Dzwonek świętej Jadwigi/Akt III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dzwonek świętej Jadwigi |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Mikołów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czarniecki. (wchodząc ze Stachem do pokoju). Chodźcie dalej, mój Stachu; podobno byliście w Berlinie z Gałką?! Cóż tam nowego?
Stach. Ano nic nowego. (Usiada na ławie).
Czarniecki. Czyś się widział z Kazimierzem?
Stach. Ano widziałem.
Czarniecki. Nie dał ci on listu?
Stach. Toć nie dał. Mój gospodarzu, jeżeli się nie rozgniewacie, to się was o coś zapytam.
Czarniecki. Cóż takiego? proszę.
Stach. Ano już to człowiek dojrzał i nie chce mi się też już dłużej tak tyrać po służbach.
Czarniecki. Ej, to myślisz o założeniu własnego gospodarstwa?
Stach. Ano zgadliście. Najpierw chciałbym się ożenić.
Czarniecki. Jeżeli mi się wolno zapytać, obrałeś to już sobie żonkę?
Stach. Ano obrałem, ale się wstydzę powiedzieć jej o tem. A więc przyszedłem was prosić, abyście to tam wy jako sporządzili.
Czarniecki. Domyślam się, że mnie obierasz za swojego swata, albo jak to mówią kletę? Skądże ci to przyszło, że mnie obierasz za rzecznika? Źle wyjdziesz na tem, bo ze mnie niewielki gaduła, a do tego potrzeba wyparzonego języka: nadto wiesz że nie rad wychodzę.
Stach. Ano wychodzić nie potrzebuiecie.
Czarniecki. A cóżto, sama tu przyjdzie twoja oblubienica?
Stach. Ano adyć tu jest.
Czarniecki. Słuchaj, żonko ciekawe rzeczy: Stach chce się żenić, mnie prosi za swata i powiada, że jego oblubienica w domu naszym się znajduje.
Barbara. (z zadziwieniem). Stach chce się żenić? jego kochanka w naszym domu? jakżę to mam rozumieć. Przecież Stach o mnie nie myśIi, a oprócz Anneczki niema tu nikogo więcej.
Stach. Właśnie też o Anneczce myślę.
Czarniecki. Ha... ha... ha! patrzcie mi, on wie co dobre.
Stach. (nieco obrażony). Ano, ja tu nie żartuję, bo to nie żarty jak często powtarza mój gospodarz.
Barbara. Ale powiedzże mi Stachu, co ci po żonie?
Stach. Ano, pomógłbym jej też w gospodarstwie: przyniósłbym wody, narąbałbym drzewa, zakolebałbym też. Ano widzicie... że wiem na co chłop w chałupie.
Czarniecki. (śmiejąc się). Żeby cię gęś kopła tylną nogą.
Stach. Ano mnie tu nie do śmiechu, powiedzcie mi, czy mi dacie Anneczkę, bo jak nie, to na złość dla was wezmę inną. Mnie się zdaje, że mnie
Anneczka będzie chciała.
Czarniecki. (żartując). Trzeba zawołać Anneczkę (woła) Anneczko! (Anneczka wbiega).
Czarniecki. (popychając Stacha). No dalej.
Stach. Ano... ano...
Barbara. Ej, to ja cię wybawię z kłopotu. Słuchaj Anneczko. Stach prosi nas o twoją rękę.
Anneczka. (prawie w oburzeniu). Stach o moją rękę? (spokojniej) mameczka wie o mojem postanowieniu. Ja nigdy nie pójdę za mąż! (odchodzi).
Czarniecki. Widzisz Stachu, z tej mąki nie będzie chleba.
Stach. Ej, wiem ja ci przyczynę: nabiła sobie głowę Kazimierzem! ale z tej mąki też nie będzie chleba, bo Kazimierz bierze sobie jakąś berliniankę.
Barbara. Co ty mówisz Stachu? to być nie może, boby nam Kazimierz był o tem coś pisał.
Stach. Ano nie pisze, bo się boi.
Czarniecki. Czegożby się to bał?
Stach. Ano, bo jego kochanka nie jest katoliczką.
Gałka. (wchodząc). Dobry wieczór. (Do Stacha). A cóż się ty tu wałęsasz?
Stach. Ano bardzo ważny interes.
Gałka. Czy znowu o żeniaczce. Od kilku dni szaleje, staremu się w głowie przewróciło.
