Emilka ze Srebrnego Nowiu/12
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilka ze Srebrnego Nowiu |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia B-ci Wójcikiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Rafałowicz-Radwanowa |
Tytuł orygin. | Emily of New Moon |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Emilka i Ilza spędziły rozkoszne dwa tygodnie, zanim doszło do pierwszej ich bitwy. Była to istna bitwa, tyle tylko, że bezkrwawa, a przyczyną jej była kwestja, czy urządzić salonik w domku, który budowały z piasku na ścieżce Wysokiego Jana, czy nie. Emilka domagała się saloniku, a Ilza nie zgadzała się na to stanowczo. Nareszcie Ilza straciła cierpliwość i wpadła w istny szał Burnleyowski. W złości była niezmiernie wymowna i ten huragan wyrazów, nieobjętych słownikiem, wykrzyczany aż do ochrypnięcia prosto w twarz biednej Emilki, byłby oszołomił każdą inną dziewczynkę w Czarnowodzie. Ale Emilka zbyt była oswojona ze światem wyrazów, ażeby dać się pokonać tak łatwo. I ona się rozgniewała, ale w inny sposób. Zachowała godność i powagę, okazała pogardę iście Murrayowską, bardziej irytującą niż uniesienie. Gdy Ilza przestawała krzyczeć, ażeby tchu zaczerpnąć, rzucała Emilka urywane, ironiczne uwagi, które doprowadziły Ilzę do tem większego szału. Emilka siedziała spokojnie na dużym kamieniu, skrzyżowała nogi, oczy jej pociemniały tylko, a policzki były purpurowe. Ilza również była zaczerwieniona, a oczy jej miotały iskry. Obie były takie ładne w swej złości, że możnaby nieledwie żałować, iż nie gniewają się częściej.
— Nie powinnaś mniemać ty, mały podrzutku, ty, głupia sikoro, że będziesz mną rządzić, dlatego, że mieszkasz w Srebrnym Nowiu — wrzeszczała Ilza, tupiąc nogą.
— Nie mam wcale zamiaru rządzić tobą, nie będę się z tobą zadawać na przyszłość — odrzekła Emilka ze wzgardą.
— Cieszę się, że się ciebie pozbywam, ty, zarozumiała, pewna siebie świnio dwunożna — krzyknęła Ilza. — Nie odzywaj się do mnie nigdy więcej! I niech ci nie przyjdzie do głowy obgadywać mnie w Czarnowodzie.
To było ponad siły dziewczynki, która nigdy nie „obgadywała” swych przyjaciółek, ani nawet eksprzyjaciółek.
— Nie będę o tobie mówić nic złego do nikogo — rzekła Emilka z energją — będę tylko źle myśleć o tobie.
To było ważniejsze, niż słowa; Emilka wiedziała o tem. Ilza była zaskoczona. Kto wie, co o niej będzie myśleć Emilka, ilekroć sobie ją przypomni? Ilza niejednokrotnie miała już sposobność zauważyć, jaką bujną wyobraźnię ma Emilka.
— Czy sądzisz, że mnie obchodzą twoje myśli, ty, marny gadzie? Ty wogóle nie umiesz myśleć.
— Umiem coś, co jest znacznie trudniejsze — rzekła Emilka z uśmiechem drażniącej wyższości. — Coś, czego ty nie potrafisz nigdy, Ilzo Burnley.
Ilza zacisnęła pięści, jakgdyby chciała zdruzgotać Emilkę swą siłą fizyczną.
— Gdybym nie umiała pisać lepszych wierszy, niż twoje, powiesiłabym się — stwierdziła.
— Pożyczę ci kilkanaście groszy na kupno sznura — szydziła Emilka.
Ilza patrzyła na nią przez chwilę, zwyciężona.
— Idź do djabła! — rzekła.
Emilka wstała i poszła nie do djabła, lecz do Srebrnego Nowiu. Ilza ulżyła sobie, depcząc i burząc gmach z piasku, wzniesiony wspólnemi siłami, poczem również się oddaliła z miejsca swej porażki.
Emilka czuła się bardzo źle. Oto druga zkolei przyjaźń w gruzach, przyjaźń, która również była miła, uszczęśliwiająca. Ilza była idealnym kompanem, niewątpliwie. Doszedłszy do domu, przekradła się Emilka na strych i zapłakała gorzko.
— Przeklęta, przeklęta jestem! — łkała dramatycznie, lecz całkiem szczerze.
