.
Mgła trwała ciągle, morze jednak było spokojniejsze. Puścili statek na los szczęścia, nie wiedząc, gdzie się znajdują; wiatr słaby nie dął w pożądanym dla nich kierunku. Majtkowie zajęci byli spuszczaniem żagli, kapitan zaś i dwaj jego pomocnicy stali na boku, rozprawiając żywo.
Tknęło mnie jakby przeczucie, że układają coś złego, a pierwsze dosłyszane słowa utwierdziły mnie w tem przekonaniu.
— Czy nie moglibyśmy wywabić go z kajuty? — zagadnął pan Riach.
— Lepiej niech tam zostanie — odparł Hoseason — nie będzie miał miejsca na wywijanie pałaszem.
— To prawda — przytwierdził Riach — ale z nim będzie ciężka sprawa.
— Sza! — zawołał kapitan. — Możemy go wciągnąć w rozmowę i stanąwszy niepostrzeżenie po obu stronach, chwycimy go za ręce, albo wbiegając z dwóch stron, napadniemy na niego zanim zanim zdąży wciągnąć pałasz.
Słysząc to, przejęty byłem grozą i oburzeniem na podstępnych, zdradliwych, żądnych krwi towarzyszy podróży. Pierwszą myślą moją było uciec coprędzej, zaraz jednak powstydziłem się tchórzostwa takiego.
— Kapitanie — odezwałem się — ten nieznajomy prosi o wódkę, a butelka próżna. Zechce mi pan dać klucz od szafy?
Wszyscy trzej drgnęli i zwrócili się do mnie.
— Oto nadarza nam się dobra sposobność wydobycia broni — zawołał Riach. Słuchaj Dawid, wiesz, gdzie złożone są pistolety?
— Tak, tak — wtrącił Hoseason — Dawid wie, Dawid dobry chłopak. Widzisz mój poczciwy Dawidzie, obecność dzikiego Szkota stanowi niebezpieczeństwo dla nas wszystkich, jest on przytem wrogiem naszego króla Jerzego, którego niech Bóg ma w swojej opiece.
Nie słyszałem imienia swego wywoływanego tyle razy, odkąd byłem na dwumasztowcu; pozornie godziłem się na ich żądania, jakby to co słyszałem, nic nie miało w sobie nadzwyczajnego.
— Bieda tylko — ciągnął dalej kapitan — że różnego kalibru broń nasza zarówno jak proch zamknięte w kajucie, pod nosem nieznajomego, którego musiałoby zwrócić uwagę, gdyby który z nas wydobywał ową broń z komórki. Taki chłopak jak ty, może wynieść niepostrzeżenie parę pistoletów i róg z prochem. Jeśli to zręcznie załatwisz, będziesz miał w nas przyjaciół, co z korzyścią dla ciebie wypadnie, zwłaszcza gdy dopłyniemy do wysp Karolińskich.
W tej chwili pan Riach szepnął mu coś do ucha.
— Masz pan słuszność — dodał kapitan, a zwracając się do mnie mówił:
— Widziałeś Dawidzie, że tamten człowiek ma trzos pełen złota; otóż daję ci na to słowo, że ty z niego otrzymasz cząstkę.
Odpowiedziałem, że zrobię, co mi każą, lubo mogłem zaledwie poruszać ustami, poczem Hoseason dał mi klucz od komórki, a ja wolnym krokiem zawróciłem do kajuty. Jak postąpić należało? Ci ludzie za mną byli łotry i oszuści; wykradli mnie z mego rodzinnego kraju; zabili biednego Ransome’a i zamierzali popełnić nowe morderstwo. Z drugiej strony czyż nie było to narażeniem się na śmierć niechybną? Czyż mógł jeden chłopiec i jeden mężczyzna stawiać czoło kilku ludziom silnym, odważnym jak lwy i mającym na zawołanie całą załogę statku?
Biłem się z myślami, nie wiedząc czego się chwycić, gdy wszedłszy do kajuty ujrzałem Jakobitę, zajadającego spokojnie wieczerzę; widok ten natchnął mnie bezzwłocznie stanowczem postanowieniem. Jakby tylko instynktem, nie z własnej woli, zbliżyłem się i położyłem rękę na ramieniu nieznajomego.
— Chcesz pan, by cię zabili? — rzekłem.
Zerwał się na nogi i spojrzał na mnie badawczo. Zrozumiałem znaczenie tego spojrzenia.
— O! — zawołałem — tu wszyscy zbóje; pełen ich statek. Niedawno zamordowali małego chłopca; teraz na pana ostrzą zęby.
— Jeszcze mnie nie pochwycili — odparł Szkot, wpatrując się pilnie w twarz moją, dodał:
— Czy zechcesz stać przy mnie?
— Uczynię tak — oświadczyłem — nie jestem oszustem, ani mordercą, stanę w obronie pana.
— Zgoda; jak się nazywasz? — zapytał.
— Dawid Balfour — odparłem, a potem myśląc, że człowiek wyższego jak się zdawało stanowiska musi być rad, gdy ma do czynienia z ludźmi szlacheckiego stanu, dodałem:
— Balfour z Gajów.
Nie wątpił o prawdzie słów moich, bo Szkot nawykł widzieć synów znakomitych rodów w ubóstwie, ponieważ jednak on sam nie posiadał dóbr ziemskich, oświadczenie moje pobudziło w nim dziecinną próżność,
— Nazywam się Stewart Alan Breck — rzekł, prostując się do możliwej wysokości — mógłbym nosić rownie dobrze tytuł nawet króla, lubo nie przyczepiam na końcu do nazwiska miana jakichś włości.
Udzieliwszy
to napomnienie, jakby stanowiło ono rzecz najpilniejszą, zaczął rozglądać się następnie w środkach obrony naszej.
Kajuta w kształcie wieżyczki zbudowana była silnie, aby oprzeć się mogła naporowi bałwanów. Z pięciu znajdujących się w niej otworów, dwoje drzwi tylko i dach szklany były dość obszerne, aby przedostać mógł się przez nie człowiek; drzwi nadto z grubego dębu miały zasuwy i haki, zamknąłem jedne, a gdy chciałem to samo z drugiemi uczynić, wstrzymał mnie Alan, mówiąc:
— Dawidzie... za trudno mi pamiętać nazwy twoich włości, wolę mówić ci po imieniu... te drzwi otwarte stanowią najlepszą naszą obronę.
— Mojem zdaniem lepiej, żeby były zamknięte — dowodziłem.
— Mylisz się Dawidzie — oponował — najbezpieczniej zawsze mieć wroga na oczach; radbym po kolei widzieć ich przed sobą.
Poszedł ze mną do komórki, wybrał i podał mi kordelas; przeglądał uważnie broń, potrząsając głową i dowodząc, że nie widział nigdy większej lichoty; następnie zabrawszy róg z prochem i pistolety, usiadł przed stołem i kazał mi broń nabijać.
— Właściwsze to będzie zajęcie dla dobrze urodzonego szlachcica — mówił — aniżeli zmywanie półmisków i talerzy po nikczemnych żeglarzach.
Stanął potem na środku kajuty, z twarzą do drzwi zwróconą, a wyjąwszy pałasz, próbował możliwego rozmachu ręki.
— Muszę bronić się w ten sposób od łotrów — ubolewał, smutnie potrząsając głową — nieodpowiednie to dla mnie zadanie. Ty nabijaj pistolety i uważaj na każde moje skinienie.
Zapewniałem, że będę mu we wszystkiem posłuszny. Dyszałem ciężko, gorączka paliła mi usta, mroczyło mi się w oczach; na myśl o przeważającej liczbie wrogów, mających napaść na nas niebawem, serce biło mi silnie; w wyobraźni widziałem już ciało moje następnego rana rzucane do morza.
— Przede wszystkiem — odezwał się mój towarzysz — potrzebuję wiedzieć, ilu mamy przeciwko sobie?
Liczyłem ich w pamięci a z wielkiego pośpiechu podwoiłem liczbę.
— Piętnastu — rzekłem.
Alan zagwizdał.
— No, temu trudno będzie poradzić — rzekł. — Teraz słuchaj: ja we drzwiach prowadzić będę główną walkę; nie potrzebujesz brać w niej udziału. Nie ustąpię, póki nie położą mnie trupem. Wolę mieć dziesięciu nieprzyjaciół przed sobą, jak jednego za plecami.
Powiedziałem mu, że ja nie tęgo strzelam.
— Podoba mi się tak szczere wyznanie — zawołał — mało który z nieobeznanych z bronią gentlemenów postąpiłby równie otwarcie.
— Niech pan jednak zwróci uwagę — rzekłem — że za nami są drzwi, które napastnicy wyłamać mogą.
— Otóż właśnie — odparł — pilnowanie tych drzwi stanowi część zadania twego, Dawidzie. Z nabitym pistoletem musisz wejść na ławkę, skąd dosięgnąć możesz okienka i strzelisz, gdy tylko ujrzysz kogo, dążącego ku wejściu. Nie koniec na tem; postanowiłem zrobić z ciebie żołnierza. Czego jeszcze strzedz wypada? — pytał.
— Daszka szklanego — objaśniłem — tylko potrzebowałbym mieć oczy po obu stronach głowy, gdyż pilnując jednych drzwi, muszę do drugiego obrócić się plecami.
— I to prawda — przytwierdził Alan — Czyż nie masz jednak uszu?
— Niewątpliwie — zawołałem — będę słyszał tłuczenia szkła w górze.
— Widzę, że nie brak ci oleju w głowie — zauważył Alan z przekąsem.

X.
Oblężenie kajuty.

Spokój przed burzą miał skończyć się niebawem. Czekając długo na mój powrót, zniecierpliwili się, wypatrujący mnie na pomoście ludzie i zaledwie Alan dopowiedział ostatnie słowa, stanął we drzwiach kapitan.
— Stój! — zawołał Alan, zwracając ku niemu ostrze pałasza.
Hoseason przystanął rzeczywiście, nie cofając się wszelakoż ani na jeden krok.
— Ostrze pałasza wzamian za gościnność! — zawołał.
— Czy widzisz mnie? — rzekł Alan — pochodzę z królewskiego rodu, pieczętuję się dębem. Spojrzyj na mój pałasz, ściął on już więcej głów Whigów, aniżeli masz palcy u nóg. Przywołaj do boku nędznych robaków twoich i przypuszczajcie szturm do nas. Im prędzej zaczniecie pukaninę, tem prędzej stal moją wyostrzę na ciałach waszych.
Kapitan nic nie odpowiedział Alanowi, tylko utkwił jadowity wzrok we mnie, mówiąc:
— Zapamiętam ci to, Dawidzie.
Dźwięk jego głosu przejął mnie dreszczem do szpiku kości; on odszedł spiesznie.
— Teraz baczność! — zawołał Alan — taniec rozpocznie się bezzwłocznie.
Wyciągnął z za pasa puginał, który ujął w lewą rękę na przypadek, gdyby który podbiegł pod jego rękę z pałaszem. Ja weszłem na ławkę z garścią pełną pistoletów, sercem bijącem jak młotem i usiadłem w okienku, przy którem straż trzymać miałem. Dojrzeć mogłem tylko małą cząstkę pomostu, odpowiednią jednak planom naszym. Morze było spokojne, wiatr ustał, wśród panującej na statku ciszy rozróżniłem szept przytłumionych głosów. Po chwili usłyszeliśmy brzęk stali o podłogę; wyciągano kordelasy z kryjówki, a jeden z nich padł na ziemię; poczem znowu zapanowało milczenie.
Nie wiem, czy doświadczałem uczucia zwanego zwykle strachem; serce trzepotało się w piersiach niby ptak w klatce, w oczach zapadał mrok, który trąc powieki, próbowałem usunąć, a który wracał opornie. Nie łudziłem się żadną nadzieją; ogarnęła mnie rozpacz i jakby gniew na świat cały, co sprawiało, iż chciałem drogo sprzedać młode moje życie. Przypominam sobie, że zamierzałem pomodlić się, ale gorączkowy jakiś niepokój mącił mi myśli i nie dozwalał zastanawiać się nad znaczeniem słów modlitwy; pragnąłem, aby oczekiwana walka zaczęła się i skończyła jaknajprędzej.
Nastąpiła ona wkrótce przy głośnem tupaniu i krzykach, strzałach dawanych przez Alana, razach przeciwników i jękach rannych. Spojrzawszy przez ramię, zobaczyłem pana Shuan’a, krzyżującego we drzwiach ostrze broni z Alanem.
— To on zabił chłopca — krzyknąłem.
— Pilnuj swego okna — rzekł Alan, a gdy wracałem na miejsce, odwróciwszy głowę, widziałem, jak towarzysz mój pałaszem przebijał mordercę Ransom’a. Wielki czas było wyjrzeć oknem; pięciu ludzi niosło właśnie taran i dochodzili już do drzwi, które rozbić mieli. Nie strzelałem jeszcze nigdy w życiu z pistoletu, tembardziej do mego bliźniego, człowieka. Nie było jednak czasu na namysły; gdy stawiali taran krzyknąłem: — Macie! — i strzeliłem w sam środek gromadki.
Musiałem trafić w jednego z nich, bo jęknął głośno, w tył się cofając, a drudzy stanęli zmięszani. Zanim otrząsnęli się z wrażenia, druga kula przeleciała nad ich głowami, a za trzecim strzałem moim, rzucili taran na ziemię i uciekli w popłochu.
Wtedy spojrzałem za siebie. Cała kajuta pełna była dymu; mój towarzysz stał na dawnem miejscu, z pałaszem zakrwawionym po samą rękojeść, on zaś miał tryumfujący wyraz i stał w postawie niezwyciężonego rycerza. Przed nim na ziemi czołgał się pan Shuan; krew buchała mu z ust strumieniem a twarz pokryła się śmiertelną bladością. Gdym tak patrzał, ludzie z tyłu chwycili rannego za nogi i wyciągnęli z kajuty; sądzę, że w tej chwili właśnie musiał wyzionąć ducha.
— Koniec z jednym z waszych Whigów — zawołał Alan a potem odwrócił się do mnie, pytając, czy wielu położyłem trupem.
Odpowiedziałem, że zraniłem jednego i jak mi się zdaje, samego kapitana.
— Ja załatwiłem się z dwoma — odparł — ale to jeszcze nie koniec; niebawem powrócą napastnicy. Idź strzedz okna, Dawidzie. To była tylko niby przekąska przed obiadem.
Usiadłem na dawniej zajmowanem miejscu, nabiłem na nowo trzy wystrzelone pistolety, wytężając wzrok i uszy.
Nieprzyjaciele nasi tak głośno rozprawiali na pomoście, że niektóre ich słowa dochodziły mnie wyraźnie.
— Fałszywy krok Shuan’a — mówił jeden.
— Przeklęty człowiek; zapłacił też za muzykę — dowodził drugi.
Głosy potem zniżyły się do szeptu, tylko jeden odzywał się częściej, jakby układał plan jakiś a inni dawali krótkie odpowiedzi, jakby się naradzali. Wnosiłem z tego, że ponowią atak i uprzedziłem o ich zamiarach Alana.
— Musimy trzymać się ostro — rzekł — jeśli nie damy im stanowczej odprawy i nie załatwimy się z nimi ostatecznie, ani ty, ani ja nie ujdziemy ztąd żywcem. Tym razem będą przypuszczali szturm na serjo.
Przygotowałem pistolety i czekając stanowczej chwili, nadstawiłem ucha. Póki trwała wrzawa, nie miałem czasu rozważać, czy się boję, teraz jednak, gdy ucichło na pomoście, nie mogłem myśleć o czem innem, jak o doznawanej trwodze; drżałem przed ostrzem miecza i chłodem stali; słysząc tłumiony odgłos kroków ludzkich i szelest ubrania, ocierającego się o ściany kajuty, domyślałem się, że zajmują w ciemności stanowiska, zkąd nacierać będą; gotów byłem krzyczeć głośno ze strachu. Wszyscy stanęli po stronie Alana; sądziłem tedy, że nie będę brał udziału w walce, kiedy nagle posłyszałem, że ktoś stąpa cicho po daszku w górze.
Zatrąbiono z rogu na sygnał; garstka ludzi z kordelasami w ręku rzuciła się ku drzwiom, a w tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła i przez daszek jeden z napastników usiłował dostać się do środka kajuty. Za nimi stanąłem na nogach, strzeliłem do niego z pistoletu w plecy, byłbym go zabił, ale drżałem jak w febrze i nie mogłem pociągnąć drugi raz za kurek.
Padając, człowiek raniony kulą kordelas ów upuścił, przyskoczył i chciał mnie pochwycić, klnąc głośno; to jednak przywróciło mi odwagę czy też odjęło do reszty przytomność, co na jedno wychodzi; krzyknąłem i strzeliłem mu prosto w serce; padł na ziemię z jękiem straszliwym. Zaraz jednak uderzyły mnie w głowę nogi drugiego człowieka, przedostającego się przez otwór w górze; kulą z pistoletu przestrzeliłem mu udo i legł na ciele towarzysza swego. Nie wiedząc prawie co robię, przyłożyłem nieszczęśliwemu pistolet do ust i wypaliwszy, zabiłem go na miejscu.
Potem patrzałem w osłupieniu na te dwa trupy, leżące przedemną; byłbym stał tak długo, gdyby krzyk Alana, wzywający pomocy nie był mi powrócił przytomności.
On stał ciągle we drzwiach, ale podczas, gdy bronił się od natarcia nieprzyjaciół, jeden z majtków podbiegł mu pod rękę, trzymającą pałasz, i chwycił go wpół. Alan kłuł wroga puginałem z lewej ręki, napastnik jednak wyślizgiwał się; jak piskorz. Drugi majtek podążył za pierwszym z podniesionym groźnie kordelasem. Otwór drzwi zapchany był żądnemi krwi postaciami. Sądziłem, żeśmy zgubieni bez ratunku i chwyciwszy z rozpaczą za mój kordelas, wpadłem na nacierających ztyłu. Pomoc moja była spóźniona. Napastnicy pofolgowali nakoniec; Alan cofnąwszy się dla większego rozmachu, skoczył jak byk wściekły między nich, a nieprzyjaciele ustępowali przed nim, przewracając jeden drugiego z pośpiechu.
Pałasz mego towarzysza połyskiwał migotliwie, każde jego cięcie wywoływało bolesny jęk zranionego człowieka. Wyobrażałem sobie ciągle jeszcze, że jesteśmy zgubieni, kiedy wszyscy uciekali już w popłochu, a Alan pędził ich przed sobą, jak pies owczarski pędzi trzodę owiec.
Będąc jednak zarówno przezornym, jak śmiałym, powrócił wkrótce. Na pomoście tymczasem majtkowie biegali i krzyczeli, jakby kto gonił za nimi, wreszcie schronili się na dół, zamykając drzwi za sobą.
Kajuta wyglądała jak jatki rzeźnika; trzy trupy leżały na podłodze, czwarty dogorywał na progu, a ja i Alan, odnieśliśmy zwycięstwo, nie poniosłszy najlżejszej rany.
Towarzysz mój zbliżył się z otwartemi ramionami.
— Chodź, niech cię uściskam — zawołał i chwycił mnie w objęcia, całując serdecznie w oba policzki.
— Dawidzie rzekł — kocham cię, jak rodzonego brata — przyznaj — dodał w uniesieniu — czy nie tęgi szermierz ze mnie?
Potem obtarł skrwawiony pałasz o ubranie czterech leżących trupów, które po kolei wyciągnął na pomost. Czyniąc to, gwizdał i przyśpiewywał, jakby chciał przypomnieć sobie nutę piosnki, z tą różnicą tylko, że on właśnie w owej chwili układał ową piosnkę w myśli. Przez cały czas twarz miał rozpromienioną, oczy błyszczały mu jak dziecku, które otrzyma nową zabawkę. Usiadł przy stole z bronią w ręku, nucona melodja przybierała coraz wyraźniejsze brzmienie, aż nakoniec zaśpiewał silnym głosem pieśń w szkockim języku. Stała się ona popularną wśród mieszkańców Szkocji.
Ów hymn zwycięstwa jest dla mnie drogiem wspomnieniem walki, w której czynny brałem udział. Z pięciu zabitych, wraz z panem Shuan, ja dwóch wrogów położyłem trupem, a wśród czterech rannych, jeden z mojej ręki ugodzony został kordelasem. Miałem więc prawo figurować w piosence Alana, który zresztą tak w wierszach, jak w czynie, postępował ze mną zawsze sprawiedliwie.
Zaledwie minęła gorączka, wywołana grozą niebezpieczeństwa, zapragnąłem co prędzej usiąść na ławce. Ciężar jakiś przygniatał mi piersi, wspomnienie dwóch zabitych przezemnie ludzi dusiło mnie niby zmora. Zacząłem płakać głośno, jak dziecko. Alan poklepał mnie pieszczotliwie po ramieniu, mówiąc, że jestem dzielnym chłopcem, a potrzebuję tylko przespać się trochę.
— Ja pierwszy straż trzymać będę — rzekł — postąpiłeś ze mną szlachetnie od początku do końca, Dawidzie, i cenię cię więcej nad wszystkie skarby świata.
Usłał mi łóżko na ziemi, a sam w czatowni kapitana z pałaszem w ręku i pistoletem na kolanach czuwał przez trzy godziny. Po ich upływie obudził mnie i ja z kolei siedziałem na straży; dzień się robił; nastąpił cichy poranek; morze łagodnie kołysało statkiem, a deszcz, wpadając do kajuty przez daszek w górze, powiększał kałuże krwi, stojące na podłodze. Czas mojej straży przeszedł spokojnie; zauważyłem, że nikt nawet nie pilnuje steru. Istotnie (jak się później dowiedziałem) tylu było zabitych i rannych, a reszta majtków tak czuła się przerażoną, że podobnie jak my, pan Riach i kapitan zmuszeni byli czuwać na przemian, strzegąc dwumasztowca od rozbicia. Całe szczęście, że noc przeszła spokojnie, bo wiatr zerwał się dopiero rano razem z deszczem. Sądząc po wielkiej ilości mew, krążących dokoła statku, wnosiłem, że znajdujemy się w pobliżu Hebrydów; wyjrzawszy na chwilę z kajuty, zobaczyłem wybrzeża skaliste po prawej ręce, a trochę za nami osobliwą wysepkę, Rym zwaną.