Stach. Wam się cztery razy przewracało, ady to nic; mieliście już cztery żony, a mnie to ani jednej nie życzycie.
Gałka. Ej, weźmij sobie i dziesięć, ale patrz żebyś do wołów przyszedł, bo inaczej zaraz cię wypędzę.
Stach. (odchodząc). Tak to, tak idzie biednemu człowiekowi.
Barbara. Stach nas tu chciał przestraszyć jakąś straszną bajką, że się Kazimierz żeni w Berlinie i to z niekatoliczką.
Stach. (do siebie). Obrzydły gaduła (do Czarnieckich). Co on tam wie o tej sprawie.
Barbara. (z trwożną ciekawością). O jakiej sprawie?
Gałka. (siadając pomieszany). Muszę wam to szczegółowo opowiedzieć. Wiecie, że za mojem staraniem wasz Kazimierz dostał się do fabryki p. Lehmana, który między berlińskimi fabrykantami pierwsze zajmuje miejsce. Wiecie także i to, że p. Lehman całą fabrykę oddał pod zarząd Kazimierzowi, który dopiąwszy posady inspektora, jest sobie teraz panem całą gęba.
Barbara. Dziękujemy codziennie Bogu za szczęście naszego dziecięcia.
Gałka. To jeszcze nie koniec szcześcia! Kazimierz chłopiec urodziwy, do tego zaopatrzony w porządne ubranie, wpadł w oczy Herminie, jedynaczce fabrykanta, która za nim szaleje, a nawet niebezpiecznie zachorowała. Koniec końcem, fabrykant swoją córkę i cały swój majątek gotów jest oddać waszemu Kazimierzowi. To nie jest bagatela ożenić się z córką takiego bogacza, co pierwszego lepszego magnata na Górnym Śląsku w kieszeń schować może. Oj, będziecie też to mieć życie na stare lata! Co tylko dusza zapragnie, wszystko wam będzie na usługi, chyba wam ptasiego mleka jeszcze zabraknie.
Czarniecki. Musi tu coś innego zachodzić, czemuż nam Kazimierz dotąd o tem ani słówka nie pisał.
Barbara. Czy już tak zhardział, że się obejdzie bez naszej rady?
Gałka. A i pocóż tu rady, kiedy się szczęście sypie jak z miecha.
Barbara. Nie wszystko złoto co się świeci.
Gałka. Ale cały interes Kazimierza czy się świeci czy nie świeci, jest litem złotem. Ogromny majątek! miliony! Mnie wiele na tem zależy, żeby się ta para zeszła. Założylibyśmy potem z Kazimierzem handel do spółki. Zakupiłbym potem wszystkie ruskie woły.
Czarniecki. Panie Gałko, nie odchodźcież od rzeczy, powiedzcie nam szczerą prawdę. Stach nam coś wspomniał o wierze.
Gałka. Ej, tylko o to jeszcze chodzi, czy wy na to zezwolicie.
Barbara. Jeżeli jest poczciwą katoliczką, cóżbyśmy się mieli sprzeciwiać.
Gałka. No, katoliczką jeszcze nie jest, ale ją tam Kazimierz pewnie przerobi.
Barbara. O ja nieszczęśliwa! więc na to wychowałam syna?
Czarniecki. Na to nigdy nie zezwolę, a jeżeli przeciw mojej woli postępować będzie, wyrzeknę się go.
Gałka. Jeżeliby Kazimierz był złym synem obszedłby się teraz bez was, będąc tak bogatym, lecz to właśnie świadczy o dobroci jego serca, że mimo bogactwa stara się o wasze zezwolenie. Kazimierz dobry katolik, a wy także; jeżeli się wszyscy przyłożycie, łatwo ją nawrócicie, jeszcze będziecie mieć wielką zasługę.
Barbara. Czem skorupka za młodu nawrze tem już zawsze trąci.
Gałka. Ale ta skorupka jeszcze nie nawrzała.
Czarniecki. Od małżeństwa zawisło szczęście lub nieszczęście całego życia. Już mi się zaczęła siódma dziesiątka, byłem daleko w świecie i poznałem tysiące rodzin, lecz nabrałem tego przekonania, że między tysiącem mieszanych małżeństw, ledwie pięć znajdziesz szczęśliwych.
Gałka. No, jabym ręczył za to, że Kazimierzowe będzie szóste.
