Eliksir młodości/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eliksir młodości |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 10.3.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nadszedł wieczór. Grudniowy zimny wiatr hulał po ulicach londyńskich. Wielkie arterie stolicy były prawie puste. Na Oxford Street przed jednym z domów stała grupka ciekawych, którzy czekali na przejście zaproszonych gości. Był to dom doktora Knoxa. Wszystkie okna oświetlone były a giorno. Bal jeszcze się nie rozpoczął. Wielki park o cienistych alejach oświetlony był lampionami i reflektorami. W głębi tego parku znajdował się pawilon, w którego oknach od czasu do czasu pojawiało się światło i znikało szybko. Po pewnym czasie światło to zabłysło na stałe i jego różowy odblask znaczył jasny ślad na piasku alei.
W jednym z pokojów owego ustronnego pawilonu rozmawiały z sobą dwie kobiety. Jedna z nich była młoda dziewczyna w kostiumie marynarza. Było to cudowne stworzenie, smukłe i szczupłe o rysach twarzy przypominających odaliski wschodu. Oczy jej błyszczały jak dwie pochodnie. Podniosła do góry rękę, ozdobiona wspaniałymi bransoletami i krytycznie przyjrzała się w lustrze swemu odbiciu. Za nią stała druga kobieta, robiąca wrażenie jej służącej i przyglądała jej się z podziwem. Była ona również piękna lecz uroda jej mniej subtelna i mniej świeża, gasła wobec piękności młodej dziewczyny. Dziewczyna stojąca przed lustrem miała włosy czarne o błękitnawych połyskach. Druga była blondynką o jasnym odcieniu.
— Czy podobam ci się, Mabel? — rzekła dziewczyna przebrana za marynarza, robiąc przed swą towarzyszka pół obrotu.
— Nadzwyczajnie — odparła Mabel. — Jakaż pani jest śliczna, miss Lizzi! Gdyby lord Hamilton mógł panią zobaczyć w tym stroju oddałby swą duszę diabłu aby móc...
Lizzi przerwała je i z uśmiechem.
— Oddałby prawdopodobnie jednocześnie swe długi! Starsi lordowie w rodzaju Hamiltona zwracają przede wszystkim uwagę na pieniądze, które mój ojciec daje do mej dyspozycji... Nigdy w życiu nie zgodziłabym się na nic podobnego. Wołałabym raczej popełnić samobójstwo. Albo wiesz, jeszcze tego wieczora postaram się stąd uciec! Dzisiejsza noc ułatwi moje plany. Wycie wiatru zagłuszy wszelkie odgłosy... O! Czy nic nie słyszysz? Dziewczyna poczęła nadsłuchiwać uważnie, po czym cichutko skierowała się w stronę okna. Mimo wycia wichury kilką słów doszło do jej uszu.
Mabel, która nie przejmowała się zbytnio tym hałasem, ograniczyła się do spojrzenia na swą panią. Lizzi jednak nie myliła się. Przed pawilonem stało trzech zamaskowanych mężczyzn, którzy z zainteresowaniem obserwowali oświetlone okno.
— Śliczna dziewczyna z tej miss Knox — rzekł jeden z nich. — Szkoda, żeby taka piękność przypadła w udziale staremu durniowi. Prawdopodobnie doktór Redmiel byłby dla niej o wiele odpowiedniejszym mężem. Jest to lekarz o dużych zdolnościach. Jako narzeczony jest o wiele więcej wart niż cały lord Hamilton. Muszę przyznać, że i pokojówka jest zupełnie niczego. Śliczna dziewczyna, drogi Fredzie! Rozumiem teraz, że ci zawróciła w głowie. Mimo wszystko, dobrze się złożyło żeś ją poznał. Dzięki niej bowiem uzyskaliśmy zezwolenie wejścia do parku przez drzwi służbowe. Po raz pierwszy w życiu kobieta przydała się nam na coś. A teraz do pracy, dzieci! Muzyka zaczęła już grać w wielkim salonie. Lizzi i Mabel gotują się już do wyjścia. Nie mamy czasu do stracenia. Do zobaczenia, Fredzie... Mam wrażenie, że Mabel umówiła się z tobą na dzisiejszy wieczór?