XI.
Kapitan poddaje się.

Około szóstej rano ja i Alan zasiedliśmy do śniadania. Podłoga zasłana była szczątkami potłuczonego szkła i zbroczona krwią, której widok odejmował mi zupełnie apetyt. Pod innym względem byliśmy w korzystnem położeniu, wypędziwszy właścicieli z ich kajuty i mając do rozporządzenia zapasy jadła i napojów, tak wina jak wódki, a nawet wykwintne przysmaki, marynaty, biszkopty i t. p. Mogło to nas wprawić w dobry humor, ale najkomiczniejszym był fakt, że dwóch najbardziej spragnionych trunków Szkotów (pan Shuan już nie żył) zamkniętych w przedniej części okrętu, skazanych było na używanie najwstrętniejszej dla nich zimnej wody.
— Polegając na tem, sądzę, że zgłoszą się do nas niebawem — rzekł Alan — możesz powstrzymać awanturnika, rwącego się do korda, ale nie powstrzymasz pijaka, sięgającego po butelkę.
Porozumiewaliśmy się ze sobą życzliwie; Alan przemawiał do mnie jak przyjaciel, a biorąc nóż ze stołu, oderznął i dał mi jeden ze srebrnych guzików swego ubrania.
— Dostałem je od ojca mego, Duncana Stewart — mówił — daję ci jeden z nich na pamiątkę i przypomnienie wypadków zeszłej nocy. Gdziekolwiek pokażesz ten guzik, przyjaciele Alana Breck staną murem dokoła ciebie.
Mówił z taką powagą, jak gdyby był Karolem Wielkim i stał na czele licznej armji; jakkolwiek podziwiałem jego męstwo, gotów byłem roześmiać się z jego nadmiernej pewności siebie, dobrze jednak, że się od tego powstrzymałem, bo mogłaby wyniknąć kłótnia.
Pożywiwszy się trochę, towarzysz mój zaczął plądrować w szufladach szafki kapitana, póki nie znalazł szczotki od ubrania; wtedy zdjął z siebie surdut, spodnie i zaczął je czyścić ze starannością, do jakiej, sądziłem, kobiety tylko są zdolne. Niewątpliwie nie miał innej odzieży, a przytem (jak mówił) należała ona do króla, dla tego wypadało obchodzić się z nią ostrożnie.
Z tem wszystkiem, widząc, jak pilnie wyciąga nitki po oderzniętym guziku, większą cenę przywiązywać zacząłem do otrzymanego daru.
Był jeszcze tem zajęty, gdyśmy usłyszeli na pomoście wzywający nas głos pana Riach, który żądał chwilowej rozmowy. Usiadłem nad brzegiem daszku w górze, a trzymając pistolet w ręku, zapytałem odważnie, chociaż z wewnętrznem drżeniem, czego od nas żąda.
Zbliżył się i stanął na zwiniętych w kłębek linach, tak, że brodą dostawał do otworu; spoglądaliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. Wnosiłem, że nie brał czynnego udziału w walce, bo miał tylko lekką rysę na twarzy, ale wyglądał zgnębiony i zmordowany, zmuszony będąc przez całą noc stać na straży lub opatrywać rannych.
— Zła sprawa — odezwał się pierwszy potrząsając głową.
Nie myśmy ją wywołali — odparłem.
— Kapitan — odezwał się znowu — radby przy okienku pomówić z twoim przyjacielem.
— Czy możemy wiedzieć, jaką nową szykuje zdradę! — zawołałem.
— Wierz mi Dawidzie, nie podobnego nie ma na myśli — upewniał Riach — gdyby nawet chciał jeszcze rozprawić się z wami, wyznam ci szczerze, nie zdołałby skłonić do tego ludzi.
— Czy tak? — spytałem.
— Powiem więcej nie tylko majtkowie, ale nawet ja wypowiedziałem mu posłuszeństwo — ciągnął dalej Riach, uśmiechając się do mnie — pragniemy gorąco pozbyć się władzy jego co prędzej.
Poszedłem powiadomić o żądaniu Alana, on przystał na rozmowę z Hoseasonem, po zamianie wzajemnych zobowiązań; ale na tem jednak nie poprzestał pan Riach, zaczął mnie prosić z taką usilnością o trochę wódki, przypominając świadczone mi dawniej usługi, że nie mogłem oprzeć się jego naleganiom i podałem mu kieliszek trunku, który wychylił do połowy, resztę zanosząc, jak się domyślałem dla swego przełożonego.
Chwilę później nadszedł kapitan, zbliżył się, jak było umówione, do okienka, a stojąc na deszczu, z ręką na temblaku, wyglądał tak mizernie i staro, że w sercu uczułem żal za to, iż strzeliłem do niego.
Alan wycelował trzymany w ręku pistolet.
— Odrzuć broń — rzekł kapitan — wszakże dałem panu słowo honoru. Czyż chcesz mnie znieważać w ten sposób?
— Wiem z doświadczenia kapitanie — odparł Alan — jak łatwo łamiesz słowo swoje; wczoraj wieczorem zawarłeś ze mną układ, podawałeś rękę na zgodę, a jakież były tego następstwa? Przeklęte niechaj będzie takie słowo.
— Słuchaj panie — rzekł Hoseason — klątwy nie wiele przyniosą ci korzyści (od tej wady istotnie wolny był kapitan) — wypada nam mówić o czem innem — dodał z goryczą. — Urządziłeś straszne jatki na moim statku; nie mam teraz dosyć rąk do pracy, mego pomocnika najdzielniejszego z żeglarzy przebiłeś na śmierć pałaszem twoim. Nic mi zatem nie pozostaje, jak tylko zawrócić do Glasgowa, gdzie z pańskim pozwoleniem, rozmówią się z tobą ludzie, których mowę zrozumiesz dokładniej.
— Sam postaram się o te z nimi porozumienie. Każdemu, komu nie obcy język angielski, ciekawą będę miał do opowiedzenia historję. Piętnastu wytrawnych żeglarzy po jednej stronie a po drugiej jeden zaledwie mężczyzna i jeden małoletni chłopiec. Oh! przyznaj pan, czy to nie warte śmiechu!
Kapitan zarumienił się po uszy.
— Nie — ciągnął dalej Alan — to się na nic nie zdało. Musicie wysadzić mnie na ląd stały, jak było ułożone.
— Główny mój pomocnik nie żyje, a pan wiesz z czyjej winy — odparł Hoseason — nikt z nas nie obeznany z tutejszemi wybrzeżami, niebezpiecznemi dla mego statku.
— Zostawiam panu do wyboru, wysadzić mnie w Appin, w Ardgour, w Morven, w Arisaig, w Morar, lub gdzie się wam spodoba w odległości trzydziestu mil od moich stron rodzinnych, z wyjątkiem okolicy zamieszkanej przez Cambell’ów. Wybór tedy łatwy; jeślibyś pan do jednej z tych miejscowości nie mógł dopłynąć, nazwałbym cię równie niezdolnym żeglarzem, jak miernym okazałeś się w walce szermierzem. Wszakże moi biedni współziomcy w nędznych łodziach swoich przepływają od wyspy do wyspy bez względu na porę nocną lub niesprzyjającą pogodę.
— Łódź nie jest statkiem — odparł kapitan — nie potrzebuje takiego oporu stawiać prądom powietrza.
— Zatem jedźmy do Glasgowa; naśmiejemy się tam do woli.
— Nie o śmiechu myśleć mi teraz — odparł kapitan — ale to wszystko kosztować musi dużo pieniędzy.
— Nie, panie, nie jestem chorągiewką na dachu; nie zmieniam przyrzeczenia: trzydzieści gwinei za dowiezienie mnie na przeciwne wybrzeże, sześćdziesiąt za wysadzenie w Linnhe Loch.
— Jak widzisz — rzekł Hoseason — jesteśmy w odległości kilku godzin jazdy od Ardnamurchan; daj pan sześćdziesiąt gwinei za dowiezienie cię do tej miejscowości.
— Ja dla pańskiej fantazji mam narażać się na spotkanie z czerwonymi mundurami? — zawołał Alan. — Jeśli chcesz zarobić sześćdziesiąt gwinei, zarób je uczciwie i wysadź mnie w oznaczonym punkcie.
— Narażałoby to statek, a z nim i bezpieczeństwo waszego życia — dowodził kapitan.
— Możesz się godzić lub nie, jak ci się spodoba.
— Czy mógłbyś pan w potrzebie kierować dwumasztowcem? — zapytał marszcząc brwi kapitan.
— Rzecz to wątpliwa — odparł Alan — jestem więcej obeznany z bronią, jak mogłeś sam się o tem przekonać, aniżeli z żeglugą. Podróżowałem jednak często wzdłuż tych wybrzeży i znam je dokładnie.
Kapitan potrząsał głową, marszcząc ciągle czoło.
— Gdybym mniej był stracił na tej nieszczęsnej wycieczce — rzekł — wolałbym was widzieć wszystkich wiszących na gałęzi, niżelibym narażać miał mój statek. Teraz jednak stać się musi wedle woli twojej, panie. Gdy tylko wiatr pomyślny zawieje, skorzystam z niego odpowiednio. Ale jedno jeszcze: możemy spotkać się z okrętem królewskim i ten zmusi nas płynąć za sobą. Nie chciej w takim razie poczytywać doznanej przykrości za moją winę; wiadomo panu w jakim celu dużo krążowników pływa wzdłuż wybrzeży. Gdyby coś podobnego się przytrafiło, powinienbyś z góry uiścić należność.
— Pana obowiązkiem, kapitanie, jest uciekać, jeśli ujrzysz flagę rządową. A teraz słyszałem, że brakuje wam wódki na spodnim pomoście, proponuję więc zamianę: butelkę wódki za dwa wiaderka wody.
Był to ostatni paragraf umowy, chętnie przez obie strony przyjęty; w ten sposób ja i Alan mogliśmy zmyć podłogę w kajucie i usunąć ślady straszliwej walki, a kapitan i Riach ulubionym trunkiem pocieszali się po poniesionych stratach.

XII.
Słyszę o „Rudym lisie“.

Zanim wyczyściliśmy gruntownie kajutę, lekki wiatr północno-wschodni dąć zaczął, deszcz przestał padać a słońce wyjrzało z za chmur.
Tu wyjaśnić muszę kierunek drogi, którą płynął nasz statek. Tego dnia, gdy zapadła tak gęsta mgła, że statek nasz najechał na łódź Alana, znajdowaliśmy się w pobliżu Hebrydów, a w dzień bitwy płynęliśmy obok wyspy Eriska. Aby dostać się do Linnhe Loch, najwłaściwiej było przepłynąć przez środek archipelagu; kapitan jednak bał się narazić statek na krążenie dokoła licznych wysepek i wolał skierować drogę na zachód, wzdłuż południowych wybrzeży wyspy Mull.
Wiatr zrazu pomyślny, wzmagał się stopniowo, tak, że w południe bałwany bić zaczęły wysoko. Poranek przytem był bardzo przyjemny, słońce świeciło jasno, rzucając złociste promienie na górzyste wysepki rozsiane po morzu. Alan i ja siedzieliśmy w kajucie, przy drzwiach otwartych, paląc wonny tytoń kapitana. Opowiadaliśmy sobie wzajemnie dzieje naszego życia, a co najważniejsze, nabyłem od mego towarzysza dużo wiadomości o kraju, gdzie miałem wylądować niebawem. W owych czasach blizkich wielkiej wojny partyzanckiej, człowiek nawiedzający te dzikie strony, musiał wiedzieć, jak postąpić mu wypadało.
Pierwszy dałem przykład szczerych wywnętrzeń; opowiedziałem Alanowi smutne przygody moje, których słuchał z zajęciem; tylko gdym wspomniał o moim poprzednim opiekunie, pastorze Cambell’u, Alan wpadł w złość, wołając, że nienawidzi wszystkich, którzy noszą to nazwisko.
— Dlaczego? — pytałem — zaszczytem dla ciebie byłoby uścisnąć dłoń zacnego pastora.
— Byłbym gotów dopuścić się zbrodni względem wszystkich Cambellów — dowodził — szczułbym ich psami, jak szkodliwe zwierzęta. W chwili konania nawet, przyczołgałbym się na kolanach do okna, aby któremu z nich w łeb strzelić.
— Alanie — wołałem — co masz do zarzucenia tym ludziom?
— Wiesz, że nazywam się Stewart a Campbell’owie od niepamiętnych czasów prześladowali rodzinę moją; wydzierali nam ziemię zdradą, nigdy mieczem — to mówiąc pięścią walił w stół, na co jednak nie zwracałem uwagi, wiedząc, że w uniesienie wpadają najczęściej ci, którzy słusznie, czy nie słusznie ustąpić byli zmuszeni. — Więcej ci powiem — dodał — fałszowali zeznania, fałszowali dokumenta, wszystkim swoim oszustwom starali się nadać legalną formę, co budzić musiało tem większe oburzenie w człowieku pokrzywdzonym.
— Lubo hojny jesteś w rozdawaniu guzików — rzekłem — przypuszczam, że nie umiałbyś pełnić obowiązków sędziego.
Roześmiał się i rzekł:
— Hojność odziedziczyłem po tym samym człowieku, który obdarzył mnie guzikami, po biednym moim ojcu Dunkanie Stewart; niechaj dusza jego odpoczywa w spokoju! Był to najpiękniejszy z rodu swego mężczyzna, najdzielniej władający mieczem w całej Szkocji, a tem samem w całym świecie. On uczył mnie sztuki robienia bronią. Sława jego zasłynęła tak daleko, że król ciekawy był widzieć fechtujących się Szkotów. Dla zadość uczynienia jego żądaniu wybrano mego ojca i trzech innych i wysłano do Londynu, aby tam popisywali się z zręcznością swoją. Przed królem Jerzym, królową Karoliną, tym rzeźnikiem Cumberlandem i wielu innymi panami musieli oni przez dwie godziny popisywać się sztuką władania mieczem, poczem król, jakkolwiek niegodny przywłaszczyciel korony, rozmawiał z nimi łaskawie i rozdał każdemu po trzy gwineje w złocie.
Gdy wychodzili z pałacu, którego próg po raz pierwszy niewątpliwe przestąpili Szkoci, ojciec mój zatrzymał się przy loży odźwiernego, a chcąc biednemu człowiekowi dać pojęcie o godności stanowiska swego, wsunął mu w rękę otrzymane od króla gwineje, niby nawykły dawać służbie tak sute napiwki; trzej drudzy, idący za ojcem, zrobili to samo i wszyscy wyszli na ulicę nie nagrodzeni szelągiem za trudy swoje. Chociaż inni rościli do tego pretensję, cała zasługa w tym razie przypada ojcu memu, co gotów jestem stwierdzić pałaszem lub pistoletem. Takim był Dunkan Stewart, niech go Bóg ma w chwale swojej.
— Sądzę że nie musiał on zostawić ci majątku — zauważyłem.
— Masz słuszność; pozostało po nim trochę nędznego ubrania, nic więcej. Dla tego zaciągnąłem się do wojska, co stanowi skazę na przeszłości mojej i przyczyniłoby mi nie mało kłopotu, gdybym wpadł w ręce czerwonych muszdwosów.
— Jakto! — zawołałem służyłeś w armji angielskiej?
— Tak, niestety — odparł Alan — zbiegłem z niej jednak przy pierwszej sposobności i to mnie rehabilituje po części.
Nie mogłem godzić się na jego zapatrywanie, uważając dezerterów za ludzi poszwankowanych na honorze.
— Mój drogi — rzekłem — taki postępek karany bywa śmiercią.
— Czekałaby mnie nie wątpliwie, gdyby mnie pochwycono — odpowiedział — ale mam w kieszeni list samego króla francuskiego, on mnie ocalić może.
— Wątpię bardzo — zauważyłem.
— I ja o tem powątpiewam — odparł Alan sucho.
— Nieszczęsny człowieku! — zawołałem — jesteś powstańcem, dezerterem, sługą króla francuskiego; cóż cię sprowadziło w te strony; rzucasz rękawice Opatrzności!
— Wracałem tu co rok od 1741 począwszy.
— W jakim celu?
— Ciągnęła mnie tęsknota za krajem, za przyjaciółmi. Francja piękna bezwątpienia ale tęsknię w niej za naszemi lasami i za naszą zwierzyną. Namawiam przy sposobności młodych chłopców do służby w wojsku króla francuskiego, zbieram trochę pieniędzy, ale głównym celem moich wycieczek są sprawy naszego pana Ardshiel’a.
— Zdawało mi się, że go zowiecie Appinem.
— Tak jest, ale Ardshiel piastuje godność klanu — tłomaczył. Widzisz Dawidzie, ten który całe życie był wielkim magnatem, pochodzącym z rodu królewskiego, zmuszony teraz mieszkać we Francji jak zwykły prywatny człowiek. On, na którego skinienia, czterysta mieczów wydobywano z pochwy, kupuje sam masło na rynku i mieszka w nędznej lepiance. To nietylko stanowi przykrość, ale dotkliwe upokorzenie dla jego rodziny i całego klanu. Dzieci Appina, nadzieja naszej przyszłości, muszą w obcych stronach uczyć się liter alfabetu i sposobu władania bronią. Dzierżawcy Appin’a maja płacić królowi Jerzemu sumy dzierżawne, serca ich jednak wierne są dawnemu panu; jedni dobrowolnie, inni pod groźbą, wszyscy odkładają dla wygnańca drugą opłatę z dzierżawy ziemi. Te właśnie pieniądze przewieźć mam obowiązek — rzekł Alan i tak silnie uderzył ręką w trzos, że aż zabrzęczały gwineje.
— Jakto? — zawołałem zdziwiony — płacą dwa razy należność?
— Nieinaczej Dawidzie — odparł — odmiennie rzecz przedstawiłem Hoseason’owi, ale tobie mówię szczerą prawdę. Zadziwiającem jest, że na biednych ludzi tak mało w tym względzie trzeba czynić nacisku; zasługa to głównie krewnego i przyjaciela mego ojca James’a z Glen; James Stewart jest bratem przyrodnim Ardshiel’a. On zbiera pieniądze i kieruje całą sprawą.
Słyszałem wówczas po raz pierwszy nazwisko James’a Stewart, które nabrało tak wielkiego rozgłosu, gdy go wieszano. W owej chwili nie zwracałem nań uwagi zajęty wyłącznie rozważaniem wspaniałomyślnej hojności biednych szkotów.
— Szlachetny to czyn z ich strony — zawołałem — jestem z przekonań Whigiem, niemniej podziwiam tę szczodrobliwość.
— Jesteś Whigiem ale zarazem prawdziwym gentlemanem. Gdybyś jednak należał do przeklętego rodu Cambellów, gdybyś był „Rudym lisem...“
Wymówiwszy to słowo, zacisnął gniewnie zęby i zamilkł. Widziałem nieraz posępne twarze, ale nie zdarzyło mi się patrzeć na tak ponury wyraz, jaki przybrał Alan po wzmiance o nienawistnym mu człowieku.
— Kto jest ów „Rudy lis?“ — zapytałem ciekawie.
— Kto on jest? — zawołał Alan — dowiesz się zaraz. Gdy pod Culloden synowie naszych klanów zostali pobici, a z nimi upadła dobra sprawa, gdy konie brodziły w szlachetnej krwi mieszkańców północy, wtedy Ardshiel z żoną i dziećmi musiał, ścigany jak zwierz dziki, uciekać w góry. Nie mało użyliśmy biedy, zanim wsadziliśmy go na okręt; podczas gdy krył się jeszcze w puszczy leśnej, brytany angielskie, nie mogąc go życia pozbawić, szarpać zaczęły jego własność. Zabierali ziemię, wyrywali broń z rak ludzi klanu, którzy nosili ją przez czternaście stuleci, zdzierali odzież z ich pleców, tak, że teraz używanie pledu szkockiego poczytane za grzech, a człowieka, noszącego krótką, do kolan tunikę wtrącają do więzienia. Jednego tylko wydrzeć nam nie mogli: miłości klanów do swego pana, czego dowodem znajdujące się w mym trzosie gwineje. Teraz przeciw tym poczciwym ludziom występuje Campbell, rudy Kolin z Glenave...
— Czy to jego nazywasz „rudym lisem“? — pytałem.
— Chcesz go usprawiedliwiać? — odparł Alan z oburzeniem. — Tak, to on jest owym złowrogim człowiekiem. Otrzymał od króla Jerzego piśmienne upoważnienie i ogłosił się zastępcą królewskim na ziemiach, stanowiących dziedzictwo Appin’a. Z początku cienko śpiewał i szukał porozumienia z James’em. Z czasem jednak doszło do jego uszu, że biedni dzierżawcy, wyrobnicy, drwale nawet zastawiają swoje pledy, aby zebrać sumę, którą wysyłają za morze dla Ardshiel’a i jego dzieci. Jak nazwałeś przed chwilą ten ich postępek?
— Nazwałem go szlachetnym — oświadczyłem.
— Bo jesteś trochę lepszym od zwykłego Whiga — zawołał. — Gdy jednak Kolin Roy dowiedział się o tem, zawrzała w nim krew niegodnych Campbell’ów. Zaciskał zęby ze złości, popijając wino przy stole. Jakto, on nie miałby zapobiedz temu, iżby Stewart otrzymał kęs chleba! Ah! Rudy lisie! niech się Bóg ulituje nad tobą, jeśli spotkamy się kiedy na odległość strzału z pistoleta... Wiesz, Dawidzie, co uczynił? Ogłosił wszystkie majątki do wydzierżawienia na nowo. „Dostanę innych dzierżawców — myśli sobie okrutnik — wyzuję z ich własności Stewart’ów, Maccolls’ów, Macrobs’ów (tak się nazywają ludzie mego klanu) — a wtedy — mówi w duchu — Ardshiel, będzie zmuszony żebrać na gościńcach we Francji.
— Cóż dalej się stało? — pytałem z zajęciem.
Alan odstawił fajkę, która zagasła mu oddawna i na kolanach wsparł ręce.
— Nie zgadłbyś nigdy — rzekł — ci sami Stewarci, Maccollsy, Macrobsy (którzy płacili podwójną sumę dzierżawną, jedną królowi, druga z przywiązania Ardshiel’owi) ofiarowali mu lepszą cenę jak wszyscy razem Campbell’owie zamieszkujący Szkocję; szukał ich daleko po za brzegami Clydy i po za Edynburgiem, namawiając, prosząc, aby dzierzawili ziemie, bo trzeba jednego ze Stewartów na śmierć zagłodzić, a zadowolić rudego psa, zwanego Campbell’em.
— Zadziwiająca historja — wtrąciłem — jakkolwiek jestem Whigiem, cieszę się, że ten człowiek został pokonany.
— On pokonany? — powtórzył Alan — świadczy to, że nie znasz Campbell’ów, a tem mniej Rudego lisa. Nie uzna się pokonanym, póki jedna kropla krwi płynie w żyłach jego. Gdy jednak chwila sposobna nadejdzie i będę miał czas urządzić małe polowanko, zarośla całej Szkocji nie ukryją go przed zemstą moją.
— Alanie — rzekłem — ani to rozumnie, ani po chrześciańsku wypowiadać tyle słów bluźnierczych; nie wyrządzą one krzywdy Rudemu lisowi, a tobie zaszkodzić mogą. Mów, nie unosząc się, co nastąpiło później?
— Słuszna uwaga twoja Dawidzie — przyznał Alan — słowami nic nie zwojuję; za wyjątkiem tego, co wspominasz o chrześciaństwie, dzielę zdanie twoje.
— Wszak wiadomo każdemu — zauważyłem — że nauka Chrystusa zabrania zemsty.
— Widać, że jesteś uczniem Campbell’a. Wygodnie byłoby dla niego i jemu podobnych, aby nie istniała na świecie broń, z której strzelać można z za krzaku w puszczy. Ale chciałeś wiedzieć, jak ten niegodziwy człowiek postąpił?
— To właśnie usłyszeć pragnę.
— Widząc, że nie może pozbyć się prawych dzierżawców obranymi środkami, zaprzysiągł im zgubę, choćby używając do niej podstępu. Ardshiel musi umrzeć z głodu i to stanowi cel jego zabiegów. Względem opornych, żywiących wygnańca dzierżawców użyje siły w potrzebie. Posprowadzał, akta, prawników, żołnierzy, którzyby wykonywali jego wyrok. Biedny lud nieszczęśliwego kraju musi ustępować, synowie porzucają ojcowiznę, dom rodzinny, w którym urodzili się i wychowali. A kto zajmuje ich miejsce? Ubodzy żebracy. Król Jerzy będzie zmuszony cieniej rozsmarowywać masło na chlebie; nie dba o to rudy Kolin. Jedynem jego gorącem pragnieniem jest prześladowanie Ardshiel’a; śpiewałby z radości, gdyby mógł ściągnąć ostatni kawałek mięsa ze stołu wygnańca i wytrącić ostatnie cacko z rąk jego dzieci.
— Pozwól zrobić sobie uwagę — rzekłem — bądź pewny, że gdyby nowi dzierżawcy nie płacili przypadającej od nich należności, rządby się wmieszał w tę sprawę. Niema w tem winy Campbell’a; wykonywa z góry otrzymane rozkazy. Co za korzyść wynikłaby z tego, gdybyś zabił Kolin’a. Inny urzędnik zająłby jego miejsce i postępował może z większą jeszcze surowością.
— Jesteś wiernym sprzymierzeńcem w chwili niebezpieczeństwa — zaznaczył Alan — niemniej w tobie płynie krew Whigów.
Mówił niby łagodnie, ale czuło się tak gwałtowne wzburzenia pod owym pozornym spokojem, że uznałem potrzebę zmienienia przedmiotu rozmowy. Wyraziłem zdziwienie, że w kraju tak przez wojsko strzeżonym, jak Szkocja, mógł przebywać człowiek, spełniający podobne jak jego posłannictwo i nie być aresztowanym.
— Łatwiejsze to, niżeli myślisz, zadanie — odpowiedział — każde wzgórze, każda droga mają dwie strony, gdy wojsko na jednej, ty przechodzisz na drugą, a przytem puszcze leśne są nam wielką pomocą. Wszędzie nadto spotyka się przyjaciół użyczających strzech i stogów. Przesadne jest wyrażenie, że kraj cały strzeżony wojskiem. Żołnierz nie zajmuje więcej ziemi, jak to, co pokryje jego podeszwa od butów. Z jednym z nich łowiliśmy ryby na wędkę i wyciągnęliśmy pstrąga; siedziałem od drugiego w odległości sześciu stóp za krzakami i nauczyłem się od niego gwizdać piosenkę. Stosunki wzajemne są tak bardzo naciągnięte, jak były 1746 roku. Szkocja zdaniem wrogów uspokojona.
Nic dziwnego, skoro zabrano krajowcom wszystkie strzelby i pałasze, za wyjątkiem tych, które schować im się udało. Radbym tylko wiedzieć, jak długo trwać będzie ten spokój? Wnosić wypada, że krótki czas jedynie, z takimi ludźmi jak Ardshiel na wygnaniu a Rudy lis, zapijający kosztowne wina i prześladujący lud biedny. Trudno odgadnąć, kto będzie górą, a kto dołem, jak trudno zrozumieć, że Rudy Kolin nogami swego go wierzchowca deptać może ziemię, będącą własnością Appin’a, a nie znajdzie się odważny chłopak, któryby go poczęstował kulką.
To rzekłszy Alan, zamyślił się i czas dłuższy siedział milczący.
Muszę jeszcze powiedzieć o moim przyjacielu, że był bardzo muzykalny, zwłaszcza grał pięknie na flecie. Szkoci cenili go, jako znakomitego poetę, czytał w języku francuskim i angielskim różne książki; był zręcznym zarówno strzelcem jak rybakiem, a wybornym fechtmistrzem w różnego rodzaju broni. Wady jego znałem, bo malowały się na jego twarzy; główną stanowiła dziecinna łatwość obrażania się i szukania kłótni; tej nadmiernej drażliwości nie okazywał w stosunku ze mną, przez pamięć zapewne stoczonej bitwy w kajucie, ale czy to było ze względu na postępowanie moje, czy z powodu, że byłem świadkiem jego umiejętności władania bronią, rozstrzygnąć nie mogę, bo chociaż cenił odwagę u drugich, podziwiał przedewszystkiem męstwo własne.

XIII
Zguba dwumasztowca.