Barbara. O po cóż Kazimierz poszedł w świat i wydał się na takie niebezpieczeństwo. Chcieliśmy zapewnić dziecku los, a teraz nas Bóg karze
za to, żeśmy się chcieli wynosić nad nasz stan.
Gałka. Ale to właśnie Bóg mu dał takie szczęście.
Barbara. Nie słyszałam jeszcze, żeby mamona kogo uszczęśliwiła.
Czarniecki. Szczęście nie siedzi w worku lecz (uderzając sie w piersi) tu, w sercu, w którem szczera wiara panuje, a wszystko inne tylko złudzenie, marność.
Barbara. Drogi mężu! żyliśmy w ustawicznem ubóstwie, były nawet czasy, żeśmy w garnek nie mieli co wstawić. Powiedz panu Gałce, czyśmy się kiedykolwiek policzali do nieszczęśliwych (Do Gałki). Bogactwo nie jest podstawą szczęścia.
Gałka. Że się kochacie, to też wiodło się wam aż do dziś dnia dobrze, lecz Kazimierz z Herminą jeszcze tysiąc razy więcej się kochają. To wasz przesąd, że gardzicie bogactwem. Rozważcie sobie, wiele to dobrego Kazimierz może czynić ubogim, kościołowi itd.
Czarniecki. Przed obliczem Pańskiem grosz wdowi tyle płaci, co i worek złota bogacza.
Gałka. Biedny Kazimierz! nie przypuszczał nigdy, żeby rodzice byli tak zawzięci.
Barbara. Nie przypuszczałam nigdy, żeby dziecko moje, które sumiennie wychowałam, tak lekceważyło wiarę.
Gałka. Wy hałasicie, jak gdyby już przeszedł na Mahometanina, a on tymczasem myśli o nawróceniu zbłąkanej owieczki.
Czarniecki. Kościół zakazuje mieszanych małżeństw; a kto kościoła nie słucha, mówi Apostoł, tego uważaj za poganina.
Gałka. Widzę, że z wami nie dojdę do ładu, żebyście tylko nie pożałowali, że odpychacie od siebie szczęście. Bądźcie zdrowi. (Odchodzi).
Barbara. I czegóż doczekałam na moje stare lata! Dziecko, które nad miarę kochałam, zadaje mi najcięższy cios!
Czarniecki. Wypełniliśmy nasze powinności, więcej po nas Bóg wymagać nie będzie (po chwili milczenia). A wreszcie przecież jeszcze nie stracony! pójdę do księdza dobrodzieja, poproszę go, żeby do Kazimierza napisał list. l ja sam pisać będę i prosić dziecko na miłość Boską! Kazimierz miał dotąd dobre serce; niepodobna, żeby w krótkim czasie tak zakamieniał i wcale nie zważał na prośby i łzy rodziców.
Barbara. O ja inaczej malowałam sobie przyszłość naszą, a teraz się wszystko zmieniło.
Czarniecki. Nie przystoi na chrześcijan rozpacz. Szukaj pomocy u Tego, w ręku którego serca są miękkim woskiem.
Barbara. Któż przychodzi?
Czarniecki. (Idzie i otwiera drzwi).
Żebrak. (wchodząc). Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Czarniecki. Na wieki. Proszę dalej ojcze, odpocznijcie.
Żebrak. Bóg wam zapłać za miłe przyjęcie. O jak to miło sercu, kiedy po długiej tułaczce po obcych krajach, znów na ojczystej ziemi spotkać staropolską gościnność.
Barbara. Więc z daleka przychodzicie?
Żebrak. Oj z daleka, bo już drugi rok podróżuję, odbywszy więcej jak tysiąc milową drogę. Słyszeliście o Sybirze!?
Barbara. Usiądźcie ojcze. Ile razy nam kto przypomni Sybir, staje nam na myśli drogi przyjaciel, który zginął w wodach Wołgi.
Żebrak. Któż policzy Polaków, którzy tam zginęli, i którzy daremnie tęsknili za rodzinną ziemią, i nie dostąpili tego szczęścia jak ja. Nie pojmiecie, co to znaczy to słówko Ojczyzna!
Czarniecki. l dopieroście teraz przybyli?
Żebrak. Wczoraj wyjechałem z Berlina. Gdyby nie poczciwy młodzieniec, także Górnoślązak, którego poznałem w Berlinie, bylbym musiał pieszo wędrować kilka tygodni, lecz poczciwy Kazimierz zapłacił za mnie kolei.