W chwile potem trzy maski zniknęły w mrokach nocnych.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Z wielkiego salonu rozległy się dźwięki walca. Dochodziła godzina pół do dwunastej. Pod wspaniałymi żyrandolami krążyły w takt walca pary. W przerwie pomiędzy tańcami na sali ukazała się młoda dziewczyna, w przebraniu marynarza. Powitał ją szmer zachwyconych głosów. W nowoprzybyłej czytelnicy nasi poznali prawdopodobnie miss Lizzi Knox, córkę gospodarza balu. Wsparta na ramieniu muszkietera lekkim krokiem przeszła przez salę. W tej samej chwili jakaś inna maska przyłączyła się do pięknej Lizzi i jej towarzysza. Był to trubadur we wspaniałym kostiumie z błękitnej mory. Jego szlachetna postawa i harmonijne ruchy zyskiwały mu powszechną sympatię. Młoda dziewczyna wyciągnęła do niego z radością obie ręce. Ponieważ orkiestra zaczęła w tej chwili grać walca, poczęli lekko wirować po sali.
Po kilku turach walca Lizzi zaciągnęła swego partnera do małego saloniku, gdzie nie tańczono. Panował tam łagodny półmrok.
— Kazałeś na siebie długo czekać, drogi Harry — rzekła Lizzi głosem pełnym czułości i łagodnego wyrzutu. — Straciłam już nadzieję. Czyż tak niewiele znaczę dla ciebie, niedobry?
— Musisz mi wybaczyć, ukochana moja — odparł trubadur. — Wiesz dobrze, że na pierwszym miejscu stawiam obowiązek. W chwili gdy wychodziłem z domu przybiegła do mnie jakaś stara kobieta, błagając mnie ze łzami w oczach, abym natychmiast udał się z nią do chorej córki. Oczywiście usłuchałem jej prośby i udało mi się uratować od śmierci młodą, szesnastoletnią dziewczynę..
— O... To tłumaczy wszystko — rzekła Lizzi, rzucając pełne podziwu spojrzenie swemu ukochanemu — Czemuż jednak jesteś dziś tak wzruszony i podniecony? Czy przytrafiło ci się coś nieprzyjemnego?
— Coś przykrego? — powtórzył trubadur, w którym czytelnicy odgadli niewątpliwie doktora Redmiela, zakochanego w pięknej Lizzi. — Nie jest to zupełnie ścisłe... Nie mógłbym w ten sposób określić scenki, którą podpatrzyłem przechodząc przed chwilą przez park.
— Cóż takiego? — rzekła Lizzi marszcząc brwi.
— Nie wiem... Mam wrażenie, że dzięki prostemu przypadkowi stałem się świadkiem przygotowań do niebezpiecznego spisku. Jest to zmowa skierowana przeciwko twemu ojcu.
Lizzi drgnęła przerażona.
— Na miłość Boga, Harry... Nie zostawiaj mnie dłużej w niepewności. Powiedz wszystko co wiesz. Przyszedłeś więc przez park nie zaś przez główne wejście?
Głos pięknej Lizzi drżał z przerażenia i niecierpliwości.
— Sadziłem, że cię zastanę jeszcze w pawilonie — odparł Harry Redmiel. — Otworzyłem furtkę kluczem, który mi ongiś dałaś i minąwszy główną aleję zbliżyłem się do pawilonu. W połowie drogi ukryłem się w altance: ujrzałem bowiem pod samym pawilonem trzy sylwetki mężczyzn w dominach.
— Więc to tak — zawołała Lizzi podniecona — nie myliłam się przed chwilą mówiąc, że słyszałam jakiś dziwny szmer? Było to może przed pół godziną.
— Tak jest. Około godziny jedenastej powróciłem z wizyty u chorej dziewczynki. Widziałem, jakeś wychodziła wraz z Mabel z pawilonu, udając się w kierunku domu. Byłem zły, ponieważ maski te przeszkodziły mi wybiec natychmiast na twoje spotkanie. Przeklinałem je w duchu. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że planują napaść na ciebie lub na Mabel. Porzuciłem jednak te obawy. Jakżeby śmieli dokonać napaści gdy dom cały pełen jest ludzi? Widziałem następnie, jak się oddalały nie w kierunku domu, lecz w kierunku bocznej alei. Przyszedłem wówczas do wniosku, że obecność ich ma prawdopodobnie jakiś inny cel. Choć serce moje rwało się natychmiast do ciebie, postanowiłem śledzić w dalszym ciągu tajemniczych ludzi. Obok altanki, w której się ukryłem, znajdowała się aleja, idąca równolegle do ścieżki, którą posuwali się nieznajomi. Ostrożnie zapuściłem się tą alejką i zdążyłem na czas, aby spostrzec, że trzej mężczyźni weszli do znajdującej się tam pralni. Po pewnej chwili wyszli. Dwaj z pośród nich zatrzymali się pod wielkim dębem. Trzeci rzucił cichym głosem krótki rozkaz, którego treści nie dosłyszałem i oddalił się o kilka kroków. Był to człowiek starszy, dość silnie zbudowany. Stanął w rogu budynku... po paru chwilach zbliżyła się doń jakaś inna sylwetka. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w mglistym świetle zdołałem rozpoznać w nowoprzybyłej twoją służącą Mabel! Możesz sobie wyobrazić moje przerażenie...