Ale nie doznawała tym razem tej goryczy, co przy zerwaniu z Rhodą. To była kłótnia jawna i uczciwa. To nie było pchnięcie sztyletem w plecy. Ale rzecz jasna, że już nigdy Ilza i ona nie będą kompanami. Nie można być kompanem osoby, która nazywa nas podrzutkiem, istotą dwunożną, gadem i posyła nas do djabła. To niemożliwe. A przytem Ilza nigdy jej nie przebaczy; Emilka była dość uczciwa, ażeby uznać, iż sama też się przyczyniła do pogorszenia sytuacji.
Nazajutrz poszła Emilka na miejsce wczorajszej zabawy. Była przygotowana, że znajdzie tam szczątki budowli z piasku oraz statków, które obie tam poznosiły już przed paru dniami. Natomiast zastała tam Ilzę, krzątającą się pilnie: dom i ogródek były zupełnie wykończone, a na froncie widniał piękny salon, połączony z jadalnym gałązką świerkową.
— Dzieńdobry, mała! Oto jest twój salonik. Mam nadzieję, że teraz będziesz zadowolona — rzekła wesoło. — Co cię zatrzymało tak długo? Doczekać się nie mogłam.
Emilkę, która spędziła tragiczną noc, zakłopotało to powitanie. Od wczoraj wylewała łzy obfite, opłakując swą drugą przyjaźń. Nie była przygotowana na tak szybkie zmartwychwstanie tej pogrzebanej zażyłości koleżeńskiej. Ilza robiła wrażenie tak zwykłe, jakgdyby nigdy nie były się pokłóciły ani na chwilę.
— Ech, to było wczoraj! — rzekła, zdumiona, gdy Emilka, nieco chłodna, nawiązała do zdarzeń dnia poprzedniego. Wczoraj a dzisiaj są to dwa różne pojęcia w Ilzy filozofji życiowej. Emilka zgodziła się z tem, uważała to za swój obowiązek. Ilza najwidoczniej nie mogła już teraz obejść się bez niej, bez okazywania komuś uczucia i przywiązania. Co zdumiewało Emilkę, to łatwość, z jaką Ilza zapominała o kłótni, skoro tylko chwila sprzeczki minęła. Była zaskoczona temi zmiennemi nastrojami, polegającemi na nazywaniu jej zrana gadem, krokodylem, a — kochaniem, maleństwem popołudniu.
— Czy nieładnie z mojej strony, że przez ten czas sama urządziłam nasze mieszkanie? — spytała Ilza. — Posłuchaj: Dora Payne nigdy się nie unosi, ona zawsze jest łagodna, ale czy chciałabyś, żeby to była twoja przyjaciółka?
— Nie, ona jest za głupia — przyznała Emilka.
— A Rhoda Stuart? Ona też się nie unosi, ale chyba masz jej dosyć. Czy sądzisz, że jabym cię kiedykolwiek potraktowała tak, jak ona?
Nie, Emilka nie miała co do tego wątpliwości. Ilza miała różne wady, ale była lojalna i uczciwa.
Z pewnością Rhoda Stuart i Dora Payne były w porównaniu z Ilzą „światłem księżyca w zestawieniu z blaskiem słonecznym, winem w porównaniu z wodą”, a przynajmniej byłyby tem w oczach Emilki, gdyby lepiej znała już wtedy Tennysona.
— Człowiek nie może mieć samych zalet — filozofowała Ilza. — Ja odziedziczyłam temperament ojca, ot i wszystko. Zaczekaj, może go kiedy zobaczysz w przystępie wściekłości.
Emilka nie patrzyła na to dotychczas pod tym kątem. Nieraz przychodziła do domu dra Burnleya, ale doktór stale zachowywał się tak, jakgdyby jej nie widział. Najwyżej odpowiadał na powitanie lekkiem skinieniem głowy. Był to człowiek pracowity, miał rozległą praktykę. Przy łożu chorego był miły i sympatyczny, pełen współczucia i solidarności z pacjentem; skoro tylko odchodził od chorego, stawał się znowu szorstki i sarkastyczny. Dopóki ktoś był chory, nie było poświęcenia, do którego nie byłby dla niego zdolny doktór Burnley. Skoro tylko dana osoba wyzdrowiała, doktór sprawiał wrażenie, jakgdyby nie miał dla niej zastosowania. Przez cały czerwiec pochłonięty był ratowaniem Tadzia Kenta. Teraz Tadzio był ocalony, mógł wstawać, ale polepszenie nie było dość szybkie, doktór nie był zadowolony. Razu pewnego zwrócił się do Ilzy i Emilki, które zmierzały właśnie na zwykłe miejsce zabaw i rozkazał im pójść do domku Kentów i bawić się z Tadziem.
— On jest samotny, przygnębiony. Idźcie i rozweselcie go — rzekł doktór.