Barbara. Kazimierz!? I my mamy w Berlinie syna, któremu także Kazimierz.
Żebrak. Kazimierz, którego ja poznałem, jest zarządcą wielkiej fabryki, pobożny i uczciwy chłopak.
Czarniecki. I nasz syn był pobożny, lecz teraz...
Barbara. Podobno zapiera się wiary.
Żebrak. Ten Kazimierz pochodzi z rodziny Czarnieckich, a już nazwisko jego daje mi rękojmią jego poczciwości.
Barbara. Boże!... to mój syn!...
Żebrak. Ciesz się, matko, z takiego dziecięcia.
Barbara. Lecz przestraszył nas ktoś, że się przeniewierzył Kościołowi i bierze sobie niekatoliczkę.
Żebrak. Był w niebezpieczeństwie, lecz twój medalik z Matką Boską Częstochowską, a raczej Najświętsza Panna nie dała mu upaść.
Czarniecki. A więc to mój syn porzucił zamierzane małżeństwo?
Żebrak. Z tego niebezpieczeństwa wybawił go dzwonek świętej Jadwigi.
Barbara. Dzięki Bogu! jakże się to stało?
Żebrak. Już był zezwolił na to, że przed ślubem każe się wpisać w księgę innowierców. Wstydząc się uczynić tego we dnie, wieczorną porą szedł do pastora, a właśnie w tej chwili koło kościoła św. Jadwigi, kiedy na wieży odezwał się dzwonek na „Anioł Pański.“ Pobożne wychowanie wasze było przyczyną, że zatrzymawszy się przed bramą kościoła, zdjął swój kapelusz i odmówił wieczorne „Zdrowaś Maryo.“ Tu podczas modlitwy przypomniało mu się, że już ostatni raz odmawia „Anioł Pański,“ a przez zamierzony krok wyrzecze się Najświętszej Panny. Głos dzwonka św. Jadwigi był pobudką, że się upamiętał i nawet Berlin opuścił, aby się ratować z niebezpieczeństwa.
Barbara. Jakże Ci dziękować, Najświętsza Panno? Prawdziwie moja szpinka jest wielkim skarbem, bo nowy cud uczyniła!
Czarniecki. Nic o tem nie wiemy, że Kazimierz opuścił Berlin, i gdzież teraz bawi?
Żebrak. Posłał mnie przed sobą do rodziców, aby wyprosić dla niego przebaczenie.
Barbara. Więc powraca do domu?
Żebrak. Może już jest niedaleko.
Barbara. Mój Kazimierz... gdzie?
Żebrak. (otwierając drzwi). Oto wasz syn ocalony.
Kazimierz. (wszedłszy, pada do nóg rodziców). Przebaczenia!
Czarniecki. Dopiero teraz poznaję prawdę słów, że większa radość w niebie nad nawracającym się, jak nad 99 sprawiedliwymi.
Kazimierz. (powstając, rzuca się w objęcia ojca, a potem wskazując na żebraka). Pierwsza po Bogu wdzięczność należy się temu pobożnemu starcowi, którego spotkałem u drzwi kościoła św. Jadwigi. Przypomniawszy mi rodziców, o których w tej chwili zapomniałem; zatrzymał mnie nad przepaścią, w której wiara moja byłaby zginęła.
Barbara. Niech ci Bóg zapłaci, czcigodny ojcze!
Czarniecki. I jakże ci się odwdzięczymy?
Żebrak. Toście mi już tysiąckrotnie zapłacili, wychowawszy opuszczoną sierotę.
Barbara. Annę?
Czarniecki. Czy ją znasz?
Żebrak. (drżącym głosem). To moje dziecię! Ja Ludwik Paprocki, którego Moskale wywieźli na Sybir.
Barbara. Czy to być może?
Anna. (wchodząc, uderzona widokiem Kazimierza). Witam pana...
Kazimierz. Anneczko! tak witasz Kazimierza, który wiernie chował twój pierścień?
Anna. Powiadał mi Stach na polu, że Kazimierz wielkim panem, i że... (zakrywa twarz rękami).
Kazimierz. Że Kazimierz zapomniał o Annie, nieprawda?...
Anna. Powiedział mi, że wpadł w sidła...
Kazimierz. Dzięki Bogu, uwolniłem się z nich tak, że całe serce ofiarować ci i śmiało o twoją rękę prosić mogę.