Było już późno w nocy i ciemno, o ile bywa w owych stronach o tej porze roku, gdy Hoseason wsunął głowę we drzwi kajuty.
— Wyjdź pan i pokaż, czy umiesz sterować — rzekł kapitan.
— Czy to nowa jaka sztuczka — pytał Alan.
— Czy wyglądam na to, iżbym miał ochotę płatać figle? — odparł kapitan — co innego u mnie na myśli... statek w niebezpieczeństwie.
Po zmieszaniu, malującem się na jego twarzy, po brzmieniu głosu zrozumieliśmy, że mówi prawdę i obaj z Alanem nie obawiając się zdradzieckiego podejścia, wybiegliśmy na pomost.
Niebo było jasne, wiatr silny, zimno przejmowało do kości; a księżyc w pełni świecił na niebie. Statek, kołysany gwałtownie, okrążał południowo-zachodnie wybrzeże wyspy Mull; wzgórza jej (z najwyższym wierzchołkiem Ben More, we mgle ginącym) wznosiły się wprost przed nami. Nie stanowiło to miejsca dogodnego do zarzucenia kotwicy. „Zgoda“ pchana prądem od zachodu, stawiała silny opór bałwanom.
Patrząc dokoła po morzu, dziwiłem się, co tak bardzo zaniepokoiło kapitana, gdy nagle fala uniosła w górę statek, a Hoseason wskazał nam punkt, na który zwrócić mieliśmy uwagę. W pewnej odległości strumień wody bił w górę niby fontanna i zaraz potem usłyszeliśmy szum złowrogi.
— Czemu to przypisujecie? — pytał kapitan ponuro.
— Morze rozbija się o skałę podwodną — odparł Alan. — Teraz, gdy wiemy, gdzie się ona znajduje, wyminąć ją zdołamy z łatwością.
— Tak — zauważył kapitan — gdyby jedna była tylko!
Gdy to mówił, spostrzegliśmy więcej ku południowi drugi strumień wody bijącej tak samo wysoko.
— Osądźcie sami — zawołał Hoseason — żebym był wiedział o tych niebezpiecznych rafach, żebym posiadał mapę morską, lub żeby żył Shuan, ani sześćdziesiąt, ani sześćset gwinei nie byłoby mnie skłoniło do zapuszczenia się w te strony.
— Myślę rzekł Alan — że to właśnie nazywają skałami Torrana.
— Czy jest ich dużo? — dowiadywał się kapitan.
— Nie będąc żeglarzem, nie wiem dokładnie — odparł Alan — przypominam sobie jednak, że mają się ciągnąć całe dziesięć mil angielskich.
Pan Riach i kapitan spojrzeli po sobie.
— Znajduje się może wśród nich jakie bezpieczniejsze przejście — zagadnął Hoseason.
— Niewątpliwie — przytwierdzał Alan — przypominam sobie także, iż przejścia owego szukać należy tuż obok lądu.
— W takim razie — mówił kapitan — musimy posunąć statek ku wybrzeżom i trzymać się ich blizko, o ile na to pozwoli kierunek wiatrów.
To rzekłszy, wydał rozkaz sternikowi, a panu Riach polecił czuwać na przedzie statku. Łącznie z nimi dwoma pięciu było tylko na pomoście ludzi zdolnych do pracy, wśród nich jeszcze paru rannych. Kapitan, zasiadłszy na wzniesieniu, udzielał załodze wiadomości o stanie morza.
— W południowej stronie — mówił — bałwany kłębią się silnie, w pobliżu lądu fale płyną spokojniej. Skierujemy się na drogę przez pana wskazaną — dodał, zwracając się do Alana — zdaje się jednak, jakbyśmy grali w ciuciu babkę. Bóg by dał, iżby wskazówki pańskie nie okazały się zawodne.
— O to samo modlę się w tej chwili — odparł Alan — przygotowani musimy być na wszystko.
W
miarę jak zbliżaliśmy się do lądu, rafy lubo rzadsze, wyzierały gdzieniegdzie i za radą Riacha musieliśmy wymijać je ostrożnie, chociaż niekiedy strumień, tryskający wysoko, zalewał pokład i obryzgiwał nas deszczem rzęsistym.
Jasność, panująca mimo nocy, wykazywała dokładnie grożące niebezpieczeństwo, co tem większą budziło trwogę. Widziałem oblicze kapitana, stojącego przy sterniku, wyraz miał chłodny, jak stal. Ani on, ani Riach nie odznaczali się męstwem w czasie bitwy, ale w zakresie zawodu swego okazywali niepospolity hart duszy. Podziwiałem ich tem więcej, patrząc na pobladłą ze strachu twarz Alana.
— Oh! Dawidzie — odezwał się do mnie — nie takiej spodziewałem się śmierci.
— Czyżby ci zabrakło odwagi? — pytałem.
— Nie — odparł, zaciskając wargi — przyznasz jednak, że niemiło topić się w zimnej wodzie, jak szczenię.
Tymczasem, kierując się to na lewo, to na prawo dla ominięcia zdradliwych skał, zbliżaliśmy się do lądu, płynąc wzdłuż wybrzeży wyspy Mull.
Prąd był silny w tem miejscu i odrzucił statek od brzegu. Dwóch ludzi trzymało za ster, a często kapitan własnoręcznie pomagać musiał. Daremne jednak były ich wysiłki; odetchnęliśmy dopiero swobodniej, gdy Riach, czuwający na przedniej części statku, zawołał, że widzi przed sobą wolne od raf morza.
— Miałeś pan słuszność — rzekł Hoseason do Alana — ocaliłeś statek; będę ci to pamiętał, gdy nadejdzie chwila obrachunku.
Sądzę, że nie stanowiło to próżnej z jego strony obietnicy, że byłby jej dotrzymał niewątpliwie, tak wielką cenę przywiązywał do dwumasztowca. Są to przypuszczenia jedynie, gdyż rzeczy inny obrót wzięły, aniżeli spodziewał się kapitan.
— Uważać! — krzyknął Riach — rafa od strony wiatru!
W tej samej chwili silny prąd uniósł statek i rzucił go z taką siłą na skałę, że wszyscy padliśmy na pokład, a Riach omało nie został strącony w morze. Zerwałem się w jednej chwili na nogi; rafa, o którąśmy uderzyli, znajdowała się w południowo zachodniej stronie wyspy Mull, w pobliżu malej wysepki Erraid. Chwilami prąd odpychał statek, chwilami rzucał go z większą jeszcze gwałtownością na skałę, tak, że słyszeliśmy łamanie się pudła dwumasztowca w kawałki, co w połączeniu z szelestem nadymanych żagli, wyciem wiatru, tak zwiększało grozę niebezpieczeństwa, że musiałem wskutek tego stracić w części przytomność, bo nie rozumiałem, co się dokoła mnie działo.
Naraz ujrzałem pana Riach i majtków, zajętych odczepianiem łodzi ratunkowej; pobiegłem, aby im pomódz i zaledwie dołożyłem rękę do pracy, wróciła mi świadomość położenia. Zadanie nie było łatwe; łódź, pełną różnego rodzaju rupieci, bałwany tak silnie kołysały, żeśmy zaledwie mogli ją utrzymać. Ranni majtkowie, zdolni jeszcze stać na nogach, przyszli nam pomagać, a drudzy, leżąc bezwładnie, błagali o ratunek.
Kapitan nie brał w naszem zajęciu udziału; zapadł w bolesne osłupienie. Trzymając się jednak ręką barjerki, jęczał, ile razy statek uderzył o rafę i mówił do siebie niezrozumiałe słowa. Statek kochał uczuciem męża do żony, ojca do dzieci; patrzył dzień za dniem obojętnie na okrutne obchodzenie się z Ransome’m, ale każde uderzenie dwumasztowca o skałę odczuwał dotkliwie, jakby zadaną mu ranę.
Przypominam sobie, że w ciągu pracy przy łodzi, zapytałem Alana, wpatrującego się na wybrzeże, w jakiej znajdowaliśmy się okolicy, odpowiedział, że w najmniej dla niego pożądanej, bo posiadłości Campbell’ów.
Jeden z rannych miał polecone udzielanie wiadomości o stanie morza, a gdy mieliśmy łódź prawie wyładowaną i gotową do przyjęcia rozbitków, człowiek ów krzyknął:
— Trzymajcie się, na miłość Bozką!
Po rozpaczliwem brzmieniu jego głosu, zrozumieliśmy, że grozi nam straszliwe niebezpieczeństwo, istotnie nadpłynął tak silny bałwan, że statek podrzucony w górę, przewrócił się na bok. Nie wiem, czy ów krzyk ostrzegawczy był spóźniony, czy też ja trzymałem się za słabo, dość, że wskutek doznanego wstrząśnienia wpadłem z pomostu w morze.
Poszedłem zaraz na dno, z ustami pełnemi słonej wody, potem wypłynąwszy ujrzałem promienie księżyca, świecące mi w oczy i ponownie zapadłem w głąb morza. Utrzymują, że człowiek za trzecim razem zanurzając się w wodę, tonie na dobre. Musiałbym w takim razie mieć odmienne od innych ludzi usposobienie, bo nie umiałbym zrachować, ile razy zagłębiłem się i wypłynąłem na wierzch morza. Cały ten czas bałwany biły we mnie, zalewały, rzucały w górę, a byłem tak odurzony, że nie czułem ani strachu, ani żalu za życiem.
Nagle spostrzegłem, że trzymam oburącz jakiś kawałek deski, oderwanej od dwumasztowca i że to ona pomaga mi utrzymać się na wodzie. Znajdowałem się w miejscu, gdzie fale mniej były wzburzone i zacząłem zwolna odzyskiwać przytomność umysłu. Dziwiło mnie, że tak daleko odpłynąłem od widniejącego jeszcze na powierzchni dwumasztowca; krzyki moje nie dochodziły do niego, a ja nie mogłem dojrzeć, czy załoga uratowała się na łodzi. Zauważyłem, że dzieli mnie od statku wąski prąd wody, bałwaniący się, pokryty pianą. Miejscami tworzył zakręty niby wąż, chwilami znikał, aby znów zakłębić się trochę dalej. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale później zrozumiałem, że ów prąd właśnie uniósł mnie wraz z trzymaną deską ku sąsiednim wybrzeżom.
Leżałem spokojnie, rozważając, że człowiek zginąć może zarówno z zimna, jak pochłonięty tonią wodną. Wybrzeża wysepki Erraid były tuż obok; przy świetle księżyca widziałem na nich kępę zarośli, również połysk miki w skałach nadmorskich.
— Gdy bym tam dojść mógł! — pomyślałem w duchu.
Nie umiałem pływać, w okolicy bowiem Essen nie mieliśmy głębszej wody, trzymając się jednak oburącz deski, a poruszając nogami spostrzegłem, że mogę się posuwać zwolna. Była to ciężka, zmudna praca, ale po godzinie czynionych wysiłków, znalazłem się w piasczystej zatoce, otoczonej małemi pagórkami.

Morze tu było spokojne, cisza panowała głęboka; przy świetle księżyca rozglądając się dokoła, zauważyłem, że nigdy w życiu nie widziałem równie smętnego pustkowia. Zawsze jednak stanowiło ono ląd stały; dostawszy się na niego nie wiem co odczuwałem silniej: zmęczenie, czy też wdzięczność za ocalone życie; modliłem się do Boga goręciej, niżeli kiedykolwiek.

XIV.
Wysepka.

Z chwilą, gdym wyszedł na ląd, rozpoczęło się dla mnie pasmo najnieszczęśliwszych przygód.
Było to o wpół do pierwszej nad ranem, a noc była zimna, pomimo mniej silnego wiatru na lądzie. Nie śmialem usiąść, w obawie zmarznięcia, zdjąłem tylko obuwie, i boso biegałem tam i napowrót po piasku, machając rękami. Śmiertelnie byłem znużony.
Żaden dźwięk ciszy nie przerywał, żaden odgłos, któryby świadczył o istnieniu w pobliżu człowieka, lub zwierzęcia. Tylko zdala słychać było szum przypływu morza, co przypomniało mi, w jak wielkiem znajdowałem się niebezpieczeństwie. Rodzaj przykrej bojaźni ogarniał mnie, gdy szedłem brzegiem o tej nocnej godzinie, w miejscowości tak strasznie pustej.
Dopiero o świcie przywdziałem napowrót obuwie, i zacząłem wdrapywać się na ostry pagórek. Co chwila spadałem między wielkie bryły granitu, skacząc z jednej na drugą. Już dzień był w pełni, gdym dostał się na wierzchołek. Dwumasztowca ani śladu nie było — rozbity prawdopodobnie o skałę, poszedł na dno morza! Czółna nigdzie spostrzedz nie mogłem. Ani jednego żagla na powierzchni oceanu, a na lądzie, o ile okiem sięgnąć, ani domostwa, ani człowieka!
Strach mnie ogarnął, na myśl o losie, jaki spotkać musiał moich towarzyszy niedoli. Lękałem się patrzeć dłużej w przeraźliwą pustkę wokoło. Położenie moje było tem przykrzejsze, że, przemokły do nitki, i zmęczony, uczułem pierwsze bóle głodu. Puściłem się brzegiem morza ku południowi, nie tracąc nadziei, że znajdę dom jaki, gdzie będę mógł się rozgrzać, a może i dowiedzieć czegoś o losie rozbitków. A w ostateczności, wszak słońce wkrótce wejdzie i osuszy mi ubranie.
Wkrótce natrafiłem na małą zatokę, dość głęboko wrzynającą się w ląd, a nie mając żadnego sposobu przebycia jej, musiałem zmienić kierunek mej drogi, i okrążyć ją. Droga to była nadzwyczaj przykrą, składała się cała z pogmatwanych zarośli i sterczących skał granitowych. Z początku zatoka była dość wązką, lecz następnie, ku memu zdziwieniu, stawała się coraz szerszą.
Wreszcie dotarłem do wzniesienia, i wtedy nagle ujrzałem wyraźnie, że znajduję się na małej, nagiej wysepce, odcięty od świata! Zamiast słońca, któreby mnie osuszyło, powstała gęsta mgła. Na domiar złego, deszcz zaczął padać. Położenie moje stało się rozpaczliwem. Stałem zmoczony, drżąc cały, nie wiedząc co przedsięwziąć, aż przyszło mi na myśl spróbować, czy nie przeszedłbym w bród zatoki.
Wróciłem tedy do tego miejsca, gdzie zatoka była najwęższą i zacząłem brnąć w wodzie. Lecz nie zdążyłem jeszcze ujść kilkunastu kroków, gdy zupełnie w niej się zanurzyłem. Jeżeli żyję, to zawdzięczam to raczej łasce Bożej, niż własnej przezorności.
Po tym niefortunnym wypadku zrobiło mi się jeszcze zimniej i znikła dla mnie wszelka nadzieja, gdy nagle przyszło mi na myśl porzucone wiosło, które już raz było mi pomocą. Bezwątpienia teraz posłuży mi ono do przedostania się przez małą, wązką zatokę. Pośpieszyłem więc po nie, pelen otuchy, po przez wierzchołek pagórku. Ciężki to był trud, dostać się na powrót, i gdyby mnie nadzieja nie podtrzymywała, musiałbym uledz i dać pokój dalszym wysiłkom.
Czy to z powodu morskiej wody, czy z powodu febry, która mnie dręczyć zaczęła, pragnienie poczęło dokuczać mi tak strasznie, żem musiał zatrzymać się i napić się obrzydliwej wody, napełniającej doły. Wreszcie, na wpół nieżywy, dowlokłem się do miejsca, w którem zostawiłem wiosło. Na pierwszy rzut oka spostrzegłem, że posunęło się ono dalej, i, po raz trzeci, wszedłem do morza. Piasek był ścisły i gładki, tworzył jakby stopnie na dół, tak, że mogłem się posuwać tak długo, dopóki woda mi nie dosięgła do szyi. Małe fale bryzgały mi w twarz ciągle.
Lecz odrazu, tracąc grunt pod nogami, nie śmiałem iść dalej. Widziałem, jak wiosło spokojnie kołysało się o jakie dwadzieścia stóp przedemną. Dotąd nie upadałem na duchu, lecz tego ostatniego zawodu znieść nie mogłem.
Powróciłem na wybrzeże, rzuciłem się na piasek, i gorzko zapłakałem. To wszystko zresztą jest dla mnie tak okropnem wspomnieniem, że z trudem tylko, o tych godzinach, spędzonych na wysepce, pisać mogę.
Czytałem nieraz o ludziach, znajdujących się w podobnem, do mego, położeniu, lecz zawsze tak się szczęśliwie złożyło, że ludzie ci mieli przy sobie jakieś użyteczne narzędzia, lub jakiś kufer z rzeczami był jakby naumyślnie, wraz z nimi, na brzeg wyrzucony. Ja nic nie miałem, prócz pieniędzy, i srebrnego guzika, który mi dał Alan. Zresztą, wychowany na lądzie, byłem pozbawiony wszelkiej umiejętności radzenia sobie w podobnych wypadkach.
Wiedziałem wprawdzie, że skorupiaki były zdatne do jedzenia, a między skałami wyspy znalazłem mnóstwo muszli, których jednak z początku łapać nie umiałem, nie wiedząc, że do tego trzeba wielkiego pośpiechu. Później stały się one mojem jedynem pożywieniem. Połykałem je, tak jak znalazłem zimne i surowe, a byłem tak wygłodzony, że zrazu zdawały mi się wyśmienitemi. Niestety, po pierwszej takiej uczcie, dostałem zawrotu głowy, i mdłości i leżałem jak martwy.
Nie mając jednak innego posiłku, tego porzucić nie mogłem i wkrótce żołądek mój poniekąd przyzwyczaił się do niego; nigdy jednak, jedząc, nie byłem pewny, co nastąpi i czasem ulegałem przykremu omdleniu.
Nigdy nie mogłem odróżnić, która to właściwie ryba była szkodliwą. Po całodziennym deszczu, na wyspie nie było suchego miejsca. W nocy położyłem się między dwiema ścianami ze żwiru, których kształt tworzył jakby rodzaj dachu — nogi jednak moje zanurzone były w bagnie.
Nazajutrz przeszedłem wyspę we wszystkich kierunkach: żadna jej część nie była lepszą od reszty — cała naga i skalista, nic na niej żywego, prócz ptactwa, na które polować nie miałem sposobu. Wielka ilość mew oblegała wystające po nad wodą skały. Zatoka, odcinająca wyspę od stałego lądu, ku północy zmieniała się w mały strumyk. W jego pobliżu wybrałem miejsce na mój pobyt. Gdyby mi była przyszła myśl, że to miejsce ma być moim „house“, byłbym musiał wybuchnąć płaczem.
Wybór mój miał swoje przyczyny. W tej części wyspy znalazłem maleńką budkę, coś w rodzaju chlewka, gdzie rybacy sypiali, gdy ich czynność w te strony sprowadzała. Lecz dach z traw zupełnie się zapadł i budka na nic służyć mi nie mogła. Gorszem była od skał schroniskiem. Ważnem dla mnie było, że tu mnóstwo znajdowało się skorupiaków, które stanowiły moje pożywienie. Po odpływie morza, mogłem zebrać ich całą masę i to było bez wątpienia wielkiem ułatwieniem.
Druga jednak przyczyna była głębszą i ważniejszą. Ani na chwilę oswoić się nie mogłem ze straszną mą samotnością, i ciągle oglądałem się na około, jak ścigane zwierzę, na wpół z trwogą, na wpół z nadzieją, że ujrzę jaką ludzką postać. Otóż, ze wzgórka po nad strumieniem, spostrzedz mogłem zarysy wielkiego starego kościoła, i dachy domów w Jonie.
A z drugiej strony, po nad nisko położoną okolica, widziałem rano i wieczór wznoszący się dym, jak gdyby z domostw w głębi lądu. Mokry, zziębnięty i osamotniony, przyglądałem się temu domowi, bliski szaleństwa na myśl o domowem ognisku, i o towarzystwie ludzi.
Chociaż widok ten powiększał moje cierpienie, jednak podtrzymywał nadzieję, i zachęcał do żywienia się obrzydliwą, surową rybą, oraz ratował od rozpaczy, wobec naokół martwych skał, ptactwa, deszczu, i morza! Tak jest, podtrzymywał nadzieję: zdawało się przecież niemożebnem, abym miał umrzeć na brzegach mego rodzinnego kraju, wobec widoku na bliską wieżę kościelną i na dym ludzkich mieszkań.
Lecz minął dzień drugi, a pomoc nie nadeszła. Dopóki trwało dzienne światło, chciwie wyglądałem jakiegoś czółna z ludźmi. Deszcz ciągle padał, a ja układłem się na noc cały mokry, i z okrutnym bólem gardła, tem tylko trochę pokrzepiony, że choć zdaleka powiedziałem dobranoc najbliższym swoim sąsiadom, mieszkańcom Jony.
Karol II powiedział, że w klimacie Anglji człowiek może dłużej pozostawać pod gołem niebem, niż w jakimkolwiek innym. Tak mógł powiedzieć król, mieszkający w pałacu, otoczony wszelkiemi wygodami. A jego ucieczka z Worcester pomyślniej się dlań prawdopodobnie ułożyła, niż moja przygoda na nędznej wyspie, na którą wyrzucony zostałem. Lato wprawdzie było w pełni, lecz deszcz lał przeszło dwadzieścia cztery godziny i niebo rozjaśniło się dopiero na trzeci dzień po południu.
Ten trzeci dzień był dniem wypadków. Rano ujrzałem dzikiego kozła, z pięknie rozgałęzionemi rogami. Stał on na wierzchołku wyspy, a ujrzawszy mnie podnoszącego się z pod skały, umknął w drugą stronę. Przypuszczam, że przypłynął zatoką, chociaż wyobrazić sobie nie mogę, co mogło zagnać żywą istotę na Earraid.
Później, gdy skakałem ze skały na skałę w poszukiwaniu muszel, drgnąłem na odgłos brzęku złotej monety, padającej przedemną na kamień. Gdy majtkowie zwracali mi moje pieniądze, zatrzymali sobie nietylko trzecią część całej sumy, lecz także i skórzany woreczek mego ojca. Od tego więc czasu nosiłem złoto w samej kieszeni, zapiętej na guzik. Sądząc więc, że w takowej musiał zrobić się otwór, szybko przytrzymałem ją ręką. Lecz znaczyło to tyle, co zamknąć drzwi od stajni, gdy koń został skradziony. Opuściłem Queensferry, mając blizko 50 funtów ster., a teraz znalazłem w rozdartej kieszeni tylko dwie złote gwineje i srebrny szyling. Wprawdzie podniosłem później i trzecią, błyszczącą na ziemi. Wynosiło to razem 3 funty i 4 szylingi angielskiej monety, cały majątek chłopca, który był prawym dziedzicem obszernych włości, a obecnie cierpiał głód na kresach dzikiego Highlandu.
Smutny stan mojej kieszeni przygnębił mnie jeszcze bardziej. Położenie moje stawało się coraz więcej godnem pożałowania. Odzienie, przesycone wilgocią, poczęło pleśnieć, szczególniej pończochy zupełnie się zużyły, tak, że łydki moje były nagie; ręce stały się miękkie od wody, spuchnięte gardło bardzo mnie bolało, siły upadały, a sam widok wstrętnego jedzenia, na które byłem skazany, przyprawiał mnie o mdłości. A jednak, czekało mnie jeszcze coś gorszego.
W północno zachodniej stronie Earraid była wysoka wspaniała skała o płaskim wierzchołku, z widokiem na Sound. Przyzwyczaiłem się tam chodzić. Nie mogłem długo na jednem miejscu pozostawać, gdyż w utrapieniu mem, nie miałem spokoju. Wyczerpywałem się bezustannem i bezcelowem krążeniem tam i napowrót podczas deszczu. Gdy wreszcie słońce się pokazało, położyłem się na wierzchołku owej skały, aby się osuszyć. Nie jestem w stanie wyrazić mego zachwytu i mej ulgi na widok blasku słonecznego. Zacząłem myśleć z nową nadzieją o wyswobodzeniu, i z nowem zajęciem rozglądać się dokoła.
Z południowej strony mej skały, część wyspy zasłaniała otwarte morze, tak, że jakiś statek mógł zbliżyć się z tej strony, nie będąc przezemnie dostrzeżonym. Otóż nagle czółno o ciemnym żaglu, z dwoma rybakami, okrążyło róg tej wyspy w kierunku Jony. Wydałem okrzyk i padłem na kolana, podnosząc błagalnie ręce ku tym rybakom. Dość byli blizko, aby usłyszeć moje wołanie, ja nawet kolor ich włosów rozróżnić mogłem. Słyszeli mię bez wątpienia, gdyż krzyknęli coś w narzeczu Gaelickim i śmieli się. Lecz czółna ku mnie nie skierowali, popłynęło ono tuż przed memi oczyma, wprost do Jony.
Nie mogłem uwierzyć takiej niegodziwości i biegłem wśród wybrzeża ze skały na skałę, ze strasznym krzykiem. Nawet gdy głos mój nie mógł ich dosięgnąć, wciąż ruchami ich przyzywałem, a gdy zniknęli, serce mi o mało z bólu nie pękło! Podczas wszystkich mych nieszczęść, dwa razy tylko płakałem, raz, gdy nie mogłem dosięgnąć zbawczego wiosła, a teraz drugi raz, gdy ci rybacy okazali się głuchymi na moje błaganie. Lecz tym razem płakałem i ryczałem jak zły dzieciak, rwąc ziemię paznokciami i uderzając o nią głową. Gdyby złość zdolna była zabić, ci dwaj rybacy nie byliby więcej dnia oglądali, a ja byłbym zapewne umarł na mojej wyspie.
Gdy wzburzenie moje zaczęło mijać, głód mnie znów do jedzenia zmusił, lecz jadłem z nieprzezwyciężonym wstrętem. Byłbym napewno lepiej uczynił, wstrzymując się od takiego jedzenia, gdyż znów stało ono się dla mnie trucizną.
Znów napadły mnie te same bóle, co pierwszym razem po spożyciu skorupniaków, zimne dreszcze opanowały mnie, aż zębami dzwoniłem, i ogarnęła mnie ta straszna niemoc, dla której nasz język nie ma nazwy. Zdawało mi się, że umieram i starałem się pogodzić się z Bogiem, przebaczając wszystkim ludziom, nawet memu wujowi, rybakom i, zrezygnowany, oczekiwałem śmierci. Nagle doznałem niewymownej ulgi: uczułem się zdrowszym i silniejszym, oddychałem ciepłem, suchem i czystem powietrzem, ubranie na mnie przestało być wilgotnem. Usnąłem spokojnie, z uczuciem wdzięczności.
Następnego dnia, który był czwartym na tej wyspie, znów czułem, że siły mnie opuszczają. Lecz słońce świeci, powietrze jest łagodne i, tym razem, wstrętne moje pożywienie okazało się nie szkodliwem, czułem się pokrzepionym na ciele i duszy.
Gdym po przyjęciu posiłku powrócił na moją skałę, spostrzegłem czółno, bieżące od strony Soundu, zwrócone, jak sądziłem, w moim kierunku. Natychmiast opanowała mnie nadzieja, i trwoga; przyszło mi na myśl, że się rybacy rozmyślili, i, żałując swej wczorajszej niegodziwości, biegli mi na pomoc. A jednak — jeżeli się mylę... jeżeliby znów miał mnie taki zawód spotkać, jak poprzedniego dnia... nie, nie byłbym zdolnym do przeniesienia tego! Odwróciłem się, i przez długą chwilę patrzeć przestałem.
Z sercem boleśnie bijącem, zacząłem zwolna liczyć do tysiąca, dla odzyskania spokoju, i zagłuszenia w sobie trwogi i niepewności. Wreszcie, gdym na nowo spojrzał na morze, radość moja nie miała granic. Czółno szło prosto ku Earraid!
Nie mogąc dłużej wytrzymać, pobiegłem w stronę morza, jak tylko mogłem najdalej, skacząc po skalach.
Cudem tylko nie utonąłem, a gdym się wreszcie zatrzymał, nogi drżały pode mną, i w ustach było mi tak sucho, że zmuszonym byłem zwilżyć je morską wodą, aby być w stanie głos wydobyć, i wołać. Przez ten czas czółno zbliżało się, i już dostrzedz mogłem, że było ono to samo, co wczoraj, a na niem ciż sami dwaj rybacy.
Poznałem ich po kolorze włosów, które jeden z nich miał jasno żółte, a drugi czarne. Lecz teraz towarzyszył i jakiś trzeci człowiek, należący do lepszej klasy, jak się zdawało. Gdy przybyli na odległość głosu, opuścili żagiel, i przystanęli. Pomimo mych usilnych prośb, do brzegu nie przybili; a, co mnie najwięcej przestraszyło, to to, że ten nowy towarzysz coś mówił, patrząc na mnie, i śmiał się szyderczo. Wreszcie, stanął on w czółnie, i zaczął do mnie przemawiać nadzwyczaj szybko, czyniąc różne gesty. Powiedziałem mu, że nie rozumiem gaelickiego narzecza, o co on rozgniewał się bardzo.
Zacząłem podejrzywać, że jemu się zdaje, iż mówi w języku angielskim. Pilnie wsłuchując się, schwytałem kilka razy powtórzony wyraz „jakkolwiekbądź,“ lecz reszta była w języku gaelickim, który dla mnie był tem samem, co grecki, lub hebrajski.
Wyraz „jakkolwiekbądź“ powtórzyłem, aby dać mu poznać, żem go uchwycił.
„Tak, tak, tak,“ odrzekł i spojrzał z dumą na drugich, jak gdyby chciał im dowieść, iż mówi czysto po angielsku. Do mnie znów zaczął mówić, jak poprzednio, swojem dla mnie niezrozumiałem narzeczem.
Teraz z trudem wymówił on drugi wyraz: „przypływ“.
Zabłysła mi nadzieja. Zauważyłem, że on ciągle wskazywał ręką w stronę lądu stałego „Ross.“
— „Czy mam rozumieć: gdy przypływ morza ustanie?“ — zawołałem.
Nie dał mi skończyć. „Tak, tak, przypływ“, — krzyknął, i znów zaczął pokładać się ze śmiechu.
Wtedy odwróciłem się, i puściłem się z powrotem, skacząc po skałach, i to z taką siłą, i szybkością, jak nigdy dotąd.
W pół godziny dostałem się na brzeg zatoki i, oczywiście, była ona teraz małym strumykiem tylko, przez który przeszedłem, mając wody nie wyżej kolan, i stanąłem z radośnym okrzykiem na głównej wyspie.
Wyrzucony na Earraid marynarz nie byłby na tej wysepce pozostał ani dnia jednego, gdyż tylko przypływ morza ją tworzy, a dwa razy w ciągu doby, po odpływie, jest do niej łatwy przystęp, już to suchą nogą, już to wbród.
Ja nawet z morzem nieobeznany, gdybym był nie stracił spokoju, a zastanowił się, i pomyślał, zamiast wściekać się bezsilnie na los, byłbym odgadł tę tajemnicę, i uwolnił się prędko.
Miałem przecież przed sobą dokładny widok na przypływ i odpływ, wyczekiwałem nawet odpływu, dla łatwiejszego zbierania skorupniaków.
Nic dziwnego, że rybacy nie zrozumieli mnie — prędzej dziwić się należy, że wreszcie odgadli oni moją głupią nieświadomość, i zadali sobie ten trud, aby wrócić.
Cierpiałem głód i zimno na tej wyspie przez sto godzin i gdyby nie rybacy, byłbym na niej swoje kości pozostawił — a wszystko przez głupi brak zastanowienia. Drogo to opłaciłem, okropnie się nacierpiałem, a teraz, odziany jak żebrak, zaledwie byłem w stanie chodzić i ból gardła męczył mnie okrutnie. Dużo w mem życiu widziałem łotrów i szaleńców, mocno w to wierzę, że w końcu każdego nie minie to, na co zasłużył, a nawet zwykle ci ostatni wprzód od tamtych srogo odpokutowywują własną głupotę.