— Na miłość Boską, cóż to ma znaczyć? — zapytała Lizzi drżąc na całym ciele. — Mabel, której uczciwości i wierności jestem pewna, miałaby wprowadzić do naszego domu trzem zamaskowanych mężczyzn? Może ma kochanka włamywacza? Ale Mabel?... To chyba niemożliwe?
— Sam nie wiem — odparł doktór. — Ja osobiście nigdy nie miałem zaufania do Mabel. Ma ona coś niezdecydowanego i podstępnego w twarzy. Wszystko to jest niejasne i chciałbym, aby Mabel wytłumaczyła się natychmiast.
— Co mamy teraz czynić? Należałoby przedsięwziąć wszelkie środki, aby zapobiec ewentualnemu włamaniu. Może być, że idzie tu o zbrojny atak na mego ojca... To byłoby okropne. Musimy za wszelką cenę temu zapobiec.
— Ależ naturalnie, moja ukochana. Czy nie należałoby przede wszystkim przestrzec twego ojca o tym co się tu dzieje?
— Oczywiście — odparła Lizzi, drżąc — mój ojciec niestety od dłuższego czasu zamknął się w swoim pokoju, tłumacząc się poważną niedyspozycją. Jakże mam teraz niepokoić go i pogarszać jego chorobę? Wydaje mi się jednak, że będziemy musieli to uczynić.
— Nie wiem. Jest jeszcze jeden sposób. Gdzie jest twój brat?
— Znajdziemy go prawdopodobnie w salonie, gdzie tańczył chwilę temu.
— Świetnie. Chodźmy na poszukiwanie!
Doktór Redmiel ujął pod rękę młodą dziewczynę i począł sobie torować drogę poprzez tłum gości do głównego salonu.
Zabawa wrzała w całej pełni.
Richard Knox, brat Lizzi, zajęty był rozmową z kilku panami. Mimo przebrania można było spostrzec z łatwością, że panowie ci są urzędnikami lub oficerami. Nagle ujrzał w tłumie zbliżających się do niego doktora Redmiela i swą siostrę.
— Cóż się stało, siostrzyczko? — rzekł podbiegając ku niej. — Czy coś niezwykłego?
W kilku słowach Lizzi zawiadomiła brata o scenie, którą jej opowiedział doktór Redmiel. Z kolei Ryszard Knox przeraził się nie na żarty. Zwrócił się natychmiast do dwuch zamaskowanych mężczyzn z którymi rozmawiał poprzednio i rzekł przerażonym głosem.
— Panie inspektorze, mam wrażenie, że dostarczę panu pracy... dzieje się tu coś niezwykłego. Dowiaduję się od mej siostry Lizzi, że jacyś podejrzani osobnicy, którym robotę ułatwiła służąca nasza Mabel, zdołali przedostać się do parku. Mam wrażenie, że są już w pałacu i że weszli tu kuchennymi schodami. Zechce pan, panie doktorze Redmiel, opowiedzieć wszystko dokładnie tym panom, to jest panu inspektorowi policji Baxterowi oraz jego zastępcy, Marholmowi?
Czterej mężczyźni rozpoczęli żywą rozmowę. Inspektor Baxter nadął swe tłuste i zaczerwienione policzki, słuchając uważnie opowiadania. Wszyscy czterej skierowali się w stronę drzwi wejściowych i zniknęli w labiryncie schodów i korytarzy. Wśród gwaru zabawy goście doktora-cudotwórcy nie spostrzegli nawet ich wyjścia. Trubadur, dwaj mężczyźni w dominach i syn gospodarza balu wraz z piękną Lizzi zbiegli szybko ze schodów.