Anna. (smutnie). Zawiodłeś się, Kazimierzu. Kocham cię miłością siostry, ale więcej nie żądaj.
Kazimierz. (do siebie). Zasłużyłem na to upokorzenie. (Do Anny). Chcesz mnie ukarać, Anneczko!
Anna. Nie zrozumiałeś mnie, Kazimierzu. Kiedy ojca mojego w kajdanach wywozili na Sybir, a z nim tysiące i tysiące nieszczęśliwych rodaków, wtedy ja biedna dziewczyna zawołałam do Boga: „Boże, ofiaruję Ci całe moje życie, a natomiast zmiłuj się nad ojcem i nieszcześliwym narodem.“ Myślałam. że takim sposobem wybawię i ojca i utrapionych katolików pod Moskalem. Chociaż później dowiedziałam się, że ojciec mój zginął pod lodami Wołgi, jednak nie uważam się być uwolnioną od mojego ślubu. Były czasy, że o niem chwilowo zapomniałam, lecz gdym sie dowiedziała, że pan Kazimierz jest w największem niebezpieczeństwie utracenia Wiary św., wtedy powtórnie uczyniłam ślub, że jeżeli Najświętsza Panna ocali Kazimierza, całe życie poświęcę pielęgnowaniu nieszczęśliwych. Ksiądz dobrodziej wie o mojem postanowieniu i pisał do Sióstr Miłosierdzia, aby mnie przyjęły do swego klasztoru.
Kazimierz. Jeszcześ nie w klasztorze, a nawet i tam, jako nowicyatka, masz rok czasu do namysłu. A choćby i nie to, bez zezwolenia ojca tak ważnego kroku uczynić nie możesz.
Anna. (do Czarnieckich). Kochani rodzice wiedzą o moim zamiarze.
Kazimierz. Lecz twój rodzony ojciec...
Anna. Mam przekonanie, że patrząc na mnie z nieba, błogosławi mojemu przedsięwzięciu. Wiem o tem, że w zaciszu klasztoru nieustannie
za jego duszę i za moją mateczkę modlić się będę.
Kazimierz. A jeżeli jeszcze żyje na ziemi? Może wieść o jego śmierci wcale nieprawdziwa!
Anna. Nie wzbudzaj we mnie daremnej nadziei!
Kazimierz. W Berlinie nabrałem wiadomości, że ojciec w owym wypadku na Wołdze nie zginął.
Anna. Boże. czyż to można przypuścić, abym jeszcze raz ujrzała oblicze drogiego ojca?! l któż ci doniósł tę radosną nowinę?
Kazimierz. Oto ten staruszek.
Anna. Nie łudźcie biednej sieroty! a jeżeli prawda, powiedzcież, gdzie szukać ojca mojego?
Żebrak. (z rozczuleniem). Anneczko!... nie poznajesz mnie?...
Anna. (przypatrując się chwilkę twarzy staruszka). Mój ojcze! (Rzuca się w objęcia).
Żebrak. (spoglądając w niebo i przytulając córkę do siebie). Dzięki Ci, Ojcze niebieski, za tę chwilę!
Gałka. (wchodząc). A przecież będzie po mojemu; Hermina będzie twoją, róbcie co chcecie.
Barbara. Byliśmy w tej chwili tak niewypowiedzianie szczęśliwi, i dla czegoż pan przerywasz naszą radość?
Gałka. Oto list z Berlina! Przeczucie powiada mi, że wesołą dla was przynoszę nowinę.
Kazimierz. (otwiera kopertę i czyta chwilę po cichu; potem). I cóż po tajemnicy w gronie tak wiernych przyjaciół. Słuchajcie,
co pisze Hermina:
Barbara. Jakże ewangeliczka może takiemi słowy zaczynać list, przecież to pozdrowienie katolickie? Czy takim sposobem chce sobie nas ująć?
Gałka. Coście wy za dziwni ludzie! Chcecie być gorliwymi katolikami, a oburzacie się na katolickie pozdrowienie. Możebyście woleli, żeby list rozpoczynała: „Gut Morgen!“
Barbara. Ale mnie sie to zdaje być szyderstwem.
Gałka. Lepiej, żebyście dalej cierpliwie słuchali.