XV.
Podróż przez wyspę Mull.

Wyspa Ross of Mull, na którą się teraz dostałem, ma grunt nierówny i bezdrożny, równie jak ta, którą opuściłem. Dla tych, którzy tę okolice dobrze znają, może i są jakieś ślady dróg, lecz co do mnie, zmuszony byłem kierować się tylko instynktem, a za jedyny drogowskaz służył mi ukazujący się w dali Ben More.
Wysiłki moje skierowałem ku znalezieniu dymu, na który ciągle z mojej wysepki patrzyłem, aż wreszcie około godziny szóstej z wieczora, pomimo wielkiego zmęczenia i trudnej drogi, dotarłem do jakiegoś zabudowania, leżącego na gruncie niewielkiego zagłębienia. Budynek ten był nizki i długi, pokryty dachem z darniny, wzniesiony z kamieni bez zaprawy wapiennej. Otoczony był wałem, a na nim siedział w słońcu stary gentelman, paląc fajkę. Posiadał on trochę angielszczyzny, dał mi przeto do zrozumienia, że moi towarzysze podróży przybyli bezpiecznie do brzegu, i nazajutrz, w jego to mieszkaniu byli ugoszczeni.
— Czy był między nimi jeden, ubrany jak gentelman? — zapytałem.
Odpowiedział na to, ze wszyscy oni byli owinięci w wielkie grube płaszcze, lecz ten, który sam pierwszy przyszedł, ubrany w spodnie i pończochy, podczas gdy drudzy nosili ubranie majtków.
— A czy miał on na głowie kapelusz z piórem?
Zaprzeczył temu, twierdząc, że był z gołą glową, jak ja.
Z początku myślałem, że Alan zgubił swój kapelusz, lecz później, gdym sobie przypomniał o deszczu, sądziłem, że go ukrył prawdopodobnie pod płaszczem, aby nie uległ zniszczeniu. Uśmiechnąłem się na myśl, że mój przyjaciel nie tylko uniknął niebezpieczeństwa, lecz i nie zaniechał swej próżności w ubiorze.
Nagle stary jegomość uderzył się ręką w czoło i krzyknął, że ja to muszę być tym chłopcem, który posiada srebrny guzik.
— No tak, — powiedziałem zdziwiony.
— A zatem — rzekł — polecono mi powiedzieć ci, abyś udał się za twoim przyjacielem do jego rodzinnego kraju, drogą przez Torosay. Następnie spytał się, jak mi się powodziło. Opowiedziałem mu swoje przygody.
Gdyby był mieszkańcem południa, wyśmiałby mnie niezawodnie, lecz ten stary gentleman (nazywam go gentlemanem z powodu dobrego jego obejścia, a nie sądząc z powierzchowności, gdyż odziany był biednie, i ubranie jego ledwie, że się na nim trzymało) wysłuchał mego opowiadania z powagą i współczuciem.
Gdym skończył, wziął mnie za rękę, wprowadził do swego skromnego mieszkania i przedstawił swej żonie z taką ceremonją, jak gdyby ona była królową, a ja księciem.
Dobra ta kobieta postawiła przedemną chleb z owsa i głuszca na zimno, a ponieważ nie umiała mówić po angielsku, wyrażała swoją dla mnie przychylność, głaszcząc mnie po ramieniu i uśmiechając się do mnie.
Stary gentleman przyrządził mi poncz z ich domowego spirytusu.
Jedząc i pijąc, z trudnością mogłem swemu szczęściu uwierzyć, domek zaś wydawał mi się pałacem, chociaż przepełniony był gęstym dymem torfowym i tak dziurawy, jak cedzidło. Od ponczu wystąpiły na mnie silne poty i wpadłem w głęboki sen. Ci dobrzy ludzie dali mi długo spać i dopiero około południa następnego dnia, udałem się w dalszą drogę.
Gardło prawie zupełnie przestało mnie boleć, a energja ducha przywróconą została przez dobre wiadomości i dobre pożywienie. Stary gentleman nie przyjął odemnie pieniędzy mimo mego nalegania i jeszcze darował mi starą czapkę. Lecz ośmielę się wyznać, że jak tylko dostatecznie się oddaliłem, aby nie być widzianym, wyprałem sobie porządnie ten jego prezent w najbliższem źródle. I pomyślałem sobie: „Jeżeli to są dzicy Highlanderzy, to byłoby do życzenia, aby nasz lud był także dzikim.“
Nietylko, że późno udałem się w drogę, lecz jeszcze połowę czasu straciłem na błądzeniu. Spotkałem po drodze dużo ludzi. Jedni z nich uprawiali małe, nędzne pola, które nie byłyby w stanie kotu dać wyżywienia; drudzy strzegli stad zwierząt, wielkości osiołków.
Ponieważ ubiór narodowy od czasu powstania był zabroniony przez prawo, a naród skazany na noszenie wstrętnego mu ubioru mieszkańców nizin, więc dziwną była rozmaitość ich odzienia. Niektórzy chodzili nadzy, z zarzuconym jedynie płaszczem, lub paltotem, a spodnie nosili na plecach, jako bezużyteczny pakunek, — inni sporządzili sobie rodzaj szalu z różnokolorowych kawałków, razem zeszytych, na wzór babskich kołder, jeszcze inni nie rozstali się z góralskim philabeg, który jednak przyszywali u dołu, co zmieniało go na spodnie, do duńskich kształtem podobne. Takie trzymanie się zabronionego, niby trochę przekształconego ubioru, było ostro karane. Prawo stosowano surowo, w tej nadziei, że duch narodowy zostanie złamany.
Na tej smutnej wyspie mało kto wdawał się w rozmowę, lub odpowiadał na pytania.
Mieszkańcy wydawali się ludźmi bardzo biednymi, co zresztą inaczej być nie mogło wobec tego, że byli zmuszeni zarzucić rabunek, a wodzowie ich byli pozbawieni domów, gdzie się gromadnie zbierano. Nawet takie boczne, wiejskie drogi, jakiemi ja szedłem, pełne były żebraków. I tu zauważyć się dawała różnica między zwyczajami ubogich mieszkańców górnej, a dolnej Szkocji. Nasi żebracy z nizin, nawet ci w urzędowem ubraniu, którzy żebrzą za patentem, są prostaczkowaci i uniżeni, a jeżeli im kto da monetę i żąda reszty, to grzecznie takową wydadzą. Lecz żebracy górale przejęci są swoją godnością, żądają jałmużny tylko, jak utrzymują, na kupienie tytoniu, a reszty nigdy nie wydadzą. Rzadko który z nich umiał choć trochę po angielsku, a i tą trochą nie miał chęci mi służyć.
Torosay było celem mej podróży, tę nazwę wymieniałem i powtarzałem, lecz zamiast wskazać poprostu kierunek, oszołomiali mnie nawałem wyrazów w swojem narzeczu. Nie było więc dziwnem, jeżeli bardzo często myliłem drogę.
Nakoniec, około ósmej wieczorem, bardzo zmęczony doszedłem do odludnego domu, prosząc o wstęp.
Odmówiono mi go.
Przypomniałem sobie, że w tak biednym kraju pieniądze muszą posiadać jeszcze większe, niż gdzie indziej znaczenie. Wyjąłem jedna z moich gwinei, i trzymałem ją w palcach. Natychmiast gospodarz domu, który dotąd dawał znaki, że nic po angielsku nie umie, i na migi odpędzał mnie od drzwi swoich, nagle zaczął bardzo zrozumiale w tym języku mówić, i zgodził się przenocować mnie za pięć szylingów, a nazajutrz zaprowadzić do Torosay.
Niespokojnie spałem tej nocy, w obawie rabunku; mogłem był sobie jednak oszczędzić tej przykrości, gdyż gospodarz mój nie był złodziejem, tylko nędzarzem, i po części, oszustem. Ubóstwo w tych stronach było wielkie. Ani on, ani żaden z jego sąsiadów nie byli w stanie zmienić gwinei na drobne, i nazajutrz musieliśmy udać się w tym celu o 5 mil ang., do domu tak zwanego bogacza. Jak na Mull, może on i był bogatym, u nas jednak na południu nie byłby za takiego uważanym. Musiał on zebrać wszystko, co posiadał, a nawet dopożyczyć jeszcze od swego sąsiada dla uzupełnienia sumy 20 tu szylingów. Dwudziesty pierwszy szyling zachował dla siebie, uważając, że nie może darmo zachować u siebie tak wielkiej monety, za jaką miał gwineę. Po za tym interesem, był to człowiek bardzo uprzejmy, mówił pięknie, i zaprosił nas obu do stołu, dla spożycia obiadu wraz z jego rodziną. Przygotował także poncz, który podał w pięknej chińskiej wazie.
Mój szelma przewodnik tak się przy tym ponczu rozweselił, że nie chciał się ruszyć z miejsca. Wpadłem w gniew, i zwróciłem się o pomoc i radę do naszego bogacza, (nazywał się on Hektor Maclean), który byt obecnym przy naszej umowie i widział, jak zapłaciłem 5 szylingów.
Lecz Maclean także brał udział w piciu ponczu, więc, podniecony nim, przysięgał, że nikomu wstać od stołu nie pozwoli, dopóki jedna kropla tego szlachetnego trunku pozostanie w wazie. Cóż było robić — musiałem siedzieć cierpliwie i przysłuchiwać się wznoszonym toastom i galickim piosnkom. Trwało to dotąd, póki wszyscy nie upili się i chwiejnym krokiem udali się na spoczynek, już to do swych łóżek, już to do stodoły.
Następnego dnia wstaliśmy przed 5 tą rano, lecz mój miły przewodnik wziął się natychmiast do butelki i trzy godziny minęło, zanim go z tej gościnnej gospody wydostałem. Czekał mnie jednak gorszy jeszcze zawód z jego przyczyny. Dopóki szliśmy zarośniętą wrzosem doliną, która rozciągała się przed domem Maclean’a, wszystko było dobrze, tylko bezustannie oglądał się przez ramię — a gdy spytałem go o przyczynę, nie odpowiedział, lecz wyszczerzył na mnie zęby. Wkrótce dowiedziałem się, jaki miał zamiar.
Gdyśmy okrążyli pagórek i nie mogli już być widziani z okien domu Macleana’a, powiedział mi on, że Torosay leży wprost przed nami i że wierzchołek góry będzie moim najlepszym drogowskazem.
— Cóż mnie to może obchodzić — rzekłem — przecież idę razem z tobą.
Bezczelny oszust powiedział mi w swem narzeczu, że nie rozumie po angielsku.
— Wiem, bratku, że twoja znajomość angielskiego znika i pokazuje się wedle potrzeby. Powiedz mi, czem ją w tej chwili wywołać można? Zapewne chcesz więcej pieniędzy?
— Jeszcze pięć szylingów — odrzekł — a za prowadzę cię na miejsce.
Po chwilowem zastanowieniu się, zaproponowałem mu dwa szylingi. Przyjął chciwie tę propozycję, tylko żądał, żebym mu je zaraz wręczył — „na szczęście,“ jak mówił. Lecz okazało się, że to było raczej na moje nieszczęście.
Z temi dwoma szylingami nie uszedł dwóch kilometrów, gdy usiadł na brzegu drogi i zdjął obuwie z nóg, jak człowiek, który szykuje się do odpoczynku.
Teraz zawrzało we mnie.
— Czy już znów nie umiesz po angielsku? — rzekłem.
Odpowiedział bezczelnie, że nie.
Miara się przebrała.
Podniosłem rękę, żeby go uderzyć. Wtedy on odskoczył w tył, skulił się, i wyjąwszy nóż ze swoich łachmanów, wyszczerzył na mnie zęby jak dziki kot. Straciłem z gniewu panowanie nad sobą, i nie zważając na niebezpieczeństwo, rzuciłem się na niego — lewą ręką nóż usunąłem, a prawą uderzyłem go w twarz. Byłem silnym chłopcem i ogarnięty szaloną pasją, on zaś był mały i szczupłym upadł więc ciężko przedemną. Na szczęście, gdy padał, nóż wyskoczył mu z ręki. Podniosłem nóż, zabrałem go wraz z jego obuwiem i poszedłem w dalszą drogę, zostawiając go bosym i pozbawionym broni.
Idąc, śmiałem się z radości, pewny, żem skończył z tym łotrem. Bo i na cóż miałby mnie ścigać, gdy wiedział, że pieniędzy więcej odemnie nie wydostanie?
Obuwie w tej okolicy było warte zaledwie parę pensów, a co do noża, a raczej sztyletu, to wiedział, że prawo zabrania mu go nosić.
Po półgodzinnej drodze, spotkałem wysokiego, obdartego człowieka, który szedł dość prędko, lecz kierował się przy pomocy kija. Był on zupełnie ślepym i powiedział mi, że jest nauczycielem katechizmu. To powinno było przekonać mnie do niego — lecz wygląd jego nie podobał mi się: był jakiś tajemniczy i wydawał się niebezpiecznym.
Gdyśmy zaczęli iść obok siebie, ujrzałem stalową kolbę pistoletu, wystającą z pod klapy kieszeni jego surduta. Noszenie takiej broni było karane za pierwszym razem 15-oma funtami szterlingów, a za drugim, zesłaniem.
Nie mogłem zrozumieć, dla czego nauczyciel religji chodzić ma uzbrojony, albo, na co pistolet może służyć ślepemu. Opowiedziałem mu o moim przewodniku, gdyż dumnym byłem z mego zachowania się w tym zajściu, a próżność tym razem przewyższyła przezorność. Gdym wspomniał o pięciu szylingach, które tamtemu dałem, wydał taki głośny okrzyk, że już nic o tych dwóch drugich nie mówiłem. Kontent byłem, że nie mógł dostrzedz mego zarumienienia się.
— Czyż to było za wiele? — spytałem, jąkając się.
— Za wiele! — krzyknął — przecież ja za łyk wódki byłbym twoim przewodnikiem do Torosay, a w dodatku, byłbyś używał towarzystwa człowieka wykształconego.
Powiedziałem, że nie wiem jakim sposobem człowiek niewidomy może być przewodnikiem, lecz on rozśmiał się głośno, mówiąc, że kij jego może orli wzrok zastąpić.
Przynajmniej tu na wyspie Mull — rzekł, — gdzie każdy kamień, każdy krzew wrzosu znam na pamięć. Patrz — mówił, uderzając w prawo i w lewo, jakby dla zorjentowania się, „tam niedaleko znajduje się mały pagórek, z kamieniem wrosłym na wierzchołku, a tuż u stóp jego bieży droga do Torosay. Droga ta jest mocno wydeptana przez trzody, chociaż zdala, zasłonięta przez wrzos, wydaje się porosłą trawą.“
Widziałem, że dobrze określa i wyraziłem mu moje zdziwienie.
— O! to jeszcze nic, — odrzekł — czy wierzysz, że zanim w tym kraju wyszło prawo przeciwko noszeniu broni, ja celnie strzelać mogłem.
— Ach! i jak jeszcze! — krzyknął, a potem podstępnie: — gdybyś miał przy sobie pistolet, pokazałbym ci, co umiem.
Powiedziałem, że pistoleta nie mam, i odsunąłem się od niego. Gdybyż był wiedział, ze pistolet jego sterczał między łachmanami, i że słońce odbijało się w stali kolb! Na moje szczęście, nie wiedział o tem.
Następnie zaczął się bardzo przebiegle wypytywać, zkąd pochodzę, czy jestem bogaty, czy mógłbym mu zmienić sztukę pięcioszylingową, (którą jakoby miał przy sobie), a przez cały czas usiłował zbliżać się do mnie, gdy znów ja starałem się tego unikać.
Szliśmy zieloną ścieżką, przerzynającą pagórki w kierunku Torosay, raz z prawej, raz z lewej jej strony, jak gdybyśmy wykonywali pewien taniec szkocki. Ja wyraźnie miałem nad nim przewagę, więc zaczęło mnie to bawić, i znajdowałem przyjemność w tej grze, podobnej do gry w ślepą babkę. Lecz Katecheta wpadał w coraz to większy gniew, wreszcie zaczął kląć, i szukać nóg moich swoim kijem. Na to oświadczyłem mu, że mam w kieszeni pistolet, i że, jeżeli nie pójdzie spokojnie swoją drogę, to palnę mu w łeb.
Naraz stał się bardzo grzecznym, i jeszcze przez jakiś czas starał się ułagodzić mnie. Widząc że mu się to nie udaje, odszedł, klnąc straszliwie,
Czekałem aż zupełnie znikł za pagórkiem, wtenczas puściłem się ku Torosay, szczęśliwy, że idę sam, a nie w towarzystwie tego uczonego człowieka.
Był to niefortunny dzień. Ci dwaj, których się kolejno pozbyłem, byli dwoma najgorszymi ludźmi, jakich spotkałem w Górnej Szkocji.
W Torosay, tuż przy granicy wyspy Mull, z widokiem na ląd stały Morvenu, znalazłem oberżę, której gospodarz, tak jak Maclean, był widocznie dygnitarzem.
Trzymanie oberży w tej okolicy uważane jest jako wielka dostojność, czy to z powodu udzielanej, chociaż płatnej, gościnności, czy też dlatego, że zawód ten połączony jest z bezczynnością i ucztowaniem.
Gospodarz mówił dobrze po angielsku, a widząc, że i ja się czegoś uczyłem, próbował mnie najprzód we francuskim, gdzie łatwo mnie pobił, a następnie w łacinie, w której obaj jednakowo się trzymaliśmy. To miłe współzawodnictwo odrazu nas przyjaźnie ku sobie usposobiło.
Usiadłem z nim do stołu i piliśmy poncz, a raczej, ściśle mówiąc, patrzyłem, jak on pił poncz, aż wreszcie tak się upił, że płakał na mojem ramieniu.
Próbowałem zbadać, jakby przypadkiem, czy guzik Alana ma dla niego znaczenie, lecz jasnem było, że nigdy go nie widział, ani o nim słyszał. Miał on jakąś niechęć przeciwko rodzinie i przyjaciołom Ardshiel’a i jeszcze wprzód, nim był pijany, odczytał mi surowy paszkwil w dobrej łacinie, który ułożył wierszem, w rodzaju trenów, na jedną osobę z tego domu. Gdy mu opowiedziałem przygodę z nauczycielem katechizmu, potrząsnął głową i mówił, że to szczęście, żem cało wyszedł.
— Jest to bardzo niebezpieczny człowiek, nazywa się Duncan Mackiegh, strzela celnie na kilkanaście kroków, kierując się jedynie słuchem. Często był on oskarżany o rabunek na publicznej drodze, a raz o morderstwo.
— Najlepszem wydaje mi się to, że się nazwał katechetą — rzekłem.
— A dlaczegóżby nie? — powiedział — kiedy on nim jest rzeczywiście? Zrobiono go nim dla przyjścia z pomocą jako ślepemu. Lecz może to i źle, bo będąc ciągle w drodze, idąc z miejsca na miejsce dla słuchania młodych ludzi religji, jest wystawiony na pokusę, jako człowiek bardzo ubogi.
Gdy gospodarz mój nie mógł już pić więcej, wskazał mi pokój, gdzie noc przepędzić miałem. Położyłem się w dobrem usposobieniu.
Drogę przez tę wielką i nierówną wyspę Mull, od Earraid do Torosay, 50 mil ang. w prostej linji, a blizko 100 w mojej podróży, licząc z błądzeniem i zbaczaniem, odbyłem w przeciągu dni czterech i czułem się nie bardzo zmęczonym. Doprawdy, znalazłem w sobie więcej siły moralnej i zdrowia po tej długiej wędrówce, niż przy rozpoczęciu takowej.

XVI.
Droga przez Morven.

Z Torsay do Kinlochaline przeprawiać się trzeba promem. Mieszkańcy obu brzegów Soundu należą do silnego klanu Maclean i prawie wszyscy moi towarzysze przeprawy należeli do tego plemienia. Szyper promu nazywał się Neil Roy Macrob, a ponieważ Macrob było jednem z imion ludzi klanu Alana, a prom przez tegoż był mi wskazany, więc starałem się o okazję pomówienia na stronie z Neil Roy’em. Było to naturalnie niemożebnem na przepełnionym statku.
Przeprawa szła bardzo wolno. Wiatru nie było, statek był marnie wyekwipowany, mieliśmy dwa wiosła z jednej, a tylko jedno z drugiej strony. Lecz pasażerowie kolejno pomagali wioślarzom i całe towarzystwo w takt przyśpiewywało. I biorąc wszystko razem: śpiew, morskie powietrze, dobroduszność i humor towarzystwa, cudną pogodę — przeprawa ta jest jednem z moich dobrych wspomnień. Lecz nie obeszło się bez smutnego epizodu.
Przy ujściu rzeki Loch Aline stał na kotwicy wielki okręt. Sądziłem, że jest on jednym z tych krążowników, które zimą i latem krążą wzdłuż wybrzeży, dla przeszkodzenia komunikacji z Francuzami.
Gdyśmy się jednak zbliżyli, było widocznem, że to był okręt kupiecki. Dla mnie było to zagadką, dlaczego nie tylko pokład, lecz i wybrzeże czarne było od ludzi. Łódki szły wciąż tam, i napowrót.
Wkrótce doszedł uszów naszych wielki odgłos, pełen żalów: ludzie na okręcie i na wybrzeżu płakali, i przesyłali sobie wzajemnie rozdzierające krzyki rozpaczy. Zrozumiałem wtedy, że to był okręt z emigrantami, zmierzający ku amerykańskim kolonjom.
Skierowaliśmy prom wzdłuż okrętu, a wygnańcy przechylili się przez bastiony i płacząc podawali ręce tym z pośród moich towarzyszy, z którymi wiązała ich przyjaźń.
Nie wiem dokąd byłoby to trwało, gdyby nie to, że kapitan okrętu, tracący prawie przytomność umysłu wśród tego zamętu i płaczu, zbliżył się i prosił, abyśmy odjechali.
Wówczas Neil ruszył, a ten, który przodował śpiewom na naszym statku zaintonował smutną arję, do której przyłączyły się głosy emigrantów i ich przyjaciół z wybrzeża. Rozlegała się ona na wszystkie strony, jak opłakiwanie umarłych.
Widziałem łzy, spływające po twarzach mężczyzn i kobiet, nawet tych, którzy zginali się nad wiosłami. Wszystko to razem wzruszało mnie do głębi.
Przybywszy do Kinlochaline, wziąłem na stronę Neil Roy’a i powiedziałem mu, że wiem, iż on jest jednym z majtków Apina.
— A dla czegożby nie? — odpowiedział.
— Szukam kogoś — rzekłem — i jestem pewnym, że możesz mi dać o tej osobie wiadomość. Nazywa się Alan Breck Stuart.
Zamiast pokazania guzika, chciałem mu wsunąć monetę w rękę. Cofnął się w tył.
— Ubliżyłeś mi — powiedział — tak nie postępuje jeden dżentelman względem drugiego. Osoba, o którą się pytasz, bawi we Francji, ale gdyby nawet się znajdowała na moim statku, a ty chciałbyś mi ofiarować worek pełen szylingów, nigdy bym jej nie zdradził.
Spostrzegłem, że postąpiłem niewłaściwie, nie tracąc jednak czasu na tłómaczenie się, pokazałem mu guzik, leżący na mej dłoni.
— No tak — powiedział Neil — mogłeś był od tego zacząć. Ponieważ jesteś tym chłopcem, który jest w posiadaniu srebrnego guzika, wszystko pójdzie dobrze i unikniesz niebezpieczeństwa. Lecz pozwól sobie dać przestrogę, żebyś nie wymawiał nigdy imienia Alana Breck i nigdy nie proponował swej brudnej monety Szkockiemu dżentelmanowi.
Trudno mi było usprawiedliwić się, bo przecież nie mogłem mu okazać, iż nigdy bym nie przypuszczał, aby on chciał uchodzić za dżentelmana. Neil nie życzył sobie przedłużać ze mną rozmowy. Aby prędko wypełnić polecenie, jakie mu względem mnie dano, pospieszył z wskazaniem mi mojej marszruty.
Miałem więc nocować w oberży w Kinlochaline, następnego dnia przebyć Morven do Ardgour, i przez noc pozostać w domu Johna Claymore, który był co do mego przybycia uwiadomiony.
Trzeciego dnia miałem się przeprawić przez jezioro w Corran i potem, w Balachulish — następnie znaleźć drogę do mieszkania James’a of the Glens, w Duror. Dużo więc było przeprawiania się przez wodę. Jeziora w tej okolicy zachodzą głęboko w góry, i tworzą zakręty u ich stóp. Zabezpiecza to poniekąd w razie napadu, lecz czyni okolicę trudną dla wędrowców. Pełno tam dzikich, wspaniałych widoków.
Jeszcze jednej rady przed rozstaniem udzielił mi Neil: nie rozmawiać z nikim w drodze: unikać Whigów, Cambellów i „czerwonych żołnierzy“, kryć się w zaroślach, gdy ujrzę z daleka tych ostatnich, „gdyż zejście się z nimi nigdy na dobre nie wychodzi“. Krótko mówiąc, miałem zachować się jak jaki złodziej, lub agent jednego ze stronnictw — za jakiego prawdopodobnie mnie uważał.
Oberża w Kinlochaline była brudnem, żebrackiem miejscem, gorszem od chlewu. Pełno w niej dymu, robactwa i ponurych, milczących górali. Nie mogłem być zadowolonym z mego pobytu w niej, prócz tego zły byłem sam na siebie, żem zachował się niewłaściwie w stosunku moim z Neilem. Zdawało się, że już gorzej trafić nie mogłem, lecz wkrótce okazało się, że się co do tego mylę.
Nie upłynęło pół godziny od mego przybycia do oberży (a stałem ciągle we drzwiach dla ochronienia oczu od gryzącego dymu z torfu), kiedy zerwała się burza — strumienie wody zalały cały pagórek, na którym stała oberża i połowa tejże stanęła w wodzie. Domy zajezdne w całej Szkocji, odznaczały się złym stanem w owym czasie, jednak było to dla mnie niespodzianką (bardzo przykrą), że od ogniska, aż do łóżka, w którem spać miałem, musiałem brnąć w wodzie aż po kostki!
Gdym dnia następnego wyruszył w drogę, spotkałem małego, grubego człowieka, o uroczystej minie. Szedł bardzo wolno, czytając książkę. Był przyzwoicie i skromnie ubrany, w stylu klerykalnym.
Dowiedziałem się, że także był nauczycielem religji, lecz w zupełnie innym rodzaju, niż ten uczony z Mull. Był to misjonarz, wysłany przez „Edynburskie Towarzystwo Propagandy Wiedzy Chrześciańskiej“. Czytał Ewangelję nieucywilizowanym ludom Górnej Szkocji. Nazywał się Henderland, mówił narzeczem, którego dźwięki już mi się okropnie przykrzyły.
Wkrótce okazało się, że łączy nas wspólny interes. Dawny mój przyjaciel, pastor z Essendean, przełożył na język gaelicki wielką ilość hymnów i książek do nabożeństwa, któremi Henderland posługiwał się i które wysoko cenił. Jedną z nich właśnie trzymał w ręku i czytał, gdyśmy się spotkali. Aż do Kingairloch szliśmy razem. Towarzysz mój zatrzymywał się po drodze i wdawał się w rozmowę z każdym spotkanym podróżnym, lub robotnikiem. Nie rozumiałem, o czem mówili, lecz dostrzedz mogłem, że Henderland jest bardzo lubianym w okolicy. Wielu z nich częstowało go trunkiem i tabaką.
O rzeczach, mnie dotyczących, opowiedziałem mu tyle tylko, ile uważałem za rozsądne i o Alanie nic nie mówiłem. Celem mej podróży miał być Balachulish, gdzie spotkać się miałem z oczekującym na mnie przyjacielem; nie wymieniłem Aucharn, ani nawet Duror, bojąc się wzbudzić podejrzenie takiem wyszczególnieniem.
On ze swej strony mówił mi wiele o swej pracy, i o środowisku, w którem pracował; o ukrywających się księżach i Jakobitach, o „Uchwale Rozbrojenia“, o ubiorze, właściwym czasowi i miejscowości. Wydawał się umiarkowanym i ganił w niektórych względach parlament, a szczególniej w tym, że „Ustawa“ odnosiła się z większą surowością do stroju narodowego, niż do noszenia broni. To umiarkowanie podało mi myśl zapytania go o „Czerwonego Lisa“, i o Appińskich dzierżawców, gdyż zdawało mi się, iż pytania te wydadzą się zupełnie naturalnemi w ustach wędrowca, udającego się w tamte strony. Odpowiedział mi, że to nic dobrego nie obiecuje.
— Zadziwiającem jest, — rzekł, — zkąd ci dzierżawcy biorą na to pieniądze? Życie ich jest pasmem nędzy, i przymierania z głodu. Lecz są oni po części w to wciągnięci. James Stuart jest przyrodnim bratem Ardshiela, naczelnika Klanu. Jest on człowiekiem, wymuszającym posłuszeństwo swoją surowością. Postępuje z nimi ostro. Oprócz tego jest, ktoś nazwiskiem Alan Breck.
— Cóż wiesz o nim? — zawołałem.
— Tyle, co o wietrze, który w polu wieje — odpowiedział Henderland. Jest tu i owdzie: dziś jest, jutro go już niema! Dziki ptak. Może on w tej chwili patrzy na nas z przyległego krzaku — nie dziwiłbym się temu. Ten Alan Breck, to zuchwały desperat, i wiadomo, że jest prawą ręką James’a. Jego życie jest i tak na szwank narażone, nic więc jego zuchwałości nie byłoby w stanie powstrzymać: gdyby jaki farmer chciał się ze spisku wycofać, on byłby zdolnym do przebicia go sztyletem.
— Czarnemi kolorami malujesz tę historję, panie Henderland. Jeżeli obie strony ulegają tylko trwodze, to nie warto o tem mówić.
— Jednak, i miłość bliźniego, i niepospolite zaparcie się siebie, wchodzą tu także w grę. Jest w tem wszystkiem coś szlachetnego; może nie wedle nauki Chrystusa, lecz po ludzku szlachetnego. Z wszystkiego co słychać, nawet Alan Breck może wzbudzić szacunek. Nie jeden faryzeusz, uczęszczający w swej parafji do kościoła, i cieszący się uznaniem u ludzi, jest gorszym człowiekiem, niż ten zbłąkany bojownik, nie oszczędzający krwi ludzkiej.
Uśmiechnął się i dodał: — zapewne myślisz sobie w duchu, że ja zbyt długo przebywałem między góralami?
— Wcale tego nie myślę — rzekłem na to — i ja widziałem u nich wiele rzeczy godnych podziwienia, a zresztą Campbell, z pochodzenia, jest także synem Górnej Szkocji?
— Tak, to prawda, jest to bohaterska krew.
— A co robi agent królewski Colin Campbell? Słyszałem, że użył przemocy do wypędzenia farmerów?
— Tak jest, — odrzekł, lecz mówią, że to się nie udało. Najprzód, James udał się do Edynburga, i za pośrednictwem prawa wstrzymał dalszą akcję. Następnie zjawił się Colin Campbell znowu, wziął górę wobec baronów Państwa, i słychać, że pierwsi dzierżawcy mają jutro ustąpić, ulegając przemocy. Zacząć się to ma pod samemi oknami James’a, co, zdaje się, wcale nie jest rozsądnem.
— Czyż sądzisz, że oni walczyć będą?
— Nie wiem, — odpowiedział. Nie mają oni broni, przynajmniej pozornie, lecz przecież dosyć jest jeszcze ukrytej w spokojnych miejscach.
Z drugiej znów strony Colin Campbell oczekuje posiłków. Z tem wszystkiem, gdybym ja był w miejscu jego żony, nie byłbym dotąd zadowolonym, aż miałbym go w domu z powrotem. Ci Stuartowie są ludźmi dziwnych obyczajów.
— Czyż są gorszymi od innych? — spytałem.
— Wcale nie, — odpowiedział, — i to jest z wszystkiego najgorszem. Bo gdy Colin Roy osiągnie swój cel w okolicy Appin, musi rozpocząć wszystko na nowo w sąsiednim Mamore, który jest częścią kraju Cameronów. Jest on agentem króla w obydwóch tych okolicach i ma z nich usunąć dzierżawców. Mówiąc otwarcie, panie Balfour, jestem zdania, że jeżeli mu się uda uniknąć niebezpieczeństwa w jednej okolicy, to w drugiej śmierć go czeka.
Tak rozmawiając, szliśmy większą część dnia, w końcu, Henderland, dziękując mi za miłe towarzystwo i wyrażając swą radość ze spotkania się z przyjacielem pana Campbella, zaproponował mi udanie się do jego domu dla spędzenia nocy. Dom ten leżał z drugiej strony Kingairloch.
Mówiąc prawdę, ta propozycja sprawiła mi wielką radość, gdyż nie miałem chęci udania się do Johna z Claymore, a od czasu dwóch moich przygód, z przewodnikiem i z dżentelmenem szyprem, doznawałem pewnej obawy wobec mieszkańców gór.
Uścisnęliśmy sobie ręce na znak zgody, i przybyliśmy po południu do małego domku, stojącego samotnie, na brzegu jeziora Linnhe.
Słońce zaszło już za góry, jezioro było spokojne, tylko krzykliwe mewy otaczały je ze wszystkich stron.
Cała miejscowość miała jakiś uroczysty i dziwny wygląd.
Zaledwie doszliśmy do drzwi mieszkania pana Henderland, gdy, ku memu zdziwieniu, rzucił się on niegrzecznie naprzód, wpadł do pokoju, schwycił pudełko i małą, rogową łyżeczką zaczął naładowywać swój nos niemożliwą ilością tabaki.
Następnie uległ porządnemu napadowi kichania, a potem obejrzał się ku mnie z naiwnym uśmiechem.
Ślubowałem“ — powiedział, „że nie będę jej nosił przy sobie. Takie pozbawienie się, przyjemności jest, bezwątpienia wielką ofiarą, lecz, gdy pomyślę o męczennikach wiary chrześciańskiej, wstydzę się zważać na to“.
Po spożyciu wspólnem zupy i serwatki (dwóch najlepszych u tego poczciwca potraw), przybrał on poważną minę i rzekł, że uważa sobie to za powinność względem pana Campbella, zbadać stan mej duszy w stosunku do Boga.
Historja z tabaką uczyniła go dla mnie nieco komicznym, lecz wkrótce, słuchając go, łzy miałem w oczach. Są dwie rzeczy, które wzbudzają szacunek: dobroć i pokora. Niema tego zawiele w tem cierpkiem życiu, wśród dumnych i zimnych ludzi. I pomimo, że byłem mocno dumny z powodu mych przygód i szczęśliwego z nich wybrnięcia, jednak prędko znalazłem się na kolanach obok tego prostodusznego, ubogiego starca.
Zanim się położyliśmy, ofiarował mi na podróż szylinga, ze swej ubogiej skarbonki. Nie wiedziałem jak postąpić wobec tego zbytku dobroci z jego strony. Lecz on tak serjo przy swojem obstawał, żem uległ mu, wdzięczny i wzruszony. Zostawiłem go przeto uboższym, niż w przód.

XVII.
Śmierć Czerwonego Lisa.

Nazajutrz Henderland znalazł przewoźnika, który tego dnia miał przepłynąć jezioro Linnhe, w stronę Appinu, dążąc na połów ryb. Dał się on skłonić do zabrania mnie, gdyż należał do gromady. W ten sposób ten dobry przyjaciel oszczędził mi całodziennej trudnej podróży i kosztu przeprawienia się przez rzekę.
Gdy ruszyliśmy około południa, dzień był pochmurny, słońce tylko gdzie niegdzie się przebijało. Jezioro w tem miejscu było głębokie i ciche; musiałem dotknąć ustami wody, aby uwierzyć, że była słona.
Góry z obu stron wysokie, chropowate i nagie, wyglądały czarno i ponuro, osłonięte chmurami, tylko poprzerzynane srebrnemi wstęgami strumieni, tam gdzie upadł promień słońca.
Zanadto przykrą wydawała się ta okolica, aby módz zrozumieć tak wielką ku niej miłość, jaką była miłość Alana.
O jednej rzeczy wspomnieć muszę: Z początku naszej przeprawy, słońce oświecało małą, ruchomą, szkarłatną masę posuwającą się wzdłuż strumienia, ku północy.
Spytałem mego przewoźnika co to być moglo. Odpowiedział, że byli to prawdopodobnie czerwoni żołnierze, dążący z fortu William do Appinu, przeciw biednym dzierżawcom.
Widok ten był dla mnie nad wyraz smutny. Czy to z powodu mej przyjaźni dla Alana, czy z powodu jakiegoś proroczego uczucia w mem sercu, czułem niechęć ku wojsku króla Jerzego, chociaż je dopiero drugi raz w życiu widziałem.
Dopłynęliśmy wreszcie tak blizko miejsca, gdzie idzie Loch Leven, że prosiłem przewoźnika, aby mnie wysadził na ląd. Ten uczciwy i skrupulatny człowiek chciał dotrzymać obietnicy, danej katechecie, dowiezienia mnie aż do Balachulish — ponieważ jednak oddalało mnie to od rzeczywistego miejsca przeznaczenia, którego nie wyjawiłem, więc dotąd nalegałem, aż wreszcie przystanął i wysiadłem na brzeg pod lasem w Lettermore, gdzie znaleść miałem Alana.
Był to las brzozowy, wyrosły na stromej, urwistej stronie góry. Znajdowało się w nim mnóstwo przejść i wąwozów, zarosłych paprocią, a przerzynała go pośrodku droga wiodąca ku północy i ku południowi.
Usiadłem na skraju tej drogi, nad źródłem, aby posilić się chlebem, danym mi przez Henderlanda i zastanowić się nad swojem położeniem.
Lecz dręczyły mnie chmary zapuszczających żądła komarów, a jeszcze bardziej, wątpliwości, oblegające mój umysł, jak postąpić powinienem.
Dlaczego szedłem dzielić losy wygnańca, wyjętego z pod prawa i, niedoszłego mordercy, jakim był Alan?
Czyż nie postąpiłbym raczej jak człowiek rozumny, udając się prosto na południe?
I co pomyśli o mnie Campbell, albo nawet Henderland, jeżeli się dowiedzą o mojej zarozumiałości i głupocie?
Te to wątpliwości coraz częściej mnie udręczały.
Gdym tak siedział i rozmyślał, odgłos ludzi i koni doszedł przez las mych uszu i wkrótce pokazało się na zakręcie czterech podróżnych.
Ścieżka w tym miejscu była tak spadzistą i wązką, że szli po jednemu i prowadzili konie za cugle.
Pierwszy z nich był wysokim, rudowłosym mężczyzną, o wyniosłym wyglądzie. Twarz miał nabrzmiałą z upału; wachlował się kapeluszem, zgrzany okropnie.
Co do drugiego, można było poznać po skromnym czarnym ubiorze i białej peruce, że jest prawnikiem.
Trzeci był służącym. Niektóre części jego ubrania, sporządzone z wełnianego tartanu, dowodziły, że pan jego pochodził z rodziny górno-szkockiej, i albo był wygnańcem, albo w szczególnych łaskach u rządu, gdyż noszenie ubioru z tartanu sprzeciwiało się „Ustawie“.
Gdybym był lepiej z temi rzeczami obeznany, wiedziałbym, że nosił kolory rodziny Argyle, czyli Campbell. Duża waliza przymocowana była u konia, którego prowadził służący, a siatka z cytrynami, mającemi służyć do przyrządzania ponczu, wisiała u siodła. Było to w zwyczaju u bogatych podróżnych w tej okolicy tak się zaopatrywać. Co do czwartego mężczyzny, który zamykał pochód — nieraz już widziałem jemu podobnych — wiedziałem po mundurze, że był to podoficer.
Gdym ujrzał tych ludzi, zbliżających się, nagle, nie wiem nawet z jakiej przyczyny, wątpliwości me znikły, i postanowiłem puścić się dalej na los szczęścia. Gdy pierwszy z nich był już blizko mnie, wyszedłem z zarośli paproci, i poprosiłem go, aby mi wskazał drogę do Aucharn. Zatrzymał się, i dziwnie na mnie popatrzył, potem odwrócił się do adwokata i rzekł:
— Mungo, niejeden uważałby to pytanie za przepowiednię. Otóż jestem w drodze do Duror, wiesz w jakim celu, a tu młody chłopiec wyskakuje z paproci, i wypytuje, czy nie idę do Aucharn.
— Glenure, — odrzekł adwokat — przedmiot ten nie nadaje się do żartów.
Stanęli tuż przy mnie i patrzyli, a ich słudzy zatrzymali się o kilka kroków w tyle.
— A kogóż ty szukasz w Aucharn, — spytał Colin Roy Campbell of Glenure, gdyż on to był, którego nazywano „Czerwonym Lisem“.
— Człowieka, który tam mieszka, — powiedziałem.
— James of the Glens, — rzekł Glenure, zamyślony; potem zwrócił się do adwokata:
— Czy sądzisz, że on powołuje pod broń swych ludzi?
— Nie wiem, w każdym razie zatrzymaj się tu, gdzie jesteśmy, aż żołnierze przyłączą się do nas.
Wtedy odezwałem się: — co do mnie nie jestem ani jego człowiekiem, ani waszym. Jestem wiernym poddanym króla Jerzego, i nie mam, i nie boję się innego pana.
— Dobrze powiedziane, rzekł agent, lecz ośmielę się spytać; co robi ten wierny poddany tak daleko od swego kraju? I dlaczego przychodzi tu szukać brata Ardshiela?
— Pozwól sobie powiedzieć, że ja tu posiadam władzę. Jestem ajentem króla na kilka z tych posiadłości, i rozporządzam czterema oddziałami wojsk.
— Słyszałem w okolicy, że jesteś człowiekiem bardzo srogim.
Glenure patrzył na mnie, jakby z powątpiewaniem, nareszcie rzekł:
— Mówisz śmiało, a ja lubię otwartość. Gdybyś był kiedyindziej, a nie dzisiaj, spytał mnie o drogę do drzwi James’a Stuarta, byłbym ci ją wskazał, i życzył szczęśliwej podroży.
Lecz dziś — hej! Mungo?
Ale w tej samej chwili, gdy zwracał się do adwokata, z pagórka rozległ się strzał z broni palnej, i jednocześnie Glenure padł na ziemię.
— Och! jestem zabity — krzyknął kilka razy.
Prawnik schwytał go w ramiona — służący ręce załamywali.
Po chwili ranny powiódł wystraszonemi oczami po obecnych, i zmienionym, wstrząsającym do głebi głosem, rzekł: „Myślcie o sobie, ratujcie się, ja umieram!“
Spróbował rozpiąć ubranie, jak gdyby chciał ranę zobaczyć, lecz bezsilne palce ześlizgnęły się z guzików. Westchnął głęboko, głowa zwisła na ramię i skończył. Prawnik nie wyrzekł słowa. Twarz jego przybrała ostry wyraz i stała się równie białą, jak twarz zmarłego. Służący wybuchnął krzykiem i płaczem, jak dziecko, ja zaś stałem i patrzyłem ze zgrozą. Podoficer na pierwszy huk wystrzału pobiegł ku żołnierzom, aby przyspieszyć ich przybycie. Wreszcie prawnik położył na ziemię zmarłego w kałuży jego własnej krwi, a sam podniósł się, chwiejąc się na nogach. Jego to ruchy przyprowadziły mnie do przytomności, bo w tejże samej chwili zacząłem wdrapywać się na pagórek z okrzykiem: „morderca! morderca!“
Tak mało czasu od owego fatalnego strzału upłynęło, że kiedy dostałem się na wierzchołek urwistego wzgórza i mogłem wzrokiem sięgnąć naokoło, ujrzałem w niewielkiej odległości szybko oddalającego się mordercę. Był on człowiekiem wysokiego wzrostu, w czarnym surducie z metalowemi guzikami i niósł długą fuzję.
— Tu! — krzyknąłem — widzę go.
Wtedy morderca obejrzał się szybko przez ramię i zaczął biedz. Za chwilę znikł w kępie brzóz. Znów go potem zobaczyłem, wdrapującego się zwinnie, jak zwierzę, na stromą górę. Wreszcie, gdy spuścił się w nizinę, zupełnie znikł mi z oczu.
Biegnąc przez cały ten czas, byłem już daleko, gdy usłyszałem wołanie, aby się zatrzymać. Znajdowałem się na skraju góry, pokrytej drzewami. Gdy się zatrzymałem i obejrzałem, widzieć mogłem odkryty pagórek. Adwokat i podoficer stali po nad drogą, wołając, i przyzywając znakami, abym się wrócił, a z lewej strony żołnierze z bronią w ręku, zaczęli jeden po drugim, przedzierać się z lasu.
— Dla czego mam wracać — krzyknąłem, wejdźcie wy na górę!
— Dziesięć funtów szt. dam temu, kto schwyta tego chłopca — zawołał prawnik. On jest współwinowajcą. Postawiono go tu, aby nas zatrzymał swemi pytaniami.
Gdym to zupełnie wyraźnie usłyszał, serce z trwogi przestało mi bić. Doprawdy, inną jest rzeczą wystawić swe życie na niebezpieczeństwo, a inną, być zagrożonym utratą życia wraz z honorem! Zresztą, przyszło to tak nagle i niespodziewanie, jak piorun z jasnego nieba — osłupiały stałem bezradnie.
Żołnierze rozproszyli się naokoło, niektórzy z nich biegli ku mnie, drudzy broń skierowali. A ja wciąż stałem!
— Zejdź tu między drzewa, — usłyszałem nagle głos tuż w pobliżu. Prawie bezwiednie byłem posłusznym. Gdy schodziłem, słyszałem kule świszczące w brzozach. Ukrytego między drzewami ujrzałem Alana Breck, z wędką w ręku.
Nie przywitał mnie, nie była to chwila na grzeczności. — Chodź — krzyknął, i zaczął biedz wzdłuż góry, ku Balachulish, a ja, jak owca, biegłem za nim. To biegliśmy wśród brzóz, to kryliśmy się, schylając, za małemi wzniesieniami, to pełzaliśmy na czworakach między paprocią.
Posuwaliśmy się tak szybko, że myślałem, iż serce mi pęknie ze zmęczenia. Nie było czasu do zebrania myśli, ani tchu, do wydania z siebie głosu. Pamiętam, że wydało mi się dziwnem, iż Alan stawał wyprostowany, od czasu do czasu, i oglądał się za siebie, a za każdym razem, gdy to czynił, słyszałem odlegle wolanie, i okrzyki żołnierzy.
Tak trwało kwadrans — wtedy Alan rzucił się płasko na ziemię, i zwrócił się do mnie: — Teraz, czyń jak ja, idzie o życie! — I z równym pośpiechem, tylko o wiele ostrożniej, tą samą drogą, lub może trochę wyżej, skierowaliśmy się napowrót z boku góry, aż wreszcie Alan wpadł do wysoko leżącego lasu w Lettermore, prawie w to samo miejsce, gdzie go wprzód znalazłem, — i położył się na ziemię twarzą w paproci, dysząc jak pies. Mnie w głowie także się kręciło, boki bolały, język wisiał, sztywniał z upału i oschłości, leżałem jak nieżywy obok mego towarzysza.