Kazimierz. (czyta). „Wielkiej łaski użyczył Bóg domowi naszemu; jestem katoliczką i członkiem tej samej wiary co Ty i Twoi rodzice. Nie myśl jednak, że dla doczesnych widoków porzuciłam wiarę, w której się urodziłam, chociaż przyznać muszę, że Twoje szlachetne postępowanie i gorące przywiązanie do swego Kościoła wzbudziło we mnie chęć poznania wiary, która takiemi cnotami obdarza jej wyznawców. Z ciekawości odwiedziłam kościół św. Jadwigi, w którym właśnie odprawiał misyjne kazanie ksiądz hrabia Klinkowstrom. Jego nauka pokazała mi jedyną do prawdy drogę; mojemi opowiadaniami zaciekawieni rodzice poszli ze mną na drugie kazanie i odtąd nie opuściliśmy ani jednego. Już trzeciego dnia prosiliśmy proboszcza kościoła św. Jadwigi, aby nas przyjął do grona wyznawców swej wiary, czegośmy też zeszłej niedzieli dostąpili. Ojciec sprzedał swoją fabrykę i zamierza się osiedlić na Górnym Śląsku. Spodziewam się, że niniejsza nowina przyjemną Ci będzie. Oświadcz Twoim rodzicom moje uszanowanie.
Hermina.“
Anna. Widocznie i dzisiaj Bóg cuda czyni!
Gałka. A to wszystko zasługa pana dyrektora.
Kazimierz. Cudowne nawrócenie rodziny Lehmana przypisuję modlitwie tej pobożnej dziewczyny, która nawet całe życie ofiarowała Bogu na
tę intencyę, abym się ratował z grożącego niebezpieczeństwa.
Anna. To sprawiła Najświętsza Panna przez cudowny medalik.
Gałka. Nie powiadałem wam, że Hermina będzie żoną Kazimierza, albo (do Czarnieckich) czy się jeszcze sprzeciwiać będziecie?
Barbara. Niech się dzieje wola Boża!
Gałka. No, a wy panie Czarniecki co na to?
Czarniecki. Podzielam zdanie mojej żony.
Gałka. Świeże kołaczki, najlepsze przysmaki; dlatego odprawmy jeszcze dziś zaręczyny.
Kazimierz. Zdaje mi się, że się znacie na czarach jak Twardowski, kiedy bez młodej pani chcecie wyprawiać zaręczyny.
Stach. (wchodzi). Gospodarzu! jest tu ktoś...
Gałka. A kto?
Stach. Ano jacyś państwo w bogatej karecie.
Gałka. Gdzie?
Stach. Ano przed sienią.
Gałka. (wybiegając). Gotujcie się na gości z Berlina!
Kazimierz i Barbara (razem). Państwo Lehmanowie! Jakże ich przyjmiemy w naszej ubogiej chatce.
Gałka. (wprowadzając Lehmana i Herminę) Oto rodzice Kazimierza.
Lehman. Składam uszanowanie i wdzięczność czcigodnemu ojcu i czcigodnej matce za poczciwe wychowanie Kazimierza, przez którego Bóg wskazał nam prawdziwą wiarę. Wyzułem się z berlińskich pęt, zamyślam pod Gliwicami założyć jakąś fabrykę, a ponieważ mi koniecznie potrzeba pomocy Kazimierza, więc też przyszedłem po niego.
Gałka. Państwo Czarnieccy zgadzają się na wszystko, a Kazimierz obowięzuje się służyć wam wiernie aż do śmierci. No cóż, panie Kazimierzu?
Kazimierz (do Lehmana). Wszystko mi szlachetny panie przebaczasz...
Lehman. Co ci w Berlinie przyrzekłem, chcę koniecznie dotrzymać. (Do Czarnieckich). Spodziewając się, że rodzice przyjmą moją córkę za synową, przystąpcie bliżej, a Bóg niech wam błogosławi! (Kazimierz i Hermina upadają do nóg rodzicom i odbierają błogosławieństwo. W tej chwili odzywa się dzwon na Anioł Pański).
Lehman. Co za śliczny dźwięk! zda mi się, że słyszę głos dzwonu świętej Jadwigi.
Barbara. Błogosławiony ten dzwon, bo on ocalił syna od najcięższego upadku.
Lehman. A przez Kazimierza i nas nawrócił.
Czarniecki. Za wstawieniem się Najświętszej Panny. Słuchajmy głosu dzwonu i wdzięcznem sercem za wszelkie łaski pozdrówmy Ją nabożnie.