XVIII.
Rozmowa z Alanem w lesie.

Pierwszy przyszedł do siebie Alan. Wstał, poszedł na brzeg lasu, wyjrzał ostrożnie, potem wrócił, i usiadł.
— I cóż, Dawidzie, gorąca to była przeprawa?
Nic nie odpowiedziałem, nie podniosłem nawet głowy.
Przed chwilą byłem świadkiem skrytego morderstwa: człowiek czerstwy, w pełni sił żywotnych i humoru, został w jednem mgnieniu oka położony trupem! Czułem dla niego serdeczną litość, lecz boleśniejszym od niej był zawód, doznany co do Alana. Nie wątpiłem o jego winie. Morderstwo dokonane zostało na człowieku, którego on nienawidził, a on krył się w tym czasie między drzewami, a potem, ścigany przez wojsko, uciekał.
Czy on sam, własną ręką, dał ognia, czy też komu innemu kazał to uczynić — wszystko to było jedno. W mojem przekonaniu, jedyny przyjaciel, jakiego miałem w tem dzikim kraju, splamił się skrytobójstwem! Nie mogłem spojrzeć mu w oczy, wstręt we mnie budził.
— Czy ciągle jeszcze jesteś tak bardzo zmęczony? — spytał znowu.
— Nie! — rzekłem z twarzą ukrytą wciąż w paproci; — nie, już nie jestem zmęczony, i mogę mówić. Musimy się rozstać! Lubiłem cię bardzo, Alanie, lecz twoje drogi nie są mojemi, i nie są wedle przykazań boskich.
— Ciężko byłoby mi rozstać się z tobą, Dawidzie, bez wiadomej mi przyczyny — rzekł Alan bardzo poważnie.
— Jeżeli masz co do zarzucenia mojej dobrej sławie, to w imię starej naszej znajomości, powinieneś mi o tem powiedzieć. Jeżeli zaś przyczyną naszego rozstania ma to być jedynie, że niechęć powziąłeś do mnie — właściwem będzie, gdy obelgę rozważę i ocenię.
— Alanie, jakie znaczenie mają twoje wyrazy? Wiem dobrze, że tam, przy drodze, leży zamordowany znienacka Campbelista.
Milczał długą chwilę, potem rzekł:
— Czyś słyszał kiedy opowieść o człowieku i o Dobrym Ludzie?
— Nie, i nie jestem ciekawy usłyszeć.
— Jednak pozwolisz, że ci ją opowiem. Człowiek ten, po rozbiciu się okrętu, wyrzucony został na skały. Dobry Lud, w przejściu do Irlandji, przybywał czasem na te skały dla odpoczynku. Człowiek nie ustawał płakać, i wołać, żeby mu pozwolonem było tylko raz przed śmiercią oglądać swoje dziecko. Król Dobrego Ludu zlitował się, kazał przynieść w worku dziecko i położyć obok człowieka, pogrążonego we śnie. Gdy się obudził, ujrzał worek z czemś poruszającem się wewnątrz. Zdaje się, że był on jednym z tych, którzy zawsze coś złego podejrzewają. Dla pewności, przebił najprzód worek sztyletem, a potem go otworzył. Znalazł dziecko nieżywe. Mnie się zdaje, panie Balfour, że jesteś podobnym do tego człowieka!
— Czy to co mówisz, Alanie, ma znaczyć, żeś ręki do zbrodni nie przyłożył?
— Uważając się za twego przyjaciela, wytłomaczę ci to. Gdybym był miał zamiar zabić tego dżentelmena, nie uczyniłbym tego w swoim własnym kraju, aby nie sprowadzić nieszczęść na mieszkańców tegoż i nie poszedłbym w tym celu bez miecza, lub fuzji, tylko z długą wędką na plecach.
— Tak, to prawda — krzyknąłem.
— A teraz, — mówił dalej, wyjmując swój puginał, i kładąc na nim palce, jakby do przysięgi, — klnę się na Święte Żelazo, że w czynie tym, ani ręką, ani głową, nie brałem udziału.
— Dzięki Bogu za to! — zawołałem, i wyciągnąłem do niego rękę. Udawał, że tego nie widzi.
— Zresztą, w tych czasach, gdy tyle krwi płynie, robimy sobie za wiele ze śmierci jednego Campbellisty. Nie są one taką rzadkością!
— Czy możesz przysiądz na to, Alanie, że go nie znasz? — zawołałem.
— Nie mogę w tej chwili, powiedział, lecz mam zanadto dobrą pamięć, aby zapomnieć, Dawidzie.
— Jedno przecież widziałem jasno — rzekłem — to jest, że narażałeś siebie i mnie w tym jedynie celu, żeby żołnierze ślad jego zgubili.
— Bardzo być może, tak uczyniłby każdy człowiek porządny. Ty i ja byliśmy niewinnymi.
— Właśnie dlatego, że byliśmy niesłusznie podejrzani, powinniśmy się byli oczyścić. Niewinny powinien mieć pierwszeństwo przed winnym.
— Ależ, Dawidzie, niewinny ma tę szansę, że w sądzie mogą uznać jego niewinność, lecz dla człowieka, który strzelił, jedynym ratunkiem jest ukrycie się, lub ucieczka. Ci, którzy nigdy ciężkich przejść nie doświadczyli i rąk nie umaczali w żadnej złej sprawie, powinni być względnymi dla tych nieszczęśliwych. To właśnie będzie podług nauki Chrystusa. Gdyby cała ta rzecz miała się była przeciwnie, gdybyśmy my byli w położeniu tego biedaka, błogosławilibyśmy mu z całego serca, jeżeliby odciągnął od nas ścigających.
Nalegałem dłużej na Alana, chociaż nie podzielałem wcale jego zapatrywań. Po raz drugi podałem mu rękę.
Wtedy on schwycił obie moje ręce, uścisnął je gorąco i rzekł, że chyba czar jaki na niego rzuciłem, bo jest w stanie wszystko mi wybaczyć.
Nagle stał się bardzo poważnym, mówiąc, że nie mamy ani chwili czasu do stracenia: natychmiast z kraju musimy uciekać, on, dla tego, że był dezerterem i kraj cały przeszukają, aby go odnaleźć, a ja, dla tego, że byłem zamieszany w sprawę morderstwa.
— Oh! — rzekłem, chcąc z kolei dać mu naukę — ja nie obawiam się sprawiedliwości mego kraju.
— Przecież to nie twój kraj, Dawidzie i nie w tym będziesz sądzony.
— Wszystko to jest Szkocją!
— Jesteś w błędzie, drogi chłopcze. Zamordowany należy do stronnictwa Campbellów. Sąd odbędzie się w Inverara, ich rezydencji, z 15 oma Campbellami, jako sędziami przysięgłymi, którym prezydować będzie książe of Argyle, najgorliwszy Campbellista.
— Sprawiedliwość, Dawidzie? Na całym świecie znajdziesz taką samą, jaką Glenure znalazł przed chwilą przy drodze!
Wyznaję, żem się trochę przestraszył taką perspektywą braku sprawiedliwości, a byłbym w większej jeszcze trwodze, gdybymbył wiedział, jak trafnie Alan tę rzecz opisał: przesadził on tylko na jednym punkcie, gdyż nie więcej niż 11-tu Campbellistów zasiadało na ławce sędziów przysięgłych. Lecz ponieważ pozostali czterej byli także zależnymi od księcia, więc wychodziło na to samo.
Obstawałem jednak przy swojem zdaniu, że źle sądził o księciu, który jest panem mądrym i szlachetnym, chociaż Whigiem.
— Ach tak, nie przeczę temu, jest on dobrym naczelnikiem swego Klanu. Lecz cóż by ten Klan powiedział na to, że za zamordowanie Campbellisty, nikt nie został powieszonym, chociaż ich własny wódz jest Sędzią Naczelnym. Nieraz ja już zauważyłem że wy, mieszkańcy Dolnej Szkocji, żadnego pojęcia o tem nie macie, co jest sprawiedliwem, a co niesprawiedliwem.
Słysząc to zdanie, głośno się roześmiałem i, ku memu wielkiemu zdziwieniu, Alan zawtórował mi serdecznie.
— Tak, tak, Dawidzie; tu jednak jest Górna Szkocja i, gdy ci radzę, żebyś uciekał, ufaj memu doświadczeniu i słuchaj dobrej rady.
— Bezwątpienia — rzekłem — jest to rzeczą przykrą kryć się w zaroślach i przymierać głodem, lecz stokroć przykrzej jęczeć w więzieniu, będąc zakutym w kajdany.
Spytałem, dokąd myśli uciekać, a gdy się dowiedziałem, że na południe, uczułem się skłonniejszym do ucieczki. Przecież i tak pragnąłem tam powrócić i rozprawić się z mym wujem. A Alan był tak pewnym, że nie może być mowy o sprawiedliwości w zaszłym wypadku!
Dałem się przekonać i uległem.
Śmierć na szubienicy uważałem za najgorszą ze wszystkich rodzajów śmierci, a sama myśl o tem odjęła mi chęć oglądania gmachu sądowego.
— Nie waham się dłużej Alanie, idę z tobą — rzekłem.
On przybrał poważną minę i powiedział:
— Powinnością moją jest ostrzedz cię, że to, na co się zdecydowałeś, nie jest rzeczą małej wagi. Wystawieni będziemy na znoszenie chłodu i głodu. Łożem naszem będzie bagnisko, — życie, podobne do życia ściganego zwierzęcia. Spać będziemy z ręką na broni. Ach! nieraz upadniemy ze zmęczenia, zanim to się skończy! Znam ja dobrze takie życie, lecz niema dla nas innego ratunku: albo uciekać, błądząc skrycie po zaroślach, albo wisieć.
— Wybór nie trudny — powiedziałem — i uścisnęliśmy sobie na to dłonie.
— Teraz obejrzyjmy się jeszcze raz na naszych prześladowców — rzekł — i zaprowadził mnie na północno-wschodni skraj lasu.
Daleko na krańcu ku Balachulish żołnierze maleńcy z tej odległości, szli przez pagórki i doły i z każdą chwilą wydawali się jeszcze mniejszymi. Przestali krzyczeć, aby tchu nie marnować — biegli za śladem przekonani, że jesteśmy tuż przed nimi.
Alan przypatrując się, rzekł z uśmiechem:
O zmęczą się oni, zanim nas dogonią! Możemy sobie usiąść, Dawidzie, zjeść cokolwiek, łyknąć z mojej flaszy i jeszcze wypocząc. Potem udamy się do Aucharn do domu mego krewnego, James’a of Glens. Tam zaopatrzę się w ubranie, broń i pieniądze i dalej w drogę! Naprzód, na los szczęścia.
Z miejsca, w którem odpoczywaliśmy, był widok na olbrzymie, dzikie góry, pozbawione wszelkiego dla podróżnych schroniska: taką to była tułacza droga, przez którą przeznaczonem nam było wędrować!
Gdy tak siedzieliśmy, każdy z nas opowiadał swoje przygody od czasu naszej rozłąki.
Z opowiadania Alana powtórzę tylko to, co wydaje mi się potrzebnem i interesującem.
Po przejściu fali, morze chwilowo uspokoiło się. Pobiegł on na bastjon, rozglądając się na wszystkie strony, czy mnie nie zobaczy. Ujrzał mnie wreszcie, gdym uchwycił się żerdzi masztowej i trzymał się jej silnie. Odzyskał więc nadzieję, że dostanę się na ląd i wskutek tego, zostawił wskazówki i zlecenia, które, na moje nieszczęście, zawiodły mnie do kraju Appin.
Przez ten czas, pozostali na okręcie spuścili czółno i paru z nich dostało się już na nie, gdy nadeszła druga fala, silniejsza od pierwszej, uniosła okręt z miejsca i byłaby go zatopiła, gdyby nie to, że wpadł na pod wodną rafę i utkwił na niej. Prędko napełnił się wodą.
Opowiadając, co dalej nastąpiło, Alan blady był jak płótno. Dwaj ludzie, którzy ranni leżeli na dnie okrętu, na widok wody, dostającej się doń, zaczęli wydawać tak straszne, do głębi przejmujące krzyki, że wszyscy, ogarnięci strachem panicznym, wskoczyli, jeden po drugim, z okrętu na czółno i rzucili się do wioseł. Jeszcze nie odpłynęli dwustu kroków, gdy trzecia fala nadeszła i podniosła okręt ze skały.
Żagiel się nadął: zdawało się, że okręt pobieży wślad za łodzią; lecz nagle zaczął iść na dół, niżej i niżej, jakby jakaś niewidzialna ręka go na dno ciągnęła... I morze zamknęło się po nad nim.
W głębokiem milczeniu, oszołomieni rozdzierającym krzykiem tych nieszczęśliwych, obezwładnionych na dnie okrętu, majtkowie wiosłowali ku wybrzeżu. Lecz zaledwie wylądowali, gdy Hoseason, ockniony jakby z uśpienia, rozkazał majtkom rzucić się do Alana, mówiąc, że tenże ma wielką sumę pieniędzy przy sobie, że on to był przyczyną rozbicia się okrętu i zatonięcia towarzyszy, i że jednym zamachem osiągną zemstę i bogactwo.
Siedmiu było przeciw jednemu — nie miał o co oprzeć się plecami, a majtkowie zaczęli zachodzić z tyłu.
— Wtedy — mówił Alan — mały człowiek z rudą głową, Riach, ujął się za mną. Spytał majtków, czyż kary się nie boją? Sam stanę za jego plecami — zawołał.
— Riach jeden z pomiędzy nich nie jest do gruntu zepsuty: posiada iskrę ludzkości.
— I dla mnie okazał się w końcu dobrym, — powiedziałem — chociaż wprzód prześladował mnie, jak inni.
— Otóż ten mały człowiek, odwróciwszy na chwilę ich uwagę odemnie, krzyknął, żebym ratował się ucieczką. Korzystając z rady, zacząłem uciekać.
Odwróciwszy raz głowę, zobaczyłem, że wszczęli między sobą bójkę na pięście i jeden z bijących się leżał już na ziemi. Wrócić się nie mogłem: w tej stronie wyspy Mull nie brakuje Campbellistów, co było dla mnie bardzo niebezpiecznem, inaczej, nie byłbym pozostawił bez pomocy małego Riacha, i nie byłbym zaniechał szukania ciebie.
Komicznem było, że Alan ciągle kładł nacisk na mały wzrost Riacha, gdy ten dorównywał mu prawie wzrostem.
— Puściłem się cwałem naprzód, — mówił dalej, a gdy kogo spotkałem, krzyczałem, że przy brzegu są szczątki rozbitego okrętu. Nikt więc nie zatrzymał się, wszyscy kierowali się pędem ku wybrzeżu. Mogłem spokojnie uciekać, a oni darmo się przelecieli.

Uważali to z pewnością za krzywdę dla siebie, że okręt utonął w całości, nie rozbiwszy się, aby szczątkami wzbogacić się mogli. Dla ciebie było to także niefortunnem, bo, czyniąc na wszystkie strony poszukiwania za szczątkami, prędko byliby cię odnaleźli.

XIX.
Dom Trwogi.

Noc zapadła i gęste chmury pokryły niebo. Głęboka ciemność otaczała nas. Droga wiodła przez stromą górę; pojąć nic mogłem, w jaki sposób Alan mógł się kierować pewnym krokiem. Wreszcie, około północy, dosięgliśmy wierzchołka, i ujrzeliśmy na dole światło. O ile z tej odległości można było dostrzedz, brama domu zdawała się otwartą, i przez nią przechodził blask ognia, i świecy, a wokoło, pięć czy sześć osób poruszało się z pośpiechem, każda z zapaloną pochodnią.
— James musiał rozum stracić, — powiedział Alan. — Gdyby zamiast nas przybyli żołnierze, popadłby w dobrą matnię. Jednak przypuszczam, że przy drodze stoi ktoś na warcie, a on wie dobrze, że żołnierze nigdy nie byliby znaleźli tej drogi, którą my idziemy.
Gwizdnął trzy razy w znany im sposób. Rezultat był zadziwiający. Na pierwszy odgłos gwizdnięcia wszystkie poruszające się pochodnie stanęły, jakby ze strachu, w miejscu, a przy trzeciem gwizdnięciu ruch rozpoczął się na nowo. Spuściliśmy się z góry, gdy Alan w ten sposób uspokoił ich umysły.
Przed nami roztaczała się siedziba, mająca wygląd kwitnącej fermy. U bramy przyjął nas słuszny, przystojny mężczyzna, przeszło pięćdziesięcioletni. Przywitał nas w swem narzeczu.
— James’ie Stewarcie — rzekł Alan — prosiłbym cię, abyśmy rozmawiali po szkocku, gdyż młodzieniec, który mi towarzyszy, nie rozumie mowy gaelickiej.
I, biorąc mnie pod ramię, przedstawił jako pochodzącego z Dolnej Szkocji i posiadającego tamże grunta. Dodał zarazem:
— Zdrowiej dla niego będzie, gdy nazwiska nie wymienię.
James odwrócił się ku mnie i przywitał dość grzecznie. Prędko jednak zwrócił się do Alana i rzekł, załamując ręce:
— Ten straszny wypadek sprowadzi na okolicę nieszczęście.
— Cóż robić — odpowiedział Alan — musimy przyjąć zarówno gorycze, jak i słodycz życia. Bądźmy wdzięczni losowi za to, że Colin Roy nie żyje.
— Ach! — biadał James — wolałbym, żeby się to nie stało. Bo kto za to cierpieć będzie? Ten nieszczęsny wypadek miał miejsce w kraju Appina i kraj ten odpokutuje. Ja przedewszystkiem, a przecież posiadam rodzinę.
— Co do mnie, rozglądałem się tymczasem wokoło. Niektórzy ze służby stali na drabinach, zajęci wyjmowaniem fuzji, mieczy i różnej innej broni, z pośród słomy, którą poszyte były dachy na zabudowaniach folwarcznych i na domu. Drudzy broń tę zabierali i, jak można było wnosić z oddalonego odgłosu uderzeń motyką, zakopywali ją w ziemię.
Zajęli się pilnie przygotowaniami. Dali każdemu z nas miecz i pistolet, chociaż oświadczyłem, że nie umiem mieczem władać, no i z tą bronią, z małą ilością nabojów, z workiem owsianej mąki, z żelazną patelnią i z flaszką prawdziwej francuskiej wódki, byliśmy do drogi gotowi.
Pieniędzy brakowało. Ja posiadałem zaledwie około dwóch gwinei, a wierny Alan, który wprzód już odesłał bezpieczną drogą powierzone sobie pieniądze, miał za cały majątek tylko 17 pensów. James, który rujnował się podróżami do Edynburga i kosztami sądowemi w sprawach swych dzierżawców, mógł zaledwie zebrać trochę miedziaków.

XX.
Koniec ucieczki. Przejście przez rzekę Forth.

I tak po całomiesięcznej wędrówce, ukrywając się u przyjaciół Alana przed zaciętą pogonią, w drugiej połowie sierpnia byliśmy blizcy celu podróży.
Pieniądze, dostarczone nam, wyczerpywały się — musieliśmy przede wszystkiem myśleć o pośpiechu, inaczej, przyszłoby nam głód cierpieć. Zresztą, zdaniem Alana, pościg osłabł, a przejścia przez Forth, a nawet Stirling Bridge, główny most na tej rzece, mało były pilnowane.
Najgłówniejszą zasadą w sprawach wojennych — rzekł Alan — jest tam się udać, gdzie nieprzyjaciel najmniej spodziewać się może. Przejście przez Forth, jest dla nas ważną kwestją, — otóż, jeżeli będziemy chcieli przemknąć się ukradkiem, okrążając rzekę i iść dalej przez Kippen, lub Balfron, to najprędzej tam nas schwycą.
Lecz jeżeli puścimy się prosto i śmiało przez most, dziewięćdziesiąt szans na sto, że dadzą nam przejść spokojnie.
Pierwszej nocy udaliśmy się do domu pewnego Szkota, przyjaciela Duncan’a. Było to 21 sierpnia. Nazajutrz, lecz dopiero o zmierzchu, doszliśmy do pagórka Uam Var, gdzie w cudnem powietrzu, na suchym gruncie, z rozkoszą 10 godzin przespaliśmy. W nocy puściliśmy się brzegiem rzeki Allan Water, ku jej ujściu i ztamtąd, u stóp naszych, ujrzeliśmy Carse of Stirling, płaski jak patelnia, z miastem i zamkiem na wzgórzu. W dali, przy blasku księżyca, ukazała nam się rzeka Forth.
— Teraz — rzekł Alan — jesteś już na swej ziemi, Dawidzie, gdyż nad ranem przeszliśmy granicę Górnej Szkocji, a jeżeli nam się uda przebyć tamtą rzekę, będziemy mogli radośnie krzyknąć: „Hurra!“
Przy ujściu Allan Water do Forthu, byla mała, piasczysta wysepka, porosła łopianem i podobnemi, nizko pnącemi się roślinami, które przykryły nas, leżących płasko. Tu rozłożyliśmy się obozem, mając pełny widok na Stirling Castle, ztąd mogliśmy słyszeć uderzenia w bębny, podczas parady garnizonu.
Dźwięki mowy ludzi, którzy przez cały dzień zajęci byli z jednej strony rzeki strzyżeniem owiec, dochodziły nas wyraźnie. Musieliśmy dobrze się skryć i zachowywać bardzo spokojnie. Piasek wysepki był nagrzany słońcem, zielone rośliny osłaniały nam głowy, mieliśmy dostateczną ilość pożywienia i napoju, a nadewszystko bliską nadzieję zupełnego bezpieczeństwa.
Gdy tylko postrzygacze pracę swą ukończyli i zeszli z pola, a zmierzch zapadać zaczął, przysunęliśmy się brzegiem ku mostowi, leżącemu tuż przy pagórku zamkowym. Jest to stary, wysoki, wąski most, z wieżyczkami wzdłuż parapetu. Łatwo zrozumieć, z jakiem zajęciem patrzyłem na most, nietylko jako na miejsce, sławne w historji, lecz także, jako na drogę zbawienia dla nas obu. Doszliśmy do niego jeszcze przed ukazaniem się księżyca — kilka świateł błyszczało na froncie fortecy, a poniżej widać było parę oświetlonych okien w mieście. Naokół spokój i mrok — straży nie było przy przejściu. Obstawałem za tem, abyśmy śmiało przeszli, lecz Alan był ostrożniejszy.
— Wszystko to ma bardzo spokojny wygląd — rzekł on — jednak, aby się lepiej upewnić, zatrzymamy się nieco w ukryciu.
I leżeliśmy tak z kwadrans, czujni na wszystko, a nic, oprócz szumu wody, nie słysząc. Wreszcie nadeszła jakaś stara kobieta o kuli i zatrzymała się prawie tuż przy nas, jęcząc z powodu zmęczenia się długą drogą. Następnie poszła mostem dalej. Kobieta była tak mała, a tak było ciemno, że wkrótce straciliśmy ją z oczu, dochodził nas tylko odgłos stąpań, kija i kaszlu.
— Musi już teraz być na drugiej stronie — rzekłem.
— Nie — odpowiedział Alan — słychać jeszcze jej kroki na moście.
Nagle rozległ się głos jakiś:
— Kto idzie?
Usłyszeliśmy kolbę ręcznej broni uderzającą o kamienie. Jestem przekonany, że strażnik przedtem spał i że bylibyśmy przeszli — lecz teraz — położenie było straszne.
— To źle, Dawidzie, źle dla nas! — I nie mówiąc więcej ani słowa, zaczął się szybko cofać ku polu, pełzając, dopóki mógł być do strzeżonym, a potem wyprostowawszy się, puścił się drogą ku wschodniej stronie. Nie mogłem pojąć, co zamierza, a zresztą, tak przykro byłem dotknięty doznanym zawodem, że nic mi się na razie nie mogło wydawać dobrem. Chwilę przedtem wyobrażałem sobie, że stukam do drzwi pana Rankeillora, jak jakiś bohater z bajki, aby upomnieć się o swoją sukcesję, a teraz — znów ścigany tułacz — z tej strony rzeki Forth!
— Więc? — spytałem.
— Więc cóżbyś chciał? — odrzekł. — Nie tacy oni głupi, jak nam się wydawało. Ciągle jeszcze mamy przed sobą rzekę do przejścia.
— A dla czegóż kierujemy się na wschód?
— O! może tam dla nas się co znajdzie. Gdy przez most rzeki przejść nie możemy, to może uda nam się zrobić to u jej ujścia.
— Przejście wbród może mieć miejsce na rzece, lecz nie na zatoce — twierdziłem.
— To prawda, lecz na cóż nam się to przydać może, gdy miejsca te są strzeżone?
— Tak, lecz rzekę przepłynąć można!
— Ci mogą, którzy to umieją — odpowiedział — a nic o tem nie wiem, aby który z nas posiadał w tem wprawę. Co do mnie, pływam jak kamień!
— Wiem, że nie mogę równać się z tobą w słowach i że cię nie przekonam — rzekłem — lecz powiedzieć muszę, co jasnem mi się wydaje, że brniemy coraz gorzej. Jeżeli trudno przejść przez rzekę, to stokroć trudniej przez głębokie jezioro.
— Bywają od tego czółna, jeżeli się nie mylę? — rzekł Alan.
— Tak, bywają czółna, bywają i pieniądze. Ponieważ jednak nie posiadamy ani jednego ant drugich, mogłyby dla nas nie istnieć wcale.
— Dawidzie, mało masz pomysłów, a jeszcze mniej ufności. Pozwól mi dobrze wszystko rozważyć. Bądź pewny, że wyproszę lub pożyczę, lub ukradnę czółno, a jeżeli nie, to sam je zrobię!
— Zdaje mi się, że pojmuję — powiedziałem — lecz weź pod uwagę, że, gdybyśmy przeszli przez most, nicby potem naszego przejścia nie zdradziło, a gdy czółnem się przeprawimy, zostanie próżne czółno u brzegu; — ktoś musiał się niem przeprawiać — nastąpi śledztwo, hałas...
— Człowieku! — krzyknął Alan — jeżeli dostarczę czółna, dostarczę i kogoś do zabrania go z powrotem. Więc nie zawracaj mi głowy swojemi głupstwami, tylko chodź i mnie pozostaw obmyślenie rzeczy.
Całą noc szliśmy północną stroną Carsu, a około dziesiątej rano, głodni i zmęczeni, doszliśmy do portu Limekilns, położonego blisko rzeki Hope. Stad widać było miasto Queensferry. Z pól zbierano plon, dwa okręty leżały na kotwicy, a czółna biegły w różne strony. Był to bardzo przyjemny widok, którym nasycić się nie mogłem. Przepiękne były te zielone, bogate, dobrze uprawione pagórki, z ludźmi pilnymi jak pszczoły, poruszającymi się skrzętnie na polu i na morzu.
Ach! tam, na południowym brzegu, znajdował się dom Rankeillora, gdzie oczekiwał mnie majątek, a ja tu stałem na północnym brzegu, odziany biednie w zniszczony cudzoziemski ubiór, z trzema szylingami w kieszeni; na głowę mą nałożono nagrodę, za jedynego towarzysza... człowieka, wyjętego z pod praw!
W Limekilns weszliśmy do sklepiku i kupiliśmy u dziewczyny sklepowej chleb i ser. Zabraliśmy nasz zakup, z zamiarem spożycia go nad brzegiem morskim, w lesie, który widzieliśmy o ćwierć mili przed sobą. Szedłem wzdychając na widok wody i nie spostrzegłem, że Alan wpadł w głębokie zamyślenie. Nagle przystanął i rzekł:
— Czy zwróciłeś uwagę na dziewczynę, u której chleb kupowaliśmy w sklepiku?
— Zapewne — odpowiedziałem — przystojna dziewczyna.
— Jeżeli tak myślisz, to bardzo dobrze.
— A dla czegoż to? — spytałem niezmiernie zdziwiony.
— Widzisz, to może nam się przydać do dostania czółna.
— Byłoby to chyba możliwszem, gdy by rzecz się miała przeciwnie i gdyby to ona mnie przystojnym nazwała?
— Jesteś w błędzie. Nie potrzeba wcale, aby dziewczyna w tobie się zakochała, chcę tylko, żeby miała nad tobą litość, do czego piękność twoja wcale nie jest potrzebną. — Pokaż no się — rzekł, przypatrując mi się badawczo — pragnąłbym, żebyś był trochę bledszym, lecz pozatem doskonale nadajesz się do mego celu: masz przebiegły, a zarazem nieśmiały wyraz twarzy, jak gdybyś skradł miskę z kartoflami. Wracajmy do sklepiku po nasze czółno!
Szedłem za nim, śmiejąc się.
— Dawidzie Balfour, masz z natury dużo sprytu, a sprawa, którą mamy przed sobą, tego wymaga. Tylko, jeżeli ci miła moja głowa (nie mówiąc już o twojej), weźmiesz się do rzeczy w odpowiedni sposób. Ułożę kilka scen do odegrania, od których wykonania zależy nasza swoboda, lub... szubienica. Miej to bacznie w pamięci i do tego zastosuj twoje zachowanie się.
— Dobrze, dobrze, zgadzam się na wszystko, czego żądasz odemnie.
Gdy dochodziliśmy do sklepu, kazał mi uwiesić się na swojem ramieniu, jak gdybym był obezwładniony znużeniem; a gdy drzwi otwierał, wyglądało, że jest zmuszonym nieść mnie prawie.
Dziewczyna naturalnie okazała wielkie zdziwienie z powodu naszego prędkiego powrotu, lecz Alan nie miał czasu na tlomaczenie się; osunął mnie na krzesło, zażądał miarki wódki, którą dał mi pić małemi łykami, następnie, krusząc chleb i ser, karmił mnie jak niemowlę. Wszystko to wykonywał z miną poważną, pełną współczucia i przywiązania, która byłaby zdolna w błąd wprowadzić sędziego. Nie dziw więc, że zaimponował dziewczynie obrazem, który przedstawialiśmy: ja biedny, słaby, upadający ze zmęczenia chłopiec, a on — mój tkliwy towarzysz.
Przysunęła się blizko i oparłszy się o stół spytała:
— Co jemu dolega?
Alan, ku wielkiemu memu zdziwieniu zwrócił się do niej, jakby z pasją:
— Co dolega? — rzekł szorstko. — Przeszedł pieszo więcej setek mil, niż włosów ma na brodzie, częściej spał w mokrem polu, niż w łóżku. Dolega, rozumie się, że dolega, — mruczał wciąż gniewnie, nie przestając mnie karmić.
— Młody jest na takie cierpienia — rzekła.
— Oj tak, za młody — powiedział Alan, wciąż do niej tyłem odwrócony.
Byłoby lepiej dla niego konno drogę odbyć — dodała.
— A skądże wezmę konia? — krzyknął Alan z furją — czy mam go ukraść?
— Nie potrzebujesz tego mówić — rzekła zawstydzona — wiem, że pochodzicie ze szlachty.
— Cóż z tego rzekł Alan, ułagodzony tym naiwnym komentarzem. Czy słyszałaś kiedykolwiek, aby szlachectwo czyniło kogo bogatym?
— Nie, to prawda, niestety. — Ale czyż nie posiada on żadnych przyjaciół?
— O, ma ich dosyć, gdybyż tylko mógł się do nich dostać! Bogatych ma przyjaciół, i łóżko, gdzie się położyć, pokarm, doktorów, którzy by go wyleczyli, a tu musi dreptać w błocie i spać na gołej ziemi, jak żebrak.
— Dla czego to wszystko? — spytała dziewczyna.
— Moja kochana, niebezpiecznie byłoby o tem mówić, lecz zamiast tego, zanucę ci piosenkę.
Przechylił się ku niej przez stół i prawie szeptem, lecz z dziwnie serdecznem uczuciem zanucił parę strof z piosnki: „Charlie jest moim ulubieńcem.“
— Cyt! — rzekła — patrząc przez ramię ku drzwiom — a przecież on taki młody!
— Nie za młody na to, aby — tu Alan uderzył się palcem po karku, co miało znaczyć, że nie byłem za młody, aby mi głowę ścięto.
— Byłoby to hańbą — krzyknęła cała w płomieniach.
— A jednak stanie się, jeżeli temu nie da się jakoś zapobiedz.
Usłyszawszy to, dziewczyna wybiegła z pokoju, zostawiając nas samych: Alana w wyśmienitym humorze, że plan mu się powiódł, mnie zaś w gorzkiem oburzeniu, że uczynił ze mnie w jej oczach Jakobitę i traktował jak dziecko.
— Alanie — zawołałem — nie mogę tak dłużej wytrzymać.
— To trzeba będzie cię przytrzymać Davie — rzekł drwiąco. Po chwili zaś dodał poważnie: jeżeli mi teraz plan zepsujesz, to ty prawdopodobnie zdołasz uratować swe życie lecz Alan Breck zginie.
Pod wpływem słów tych, aż nadto prawdziwych, jęknąłem boleśnie. Nie miałem jednak czasu rozwodzić się dłużej, w drzwiach bowiem ukazała się dziewczyna, niosąc koszyk z ciastem i butelkę wódki.
— Biedny baranek — rzekła — postawiwszy posiłek przed nami, przyczem przyjaźnie do tknęła mego ramienia, jak gdyby chciała mi dodać odwagi. Potem zachęciła nas do jedzenia, zapewniając, że płacić za to nie będziemy, gdyż gospoda była własnością jej ojca, który poszedł na cały dzień do Pittencrief. Nie czekaliśmy powtórnego zaproszenia, be apetyt nam dokuczał, a pudding pachniał przyjemnie. Dziewczyna usiadła przy sąsiednim stole, patrząc na nas w zadumaniu.
— Uważam, że masz za długi język — rzekła po chwili do Alana.
— Nie to, ale znam się na ludziach i wiem komu ufać można.
— Jeżeli to stosujesz do mnie, to bądź pewnym, że nigdy cię nie zdradzę.
— O! ty nie jesteś do tego zdolną! Lecz powiem ci, co mogłabyś zrobić, jeżeli szczerze chcesz nam być pomocną.
— Nie mogłabym — odpowiedziała — nie, nie mogłabym.
— A gdybyś jednak mogła?
Nic nie odrzekła.
— Widzisz, dziewczyno — rzekł poważnym głosem Alan, — czółna są tu na wodzie, widzieliśmy ich aż dwa, gdyśmy się zbliżali. Otóż, gdybyśmy mogli mieć czółno, któreby nas pod osłoną nocy przewiozło do Lothian, i pewnego człowieka, który by czółno napowrót zabrał, i tajemnicy nie zdradził, — dwie dusze byłyby ocalone: moja — prawdopodobnie, jego — napewno! Lecz w braku czółna — majątku mamy tylko marne trzy szylingi — gdzie się udać, co począć, i czy jest z naszego położenia inne wyjście, niż szubienica. — Nie wiem — daję na to najświętsze, me słowo! Czyż puścisz nas tak, dziewczyno? Czy, leżąc w swojem ciepłem łóżku, będziesz mogła bez żalu pomyśleć o nas, gdy wiatr szaleć będzie w kominie, a deszcz uderzać o szyby? Czy będziesz mogła spokojnie spożywać posiłek w swej ciepłej izbie, i pomyśleć o tym biednym moim chłopcu, tułającym się w polu, gryzącym palce aż do krwi z głodu i zimna? Chory, czy zdrów, naprzód iść musi. Wobec grożącej mu śmierci, wlecze się po deszczu długiemi, ciemnemi drogami, — a gdy wyzionie ducha na jakim zimnym kamieniu, nikogo przy nim nie będzie, prócz mnie i Boga!
Na to rozpaczliwe wezwanie, ogarnął dziewczynę wielki niepokój. Chciałaby nam dopomódz, lecz nie była pewną, czy nie udzieli pomocy zbrodniarzom. Zdecydowałem się odezwać, i wyznaniem części prawdy, usunąć jej skrupuły.
— Czyś kiedy słyszała o panu Rankeillor z Ferry? — spytałem.
— Rankeillor, literat? — odrzekła, — słyszałam.
— Otóż do jego to domu dostać się pragnę — z tego już sądzić możesz, czy jestem złoczyńcą. Powiem ci więcej: chociaż prawdą jest, że, z powodu okropnej pomyłki, grozi mi niebezpieczeństwo utraty życia, jednak król Jerzy nie ma wierniejszego poddanego w Szkocji odemnie.
Twarz jej rozjaśniła się, a twarz Alana spochmurniała.
— To zupełnie mi wystarcza — rzekła, Rankeillor znany jest u nas.
Bardzo prędko umówiliśmy się, że udamy się do małego lasku na wybrzeżu, i tam czekać będziemy.
— Możecie mi zaufać, — dodała — już ja znajdę sposób przedostania was na przeciwny brzeg.
Nie zwlekając, uścisnęliśmy jej ręce, i udaliśmy się do lasu.
Był to mały lasek, niedość gęsty, aby nas ukryć przed oczyma przechodniów od strony drogi, lub wybrzeża. Zmuszeni jednak byliśmy tam pozostać, napawając się świeżem, pięknem powietrzem, i ciesząc nadzieją bliskiego oswobodzenia.
W ciągu całego dnia jeden tylko spotkał nas kłopot: nadszedł wędrowny grajek, i obrał sobie w naszem sąsiedztwie miejsce odpoczynku. Czerwononosy pijak, z kaprawemi oczami, z wielką flaszą whisky w kieszeni, opowiadał długą historję o krzywdach, które mu wszyscy wyrządzali, począwszy od Lorda Prezydenta, który mu odmówił sprawiedliwości, a skończywszy na woźnych sądowych, którzy mu jej więcej udzielili, niż pragnął.
Sprawiał on nam gorącą łaźnię swemi badawczemi pytaniami, a gdy odszedł, z niecierpliwością wyglądaliśmy chwili, w której będziemy mogli kryjówkę naszą opuścić,
Noc wreszcie zapadła, spokojna i jasna; światła ukazały się w domach i chatach i gasły wkrótce jedne po drugich. Było już po jedenastej; dręczeni okrutną trwogą — usłyszeliśmy wreszcie odgłos wioseł. Po chwili zobaczyliśmy czółno, a w niem wiosłującą dziewczynę.
Nie powierzyła nikomu naszej sprawy; skoro tylko ojciec jej zasnął, wyszła z domu przez okno, ukradkiem zabrała sąsiadowi czółno i sama, o własnych siłach, przyszła nam z pomocą.
Słowa były za słabe na wyrażenie naszej wdzięczności. Zresztą, przyjmowała je ona zmięszana i prosiła, żeby czasu nie tracić i zachować się cicho. Mówiła, że powodzenie naszego przedsięwzięcia zależy od pośpiechu i milczenia.
Wkrótce też wysadziła nas na brzeg upragniony, niedaleko od Carriden i po uściśnieniu rąk, puściła się z powrotem do Limekilns.
Alan stał długi czas na brzegu, potrząsając głową.
— Rzadka dziewczyna, Dawidzie, — powtarzał — bardzo rzadka dziewczyna.

XXI.
Przybycie do pana Rankeillor.

Postanowiliśmy nazajutrz rozłączyć się aż do zachodu słońca; — z nastaniem zmierzchu Alan czekać miał na polach przy drodze, blizko Newhalls i nie ruszyć się z miejsca, aż usłyszy moje gwizdanie. Nauczył mnie w tym celu gwizdać mały fragment z arji góralskiej.
Zanim słońce weszło, znalazłem się na długiej ulicy miasta Queensferry. Osada to była dobrze zabudowana: domy z kamienia, niektóre kryte dachówką.
Kręcąc się wciąż po ulicy, zacząłem zwracać na siebie uwagę. Ludzie trącali się łokciami, lub, patrząc na mnie, śmiali się do siebie. Zwolna ogarniać mną zaczęła obawa, że trudno mi będzie dostać się nawet do adwokata, aby z nim pomówić.
Była godzina 9 rano; zmęczony zatrzymałem się machinalnie przed ładnym domem, który posiadał piękne lustrzane szyby, kwieciste słomianki na progach i świeżo malowane ściany. Pies myśliwski siedział na schodkach; wyglądał, jakby był u siebie w domu; zazdrościłem temu niememu bydlęciu.
Nagle drzwi się rozwarły i w nich ukazał się czerstwy, poważny człowiek o przenikliwym, lecz uprzejmym wyglądzie, w wypudrowanej peruce i okularach.
Moje smutne położenie było tak widoczne, że każdy, kto mnie ujrzał, musiał zwrócić na mnie uwagę. I ten gentleman, uderzony widocznie moją powierzchownością, zbliżył się do mnie i spytał, co mi jest i czego szukam.
Odpowiedziałem, że przybyłem do Queensferry w interesie i, zdobywszy się na odwagę, prosiłem, żeby mi wskazał adres pana Rankeillora.
— Co? — rzekł — z jego właśnie domu wychodzę i dziwnym trafem ja sam nim jestem.
— Kiedy tak, panie, to proszę o łaskawą audjencję.
— Nie znam cię, młodzieńcze, ani z nazwiska, ani z wyglądu — rzekł.
— Nazywam się Dawid Balfour.
— Dawid Balfour — powtórzył głosem, wyrażającym zdziwienie. — A zkądże ty wracasz, panie Dawidzie Balfour? — spytał, przypatrując mi się ostro.
— Wracam z dalekich, obcych stron, panie, lecz sądzę, że byłoby lepiej o tem w mieszkaniu pomówić.
Zastanawiał się chwilę, spoglądając to na mnie, to na dom swój.
— Prawda — rzekł w końcu — tak będzie lepiej.
I zaprowadził mnie do swego domu, wskazując drogę do małego gabinetu, pełnego książek i dokumentów. Gdyśmy zajęli miejsca, rzekł z pośpiechem:
— A więc, jeżeli masz do mnie jaki interes, to proszę, bądź zwięzły i zmierzaj wprost do celu.
— Mam podstawę do przypuszczania — przemówiłem nieśmiało — że posiadam niezbite prawo do majątku Shaws. — I, jakbym się przeląkł mojej śmiałości, urwałem nagle.
Wyjął jakiś papier z szuflady i rozłożył go przed sobą.
— Więc? — spytał.
Lecz ja, po wypuszczeniu pierwszej strzały, siedziałem niemy.
— No, panie Balfour, mów dalej. Gdzie się urodziłeś?
— W Essendean, panie, 12 marca 1734 roku.
— Twój ojciec i matka? — spytał.
— Ojciec nazywał się Aleksander Balfour, był nauczycielem szkoły w Essendean, a matka moja, Gracja Pitarrow, pochodziła z Angus.
— Czy posiadasz jakie papiery, stwierdzające tożsamość twej osoby? — pytał dalej.
— Nie, panie, lecz są one w ręku pastora, pana Campbell i łatwo można je wydostać. Pastor zresztą zna mnie poniekąd i da ustne potwierdzenie, a sądzę, że i stryj mój nie wyprze się mnie.
— Czy mówisz o Ebenezerze Balfour?
— Tak jest — rzekłem.
— Czy znasz go?
— W domu jego przebywałem czas jakiś.
— Czy spotkałeś się kiedy z człowiekiem nazwiskiem Hoseason?
— Spotkałem go na moje nieszczęście. Bo z jego to pomocą, a staraniem stryja, zostałem porwany na okręt, który później uległ rozbiciu. Jestem jednym z rozbitków, zniosłem tysiące trudów, i dlatego stoję dziś przed panem tak nędzny i obdarty!
— Mówisz o rozbiciu się okrętu — gdzież ono miało miejsce?
— Na południu od wyspy Mull — rzekłem. — Wyrzucony zostałem na wyspę Earraid.
— Ach! — uśmiechnął się. — Jesteś bieglejszy odemnie w geografji. Mogę ci powiedzieć, że jak dotąd, wszystko to zgadza się z informacją, którą posiadam. Lecz skarżysz się, żeś został podstępnie schwytany. Jak to rozumiesz?
— Byłem w drodze ku twemu, panie, domowi, gdy zostałem skrępowany i rzucony w stanie nieprzytomnym na spód okrętu; odzyskałem zmysły dopiero wówczas, gdy byliśmy daleko, na pełnem morzu. Miano mnie odstawić na plantacje, i sprzedać jako niewolnika, lecz Opatrzność pozwoliła mi uniknąć tego losu.
— Okręt utonął 27 Czerwca — czytał adwokat ze swoich papierów, — a dziś jest 24 Sierpnia. Prawie 2 miesiące przerwy. Spowodowała ona już dużo kłopotu przyjaciołom twoim, i wyznaje, że nie odzyskam spokoju, aż się wszystko wyjaśni.
— O wyjaśnienie nie trudno, zanim jednak opowiem moją historję, chciałbym się upewnić, żeś mi pan przyjacielem.
— To niedobrze, żeś taki młody a tak mało zaufania masz do ludzi. To jednak, co zaraz usłyszysz, usunie chyba twoją nieufność. W dniu, w którym miało miejsce rozbicie się okrętu, przyszedł do mego biura p. Campbell, żądając na gwałt sprowadzenia cię z powrotem. Nie moglem się tego podjąć, gdyż nigdy dotąd o twej egzystencji nie słyszałem. Znałem tylko twego ojca. Miałem powody, (o których później) do jaknajgorszych obaw. Na skutek żądania pastora, udałem się do twego stryja Ebenezera. Wyznał, że cię widział; oświadczył, (co było nieprawdopodobnem), że dał ci znaczną sumę pieniędzy, i że udałeś się na ląd stały dla ukończenia edukacji. Co do twego późniejszego miejsca pobytu, zapewniał, że nie wie, gdzie się znajdujesz, przypuszcza jednak, że przebywasz w Leyden. To jest treścią wszystkiego, co mówił.
— Nie wiem, czy ktokolwiek mu wierzył, — ciągnął dalej p. Rankeillor z uśmiechem, ja nie wierzyłem, a zdanie moje o tem tak bardzo nie przypadło mu do smaku, że wskazał mi drzwi, i przestał być moim klijentem. I tak rzeczy między nami zostały. Ani cienia dowodów na usprawiedliwienie mych podejrzeń nie było. Nagle powraca Hoseason z opowieścią o twojem utonięciu. A teraz, panie Balfour, gdy już wiesz o wszystkiem, co miało miejsce, osądź, jak dalece możesz mi ufać.
— Panie, — rzekłem — opowiem wszystko, lecz czyniąc to, powierzę twej dyskrecji życie przyjaciela. Daj mi słowo, że święcie dochowasz co do niego tajemnicy; a co do mojej osoby — nie żądam lepszej gwarancji nad tę, którą wyczytuję w twej twarzy.
Z poważną miną dał mi żądane zapewnienie.
Wszystko, od początku mu opowiedziałem. Słuchał z oczami przymkniętemi; chwilami zdawało mi się, że śpi. Lecz nie: słyszał i pamiętał każdy wyraz, jak się później przekonałem.
Gdy w toku opowiadania wymieniłem nazwisko Alana, otworzył oczy, i zerwał się z krzesła.
— Nie wymieniaj niepotrzebnie nazwisk, — rzekł, — szczególniej nazwisk górali, z których wielu jest w rozterce z prawem.
— Tak, możeby było to i lepiej, lecz to się już naprawić teraz nie da, więc mogę iść dalej.
— Wcale nie, — odrzekł, — zauważyłeś pewno, że ja trochę tępo słyszę: nie jestem pewnym, czy dokładnie to imię usłyszałem. Nazwiemy odtąd twego przyjaciela panem Thomsonem, dla uniknięcia pomyłek. I urządź się podobnie w ciągu opowiadania z nazwiskiem każdego buntowniczego górala — żywego, lub nieżywego — o którym chcesz wspomnieć.
Uśmiechnąłem się, robiąc uwagę, że Thomson nie zupełnie nadające się na Górno Szkockie imię, zgodziłem się jednak na propozycję. Przez cały dalszy ciąg Alan był Thomsonem, James Stewarta nazywałem krewnym Alana, Colin Campbell uchodził za Glena, a gdy następnie mówiłem o wodzu klanu, nazwałem go Jamesonem, góralskim dowódcą.
— No, no! — rzekł adwokat, gdy skończyłem, — to istotnie jest bohaterska historja — wielka Odyssea. Musisz ją, panie, spisać w w dobrej łacinie, gdy będziesz dojrzalszym w nauce, albo w angielskim, jeśli wolisz, chociaż ja stanowczo przekładam łaciński.
To rzekłszy, wstał i zawołał, aby podano drugie nakrycie, gdyż p. Balfour zostaje na obiedzie, potem zaprowadził mnie po schodach do garderoby. Dał mi wodę, mydło i grzebień, przyniósł odzienie, należące do jego syna, i pozostawił mnie samego.

XXII.
Poszukiwanie sukcesji.

Po usilnych staraniach nastąpiła możliwa zmiana w mej powierzchowności. Radośnie spoglądałem w lustro, widząc, że żebrak znikł, a Dawid Balfour był wskrzeszony! Wstydziłem się tylko pożyczonych sukien. W przejściu przez schody schwytał mnie pan Rankeillor, winszował mi tak korzystnej zmiany i poprowadził napowrót do swego gabinetu.
— Siadaj, panie Dawidzie; a teraz, gdy jesteś już do siebie podobny, udzielę ci wiadomości o twym ojcu i stryju. Jest to niepowszednia historja, która (wstyd mi mówić ci o tem), opiera się na sprawie miłosnej.
— Doprawdy, nie mogę sobie tego pomieścić w głowie: stryj i miłość.
— Zapominasz, że stryj twój nie zawsze był starym i, co cię więcej zdziwi, nie zawsze był brzydkim. Miał wytworną, miłą postawę, ludzie przystawali, aby oglądać się za nim, gdy przejeżdżał na swym ognistym koniu. Widywałem go i ja i, wyznać muszę, nie bez pewnej zazdrości. Sam byłem nieładnym chłopcem, a w owych czasach ładna powierzchowność stanowiła więcej, niż teraz.
— Brzmi to jakby sen — zauważyłem.
— Lecz to jeszcze nie wszystko, gdyż obdarzony był umysłem, który zdawał się obiecywać wiele w przyszłości. Pierwszy fałszywy krok popełnił w roku 1715, gdy pobiegł połączyć się z rokoszanami. Ojciec twój udał się wślad za nim, znalazł go ukrytego w rowie i sprowadził napowrót, ku wielkiej radości rodziny i całej okolicy. Lecz najgorsze skutki sprowadziło na nich to, że obaj młodzieńcy zakochali się w tej samej kobiecie. Ebenezer, zepsuty i podziwiany, pewnym był, że zwycięży, lecz gdy spostrzegł, że się omylił, wrzeszczał, jak paw. Zapełniał sobą całą okolicę: już to leżał chory, otoczony swą naiwną rodziną, całą we łzach, już to jeździł z jednej oberzy do drugiej i głośno rozprawiał o swych miłosnych zawodach wobec Toma, Dick’a i Harry’ego.
— Twój ojciec, Dawidzie, był dobrym człowiekiem, lecz słabego, bardzo słabego charakteru. Znosił czas jakiś cierpliwie wszystkie te szaleństwa, aż pewnego dnia wyrzekł się swej damy.
Lecz ona była od niego rozsądniejszą i nie zgodziła się na to, aby nią rzucano, jak piłką, od jednego do drugiego. Obaj padli przed nią na kolana, a rezultat był taki, że obu drzwi wskazała. Scena była wielce komiczna. Epilog sprawy był taki, że obaj bracia zawarli między sobą umowę: Jeden wziął damę, a drugi majątek.
Dowód ten donkiszoterji ze strony twego ojca, niesprawiedliwy sam w sobie, spłodził cały szereg potwornych niesprawiedliwości. Rodzice twoi żyli i umarli w biedzie, ty biednie zostałeś wychowany; a jakież te czasy pod złym panem są okropne dla dzierżawców na ziemiach Shaws! Jeszcze mógłbym dodać, jeżeli warto, jakież to jest życie pana Ebenezera.
— Jednak najdziwaczniejszą rzeczą jest to, że człowiek tak wielkiej może uledz zmianie...
— Prawda — powiedział pan Rankeillor — jednak może to było rzeczą naturalną. Przecie on wiedzieć musiał, że rola jego była brzydką. Ci, którzy znali tę historię, unikali go, — inni, którzy jej nie znali, widząc, że jeden brat zniknął, a drugi bierze po nim dziedzictwo, przebąkiwali o morderstwie — czuł więc, że wszyscy od niego stronią. Wszystkiem, co zyskał przez swój nikczemny układ, był pieniądz — pieniądz więc cenił jedynie. Był samolubem za młodu, został nim na starość; a wynik tych pięknych uczuć widziałeś na sobie.
— Panie, bądź łaskaw poinformować mnie, jakie obecnie jest moje położenie?
Majątek bez żadnej kwestji do ciebie należy — odpowiedział prawnik. — Nic to nie znaczy, co podpisał twój ojciec: majątek, jako majorat, musi być tobie oddany. Lecz stryj twój zdolny jest walczyć przeciw rzeczom nie do zwalczenia. Kwestjonować będzie niezawodnie tożsamość twej osoby. Proces, to rzecz zawsze kosztowna, a rodzinny proces zawsze jest skandaliczny. Prócz tego, gdy by twoje stosunki z przyjacielem Thomsonem wyszły na jaw, moglibyśmy poparzyć sobie palce. Porwanie, gdybyśmy byli w stanie je udowodnić, byłoby dla nas atutem, lecz to może się okazać trudnem. Moja rada jest: wejść w układy z przewrotnym stryjem, zostawić go czasowo w majątku, z którym się już zrósł przez ćwierć wieku posiadania, i zadowolić się porządną rentą.
Odrzekłem, że najchętniej przychylę się do zgody, będąc przeciwnikiem wyciągania na jaw spraw rodzinnych. I już zaczęły mi się snuć przed oczyma zarysy planu, podług którego później działaliśmy.
— Przede wszystkiem, trzeba mu rzucić w oczy porwanie? — spytałem.
— Zapewne, — odpowiedział — i jeżeli będzie możliwe, uczynimy to bez udziału sądu.
Przedstawiłem mu mój plan.
— Według tego planu, — rzekł, wysłuchawszy pilnie, — miałbym się spotkać z Thomsonem?
— Tak jest, — odpowiedziałem.
Potarł czoło.
— Nie, panie Dawidzie, twój plan w tym względzie nie jest do wykonania. Nic nie zarzucam twemu przyjacielowi Thomsonowi, nic nie wiem o nim, bo gdybym wiedział — powinnością moją byłoby ująć go. Teraz osądź sam, czy rozsądnem byłoby z mej strony, spotkać się z nim. Może być, że coś na nim ciąży, może on nie wszystko ci powiedział? Może nawet nie nazywa się Thomson? — rzekł, mrugając złośliwie, — bo tacy ludzie zbierają na drodze imiona, jak inni głóg.
— Musisz pan sam być w tej rzeczy sędzią, — rzekłem.
Widocznem jednak było, że plan mój podobał mu się, gdyż ciągle zapadał w zamyślenie, aż do chwili, gdy zostaliśmy wezwani do stołu. Przedstawił mnie swej żonie, a z chwilą, gdy, po spożyciu obiadu, zostawiła nas samych w towarzystwie butelki wina, na nowo wrócił do omawiania mej propozycji.
Pytał, kiedy i gdzie spotkać miałem przyjaciela Thomsona? Czy mogłem zaufać jego dyskrecji? Co zaś do stryja mego, czy przyjmę takie, a takie warunki układów?
Te i tym podobne pytania zadawał mi w długich przerwach, zapijając w zamyśleniu wino. Gdy na wszystko odpowiedziałem, jak się zdaje, ku jego zadowoleniu, zadumał się jeszcze głębiej, zapominając nawet o winie. Następnie wziął arkusz papieru i ołówek i zabrał się do dzieła, zapisując i rozważając każdy wyraz z osobna; — po chwili zadzwonił na swego pisarza.
— Torrance, — rzekł, — muszę mieć to dziś wieczór przepisane na czysto: gdy skończysz, będziesz gotów do wyjścia z domu z tym panem i zemną, gdyż prawdopodobnie służyć nam będziesz za świadka.
— Co, panie? — krzyknąłem po wyjściu pisarza, — zgadzasz się na to?
— Widocznie, że tak, — rzekł, napełniając swą szklankę. — A teraz, dosyć już o interesie. Sam widok mego pisarza przypomina mi małą historyjkę, która zdarzyła się parę lat temu. Umówiłem się z tym niedołęgą, że spotkamy się przy krzyżu Edynburskim. Każdy z nas poszedł w swoją stronę, a gdy nadeszła czwarta, Torrance, który wypił trochę za wiele, nie poznał swego pana, a ja zapomniawszy okularów, bez których jestem prawie ślepym, nie poznałem własnego pisarza! — I roześmiał się serdecznie. Zauważyłem, że był to dziwny zbieg okoliczności, i uśmiechnąłem się przez grzeczność. Niezmiernie dziwiło mnie jednak, ze przez całe popołudnie wracał do tej anegdotki, i powtarzał ją ze śmiechem, i z nowemi szczegółami; nie wiedziałem, co mam o tem myśleć i wstydziłem się za jego nierozsądek.
Gdy nadszedł czas spotkania się mego Alanem, wyszliśmy z domu; pan Rankeillor i ja pod rękę, a Torrance za nami, z dokumentem w kieszeni i z koszykiem w ręku.
Przez całe miasto prawnik kłaniał się prawo i w lewo. Wreszcie minęliśmy domy i skierowaliśmy się wzdłuż portu ku Hawes Inn i ku słupowi przy promie. Było to to samo miejsce, gdzie rozpoczęły się moje nieszczęsne przygody. Nie mogłem bez wzruszenia patrzeć na te miejsca: przypominały mi one, że wielu to z tych, którzy tu ze mną wtedy się znajdowali, zginęło! Ransome, Shuan, i ci biedni... biedni, którzy wraz okrętem poszli na dno! Wszystkich ich — nawet okręt — przeżyłem, i wyszedłem bez szwanku.
Gdy tak pogrążony byłem w wspomnieniach, Rankeillor wydał nagle okrzyk, i zaczął szukać po kieszeniach i śmiać się.
— Cóż to? — zawołał — po tem wszystkiem, com powiedział, zapomniałem jednak mych okularów.
Teraz cel jego anegdoty stał się dla mnie jasnym; zrozumiałem, że umyślnie zostawił okulary w domu, aby módz użyć pomocy Alana dla swoich zamiarów, a nie mieć potrzeby poznania go.
Gdy minęliśmy Hawes, (na progu oberży poznałem gospodarza, palącego fajkę i dziwiłem się, że się nie postarzał) p. Rankeillor zmienił porządek, w jakim szliśmy dotąd: sam postępował z tyłu z Torrance’m, a mnie wysłał naprzód, jakby na rekonesans. Wszedłem na pagórek, gwiżdżąc od czasu do czasu moją arję gaelicka, aż wreszcie, ku wielkiej mej radości, usłyszałem Alana odpowiadającego, i ujrzałem go, jak się podnosił z ukrycia.
Wyglądał nieco przygnębiony i znużony, na widok jednak mego ubioru zaczął się ożywiać; a gdy mu powiedziałem, jak daleko sprawa nasza postąpiła, i jaką rolę przeznaczyłem mu do odegrania w dalszej części, stał się w jednej chwili jakby nowym człowiekiem.
— Twój pomysł jest doskonały, — rzekł — i zapewniam cię, że nie znalazłbyś stosowniejszego człowieka, niż Alan Breck, do wykonania go. Nie każdy mógłby się dobrze wywiązać z tego, do czego potrzebna jest wielka doza przenikliwości. Lecz zdaje się, że twój prawnik niecierpliwi się, pragnąc mnie zobaczyć.
Dałem znak panu Rankeillor, który zbliżył się sam jeden, i został przedstawiony mojemu przyjacielowi, panu Thomson.
— Przyjemnie mi poznać pana, panie Thomson — rzekł. — Zapomniałem w domu okularów, a pan Dawid poświadczy, że bez nich jestem zupełnie ślepy, nie weźmiesz mi więc za złe, jeżeli jutro, przy spotkaniu, nie poznam cię.
Przypuszczał, że Alan zrozumie, o co chodzi i że to przeproszenie z góry będzie mu przyjemne. Lecz próżność górala uczula się zadraśniętą:
— O tak, panie — odpowiedział zimno — tem mniej szkodzić to może, żeśmy spotkali się jedynie w celu wspólnych usiłowań, aby panu Balfour sprawiedliwość była wymierzoną, i że nie jest prawdopodobnem, aby nas kiedykolwiek coś wspólnego łączyć mogło. Przyjmuję pańskie tłomaczenie się i uważam je za bardzo na miejscu.
— A! jest to więcej, niż mogłem się spodziewać, panie Thomson — odrzekł Rankeillor z ukrytą ironją. — A teraz, ponieważ obaj jesteśmy głównymi działaczami w czekającem nas przedsięwzięciu, sądzę, że przede wszystkiem powinniśmy się dokładnie porozumieć. Proponuję, abyś mi pan podał ramię, tembardziej, że w ciemności i bez okularów, drogi pewny nie jestem. Co zaś do ciebie, panie Dawidzie, polecam ci towarzystwo Torrance’a, który jest bardzo przyjemnym chłopakiem. Tylko pamiętaj, że zbytecznem jest, aby usłyszał coś więcej o twoich lub pana Thomsona przygodach.
Poszli obaj naprzód, zajęci rozmową, ja i Torrance postępowaliśmy za nimi w pewnem oddaleniu.
Noc już zupełnie zapadła, gdy zbliżyliśmy się ku domowi stryja. Ciemno było i cicho tylko miły wietrzyk szumiał z południowo-zachodniej strony, przygłuszając odgłos naszych kroków. W całym domu było zupełnie ciemno, zdawało się, że stryj udał się na spoczynek. Było to najlepszem dla naszych zamiarów. Szeptem odbyliśmy ostatnią naradę, oddaleni od domu już tylko o kilkadziesiąt kroków, następnie prawnik, jego pisarz i ja, ukryliśmy się za węgłem domu, a Alan podszedł bliżej i zaczął stukać do drzwi.

XXIII.
Odzyskuję mą własność.

Alan stukał długo; nareszcie usłyszałem szelest otwieranego ostrożnie okna i widziałem, jak stryj umieścił się w swojem obserwatorjum. Dość było widno, aby stamtąd mógł widzieć Alana, stojącego, jak czarny cień, na progu domu. My trzej świadkowie byliśmy zupełnie przed jego wzrokiem ukryci, nie było więc nic takiego, co mogło wydać się groźnem uczciwemu człowiekowi w jego własnym domu. Stryj jednak patrzał badawczo przez jakiś czas na stojącego mężczyznę a gdy się odezwał, w głosie jego czuć było obawę.
— Co to jest? — spytał, — czego żądasz? to nie jest pora na odwiedziny dla przyzwoitych ludzi, a nie chce mieć do czynienia z nocnemi ptakami. Muszę cię uprzedzić o tem, że w ręku trzymam nabity pistolet.
— Czy mówię z samym panem Balfour? — odrzekł Alan, cofając się i patrząc do góry w ciemnościach. — Bądź no pan ostrożny z tym pistoletem, bo jeszcze może pęknąć.
— Co cię tu sprowadza i kim jesteś? — zapytał stryj gniewnie.
— Co do mego nazwiska, nie mam zamiaru ogłaszać go na całą okolice, lecz inna rzecz co do tego, co mnie tu sprowadza. Dotyczy to więcej pana, niż mnie, i jeżeli pan koniecznie tego sobie życzy, to mogę to głośno wypowiedzieć.
— A cóż to takiego? — spytał.
— O Dawidzie, — rzekł Alan,
— Coś powiedział? — krzyknął stryj zmienionym głosem.
— Czy każesz wymienić i nazwisko?
Nastąpiła pauza; po chwili stryj oświadczył z pewnem wahaniem, że może lepiej będzie, gdy go wpuści do domu.
— I mnie się tak zdaje rzekł Alan — że byłoby to lepiej, lecz w tem kwestja, czy ja się na to zgodzę. Powiem panu stanowczo, że tu, na progu, rozmówimy się w tej sprawie. Tu, lub nigdzie. Wiedz pan, że jestem nieugięty, równie jak pan, i że mówisz z gentlemanem z lepszej, niż sam jesteś, rodziny.
Ta zmiana frontu zbiła Ebenezera z tropu; długą chwilę zastanawiał się, potem rzekł:
— Niech i tak będzie, gdy inaczej być nie może. — I zamknął okno.
Schodzenie ze schodów zajęło mu dużo czasu, a otwieranie wszystkich ryglów jeszcze więcej. Na każdym schodzie i przy każdym ryglu przystawał, drżąc z obawy. W końcu jednak usłyszeliśmy skrzypnięcie zawiasów i stryj wysunął się ostrożnie na zewnątrz i usiadł u góry na schodach, z pistoletem w ręku.
— A teraz, pamiętaj o tem, że jeżeli się na krok zbliżysz, to cię zastrzelę.
— Bardzo uprzejme wezwanie bez wątpienia — rzekł Alan.
— Tak, gdyż przeczuwam zasadzkę i muszę się mieć na baczności. A teraz, gdy się już wzajemnie rozumiemy, możesz wymienić swój interes.
— Otóż — mówił Alan — pan, który masz tak bystre pojęcie, spostrzegłeś zapewne, że jestem obywatelem Górnej Szkocji. Nazwisko moje do rzeczy nie należy. Przyjaciele moi zamieszkują prowincję, blizką wyspy Mull, o której niewątpliwie słyszałeś. W tych stronach rozbił się okręt, a nazajutrz, gdy jeden z mych przyjaciół szukał szczątków tego okrętu na wybrzeżu, spostrzegł nawpół utopionego chłopca. Przywrócił go do przytomności i umieścił w ruinach zamku, gdzie pozostaje do dzisiejszego dnia. Pociąga to za sobą wielki koszt dla nas wszystkich. Przyjaciele moi są jeszcze nieco dzicy i nie bardzo liczą się z prawem. Gdy się dowiedzieli, że chłopiec posiada zamożnych przyjaciół, a szczególniej, że jest twoim rodzonym bratankiem, panie Balfour, żądali, żebym pana odwiedził i rozmówił się z nim w tym przedmiocie. Odrazu muszę panu powiedzieć, że jeżeli nie będzie między nami zgody na pewne warunki — to prawdopodobnie... mógłbyś go już więcej nigdy nie zobaczyć! Gdyż moi przyjaciele — dodał Alan z prostotą — wcale nie są ludźmi zamożnymi.
Stryj odchrząknął:
— Nie bardzo mi na tem zależy. On był zawsze złym chłopcem i niemam powodu mięszać się w tę sprawę.
— No, no — rzekł Alan — widzę, do czego dążysz: udajesz obojętnego, abyśmy zażądali mniejszego okupu.
— O! nie, to szczera prawda. Ten chłopiec nie obchodzi mnie wcale i żadnego okupu nie zapłacę. Możecie z nim zrobić, tylko wam się podoba.
— Cóż u djabła! — krzyknął Alan — krew przecież nie woda. Już chociażby dla samego wstydu nie możesz opuścić syna twego brata — a jeżeli to zrobisz i ludzie się o tem dowiedzą — stałbyś się nie bardzo popularnym w twej okolicy.
— I tak nie cieszę się wielką popularnością — odrzekł Ebenezer.
— W takim razie, trzeba będzie tak urządzić, aby sam Dawid panu to powiedział.
— W jaki sposób? — krzyknął stryj ostro.
— A to w taki — powiedział znów Alan. — Przyjaciele moi trzymać będą zapewne Dawida tak długo, dopóki będą mieli widoki zyskania na tem pieniędzy; gdy widoki te znikną, pozwolą mu pójść, dokąd zechce, choćby na złamanie karku.
— O! na to także jestem obojętny. Wcaleby mnie to nie rozczuliło.
— Ja też tak sobie myślałem. Z wszystkiego, co słyszałem i co słyszę, wnoszę, że są tylko dwie drogi wyjścia: albo pan kochasz Dawida i zapłacisz za niego, aby go mieć z powrotem, — albo masz słuszne powody, dla których chętnie pozbyłbyś się go, i zapłacisz nam, żeby go trzymać. O pierwszej drodze niema już co mówić, gdyż stanowczo przeczysz temu, że go kochasz. Więc zostaje ta druga, która nam wszystkim powinna porządnie napełnić kieszenie.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?
— Czy tak? Otóż widzisz panie Balfour, rzecz jest taka: nie chcesz pan, aby chłopiec wrócił — więc chcesz, abyśmy temu przeszkodzili. Wiele zapłacisz?
Stryj nie dał żadnej odpowiedzi, tylko kręcił się niespokojnie na swem siedzeniu. Alan mówił dalej:
— Chciałbym panie, abyś poznał, że jestem gentelmanem; noszę wysokie imię i nie rozbijam się darmo u cudzych drzwi. Więc jedno z dwojga: Albo daj mi natychmiast stanowczą odpowiedź, albo — przysięgam ci, że utopię 3 stopy żelaza w twoich wnętrznościach.
— Człowieku, co ci się stało? Zostaw mi chwilę do namysłu! — krzyknął stryj, porwawszy się na nogi. Jestem prostym człowiekiem, a nie tancmistrzem i staram się, o ile mogę, być grzecznym. Wstydź się swych gróźb. Wnętrzności — powiadasz? A gdzież ja będę i gdzie będzie mój pistolet?
— Proch i twoje stare ręce mają się tak do stali Alana, jak ślimak ma się do jaskółki. Zanimby twój trzęsący się palec znalazł kurek, rękojeść mego sztyletu sterczałaby już w twej piersi.
— Może to prawda — rzekł stryj. Niech więc będzie, jak ty chcesz, nie sprzeciwię się. Powiedz mi, wiele żądasz, a może przyjdzie między nami do zgody.
— Tymczasem żądam tylko otwartości krótko mówiąc: czy chcesz, żebyśmy chłopca sprzątnęli, czy też, żebyśmy go trzymali?
— O zmiłuj się! — krzyknął Ebenezer — tak mówić nie można!
— Zabić, czy trzymać? — naciskał Alan.
— Trzymać, trzymać! — jęczał stryj — nie chcę przelewu krwi.
— No, jak się panu podoba. Ale to drożej kosztować będzie!
— Drożej? Więc wolicie splamić się zbrodnią?
— Jedno i drugie jest zbrodnią. A zabić jest łatwiej i bezpieczniej. Trzymać chłopca będzie ciężkiem zadaniem.
— Jednak chcę, żeby go trzymać — odpowiedział stryj. — Nigdy nie byłem w otwartej sprzeczności z moralnością i nie zacznę nim być teraz, dla przyjemności dzikiego górala.
— Jesteś pan dziwnie skrupulatny.
— Jestem człowiekiem, posiadającym zasady — powiedział prostodusznie Ebenezer — a jeżeli za to mam płacić, to zapłacę! Zresztą, wszak to syn mego brata.
— No, tak, tak, dobrze, a teraz co do ceny. Nie łatwo mi ją oznaczyć, wprzód chciałbym być poinformowany co do pewnych faktów. Naprzykład chciałbym wiedzieć, wiele od pana dostał Hoseason za pierwszą przysługę?
— Hoseason! — krzyknął stryj, zaskoczony znienacka — a to za co?
— Za porwanie Dawida.
— To kłamstwo! ohydne kłamstwo! On nigdy nie był porwany, skłamał, kto to powiedział! Porwany! pojechał z własnej woli!
— Nie jest to ani moją, ani pańską winą że Hoseason jest człowiekiem, któremu ufać nie można.
— Co przez to rozumiesz? — krzyknął Ebenezer — czy Hoseason mówił?
— A jakimże sposobem wiedziałbym o tem, stary głupcze! Hoseason i ja jesteśmy wspólnikami, pracujemy razem. Widzisz więc, że wybiegi na nic się nie przydadzą. I otwarcie powiedzieć muszę, żeś nie mądrze postąpił, dopuszczając naszą spółkę do twoich spraw prywatnych. Lecz to się już zmienić nie da, musisz tak się wyspać, jakeś sobie posłał. A teraz idzie tylko o to, abyś wyznał, wiele mu zapłaciłeś.
— A czy on ci nie powiedział? — spytał stryj.
— To jest moja rzecz — rzekł Alan.
— Mówił, czy nie mówił — powiedział Ebenezer — wszystko jedno, bo pewnie skłamał. Dałem mu 20 funtów. Lecz chcę być z tobą zupełnie rzetelnym: prócz tej sumy miał taką samą dostać za sprzedanie chłopca w Karolinie. Lecz to już nie z mojej kieszeni.
— Dziękuję ci, panie Thomson, to mi już najzupełniej wystarcza — wychodząc z ukrycia zawołał prawnik; a potem dodał z wyszukaną grzecznością: — Dobry wieczór, panie Balfour!
Stryj nie wymówił ani słowa. Siedział cicho na górnym szczeblu i patrzał na nas, jak skamieniały. Alan rzucił na bok jego pistolet, a prawnik, ująwszy go pod ramię, podniósł z progu, wprowadził do kuchni i posadził na krześle obok komina, na którym ogień jeszcze się tlił.
— No, no, panie Ebenezerze, nie bądź tak przygnębionym, przyrzekam, że łatwo przyjdziemy do porozumienia. Teraz zaś daj nam klucz od piwnicy, w której znajduje się wino jeszcze z czasów twego ojca, a mój pisarz przyniesie butelkę, którą wypijemy na cześć pomyślnego wypadku, jakim jest powrót twego bratanka.
Ogier na kominku czynił miejsce wesołem, butelka z winem stała na stole, dobrą kolację wyjęto z koszyka. Torrance, Alan i ja zasiedliśmy, podczas gdy prawnik ze stryjem przeszli do sąsiedniego pokoju na naradę. Pozostali tam zamknięci godzinę dla dokładnego porozumienia się. Gdy wrócili, stryj mój i ja podaliśmy sobie dla formy ręce na zgodę. Warunki były takie, że stryj zobowiązał się płacić mi rocznie dwie trzecie dochodu z Shaws, a Rankeillora wynagrodzić za przeprowadzenie sprawy. Tak więc żebrak z bajki powrócił do domu i został bogaty. Gdy tej nocy położyłem się do snu na skrzyni w kuchni, byłem człowiekiem, mającym imię i znaczenie w okolicy. Rankeillor, Alan i Torrance spali chrapiąc na swoich twardych łożach, a ja, który pod gołem niebem i w błocie, i na kamieniach tyle nocy twardym snem przespałem, często z pustym żołądkiem i z groźbą śmierci przed oczyma, dziś, rozrzewniony i poruszony do głębi tą zmianą na dobre w moim losie bardziej, niż wycierpianą krzywdą i bólami, leżałem do świtu wpatrzony w ogień, rojąc plany na przyszłość.

XXIV.
Pożegnanie.

Ja więc stanąłem u portu. Lecz Alan, któremu tyle zawdzięczałem, był jeszcze ciągle ściganym zbiegiem, w niebezpieczeństwie życia. Ciążył na mnie również obowiązek względem James’a of the Glens, który został przez nas wmieszany w tę fatalną, a tak niesłusznie rzucającą na nas podejrzenie, sprawę morderstwa. Zaraz następnego poranka, przechadzając się z Rankeillorem przed domem, wyspowiadałem się przed nim z obu tych trosk.
Obowiązek mój względem Alana był jasnym i w oczach prawnika żadnej nie ulegał wątpliwości: muszę dopomódz mu do opuszczenia kraju, bez względu na niebezpieczeństwo i za każdą cenę.
Co zaś do James’a, nie podzielał mego zdania.
— Pan Thomson jest co innego, a jego krewny znów co innego. Nie znam dokładnie faktów, lecz domyśleć się mogę, że pewien znakomity lord, (nazwijmy go D. of A., jeżeli pozwolisz), jest zainteresowany w tej sprawie. D. of A. jest znakomitą osobistością, o wysokich przymiotach, i jeżeli będziesz chciał udaremnić jego zemstę, będzie miał jedyny tylko sposób na unieważnienie twego świadectwa, to jest: posadzić ciebie na ławie oskarżonych. A wtedy będziesz w takich samych tarapatach, jak ten krewny Thomsona. Powiesz, że jesteś niewinnym — ale wszak i James jest również niewinny. Stanąć przed tamtejszym sądem przysięgłych, pod zarzutem morderstwa, tam popełnionego, znaczy tyle, co dostać się na szubienicę.
Przybrałem możliwie prostoduszną minę i rzekłem:
— W takim razie, panie, musiałbym być powieszonym — czy nie tak?
— Kochany chłopcze, zawołał, — idź w imię Boże i uczyń, co uważasz za słuszne! Cofam, com powiedział. Idź, i spełń swój obowiązek, i, jeżeli tak być musi, zgiń, jak gentleman. Bywają jeszcze gorsze rzeczy na świecie, niż zginąć na szubienicy.
Wrócił do domu bardzo wzruszony, (widziałem, że bardzo mu się podobał mój sposób myślenia), i napisał dla mnie dwa listy, dodając do nich swoje komentarze podczas pisania.
— Ten — rzekł — jest do moich bankierów, „The British Linen Company“, otwieram w nim kredyt na twoje imię. Naradź się z panem Thomsonem; on wie, jak się wziąć do rzeczy w swoim wypadku — a ty będziesz mógł dostarczyć środków. Spodziewam się, że zawsze będziesz rozumny w kwestji pieniężnej, lecz w takim interesie, jak Thomsona, można być nawet rozrzutnym. A teraz, co do jego krewnego: zdaje się, że nie wynajdziemy lepszego sposobu, nad ten, abyś się udał do prokuratora, opowiedział mu to, co zaszło w twej obecności, i ofiarował swoje świadectwo w sądzie. Czy on zrobi z tego użytek, czy nie, to jest inną kwestją, która się oprze o D. of A.
Ten drugi list jest do uczonego, twego imiennika, pana Balfour z Pilrig — daję ci go, abyś mógł się stawić przed lordem adwokatem dobrze rekomendowany. Lepiej to będzie wyglądać, gdy zostaniesz przedstawionym przez kogoś, noszącego to samo, co ty, nazwisko, a lord z Pilrig, którego bardzo poważam, ma wysokie znaczenie i bardzo dobrze jest widziany przez lorda adwokata Granta. Nie trzeba wdawać się w szczegóły, i niepotrzebnem jest wspominać o panu Thomsonie. Naśladuj co do zwięzłości twego imiennika: jest on dobrym wzorem. Bądź dyskretnym w twoim stosunku z prokuratorem. A teraz, żegnam cię, panie Dawidzie, niech Bóg cię prowadzi!
Potem udał się z Torransem w powrotną drogę do Ferry, a ja i Alan skierowaliśmy swe kroki na drogę do Edynburga.
Uszedłszy gościńcem pewną przestrzeń, odwróciliśmy się, aby popatrzeć na dom moich przodków. Stał on nagi, wielki i bezdymny, jak jaka niezamieszkała miejscowość, tylko w jednem z okien szczytowych widzieć można było daszek od czapki, poruszający się w różnych kierunkach, jak główka królika w norze.
Szliśmy wolno naprzód, myśląc o zbliżającej się chwili rozstania i o wszystkiem, cośmy razem przeżyli. Postanowiliśmy, że Alan zostanie w hrabstwie, przebywając w różnych miejscach, lecz w oznaczonej godzinie codzień oczekiwać będzie mnie, lub wiadomości odemnie w uplanowanem miejscu. Tymczasem miałem wyszukać adwokata Stewarta z Appin, któremu zupełnie ufać mogłem; jego to staraniem będzie znaleźć okręt, i urządzić wszystko do bezpiecznej przeprawy dla Alana.
Doszliśmy do Corstorphine, gdzie drogi nasze rozchodziły się. Tu jeszcze raz powtórzył, co było między nami ułożone. Oddałem mu gwineję, którą miałem od Rankeillora, żeby coś miał tymczasem na żywienie się, potem spojrzeliśmy w milczeniu ku miastu Edynburg, i uścisnąwszy sobie dłonie, rozłączyliśmy się. Nie patrzyliśmy sobie prosto w twarz, aby nie uledz wzruszeniu — również nie oglądaliśmy się za sobą. Lecz gdy szedłem ku miastu, ogarnęło mnie uczucie takiej pustki i osamotnienia, że miałem pokusę usiąść przy drodze, i płakać jak dziecko. Około południa znalazłem się na ulicach stolicy. Ogromnie wysokie budynki o 10 i 15 piętrach, wąskie łukowate wejścia, ciągle przepełnione przechodniami, zamęt i ruch, złe powietrze i piękne stroje i setki innych szczegółów wprawiły mnie w osłupienie, i dałem się bezmyślnie pociągnąć tłumowi — jednak przez cały ten czas myśl rozstania się z Alanem nie opuszczała mnie.

∗             ∗

W tem właśnie miejscu autor rozstaje się z Dawidem. Jak powiodła się ucieczka Alana, i co zostało uczynione w sprawie morderstwa, z wielką ilością zajmujących szczegółów, kiedyś może znów się w książce ukaże. Jest to jednak rzeczą zależną od życzenia czytelników. Autor polubił bardzo Dawida i Alana i spędziłby dużo jeszcze czasu w ich towarzystwie, lecz nie jest pewny, czy nie pozostawionoby go samego. W tej obawie, i nie chcąc, aby ktoś do niego miał żal, pośpiesza zapewnić, że obu im dobrze się działo, i jeżeli czego im w życiu zabrakło, to nigdy honoru, ani uczciwości.

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.