Ilza nie miała wielkiej ochoty na ten samarytański uczynek. Lubiła Tadzia, ale najwidoczniej niebardzo lubiła jego matkę. Emilka w gruncie rzeczy nie była przeciwna tej wyprawie. Widziała Tadzia Kenta raz jeden dopiero, na kursach niedzielnych, w przeddzień jego zapadnięcia na zdrowiu; podobało jej się jego wejrzenie. Widocznie jej wejrzenie też mu przypadło do gustu, gdyż kilkakrotnie spotkała jego oczy w niej utkwione. Był bardzo ładny według Emilki. Podobały jej się te rzadkie, ciemne włosy, niebieskie oczy o czarnych brwiach i rzęsach. Po raz pierwszy w życiu miała Emilka ochotę bawić się z chłopcem. Nie miała ochoty na „narzeczonego”, rzecz jasna, nie! Emilka niecierpiała tego żargonu szkolnego, w którym nazywa się „narzeczonym” każdy chłopiec, o ile dał danej dziewczynie ołówek, albo jabłko i częściej się z nią bawi, niż z innemi dziećmi.
— Tadzio jest miły, ale jego matka jest dziwaczką — mówiła Ilza po drodze. — Ona nigdy nie wychodzi z domu, nawet do kościoła nie uczęszcza, ale ja się domyślam, że to zpowodu blizny, którą ma na twarzy. To nie są ludzie z Czarnowody, oni tu zamieszkali dopiero od czasu, kiedy zostali zrujnowani. Są to ludzie biedni i dumni, mało kto ich odwiedza. Ale Tadzio jest strasznie miły, tak, że nie trzeba zwracać uwagi na ponure spojrzenia jego matki.
Pani Kent nie rzucała im ponurych spojrzeń, chociaż przyjęła je raczej chłodno. Może i ona otrzymała pewne instrukcje od lekarza? Była to mała, drobna kobieta, o niezwykłej ilości ciemnych, jedwabistych włosów, o smutnych oczach i o głębokiej bliznie, ciągnącej się przez całą szerokość policzka. Bez tej blizny byłaby ładna, a głos miała taki łagodny i niepewny, jak zefir w młodym lasku. Emilka odrazu wyczuła ową instynktowną przenikliwością, jaka ją cechowała, że pani Kent nie jest szczęśliwą kobietą.
Lasek, w którym mieszkali Kentowie, był położony między Czarnowodą a Domem Rozczarowanym. Uważano to miejsce za samotne, odludne, mało ponętne, ale Emilce wydało się ono zachwycające. Mały domek stał na szczycie wzgórza lesistego, roztaczał się stąd cudny widok na całą okolicę. Za domkiem była położona wielka szopa, ciągnęło się pole zbożowe, którem dojść można było do samego miasteczka. Front domu zdobiła mała weranda, otoczona klombikiem maków, czerwieniących się już zdaleka.
Tadzio ucieszył się niekłamanie na widok dziewczynek. Spędzili razem rozkoszne popołudnie. Pod koniec dnia policzki Tadzia były nieco zaróżowione, a jego ciemno-błękitne oczy nabrały blasku. Pani Kent chciwie pochwyciła te objawy i zaprosiła dziewczynki, żeby powróciły jak najrychlej. Zaproszenie to było gorące, a jednak nie można go było nazwać serdecznem. Ale im obu podobało się tutaj i chętnie przychodziły. Przez cały czas wakacji nie upłynął chyba ani jeden dzień bez odwiedzin u Tadzia. Czasami bawili się na powietrzu, gonili się, przyczem zawsze pogromczynią Tadzia i Emilki była długonoga Ilza; czasami szli do szopy, gdzie Tadzio pokazywał im swoje rysunki. Obie dziewczynki uważały te obrazki za coś cudnego, nie zdając sobie bynajmniej sprawy, jak cudne one były istotnie. To wywierało potężne wrażenie, gdy Tadzio brał do ręki ołówek, kładł przed sobą kawałek papieru i rysował Ilzę, albo Emilkę, albo Smoka, albo Pierwiosnka, a po chwili rysunek był gotów, każda z tych istot wyglądała jak żywa.
Smok i Pierwiosnek były to koty Tadzia. Pierwiosnek był pulchnem, ślicznem stworzeniem o żółtej sierści, odniedawna dopiero wyszedł z wieku kocięcego. Smok był wielkim kotem maltańskim, arystokratą do szpiku kości. Należał on niewątpliwie do najwyższych sfer kocich, do zamkniętej w sobie kasty kociej. Miał szmaragdowe oczy i sierść iście pluszową. Miał maleńką białą łatkę na pyszczku, z którą było mu bardzo ładnie.
Emilka rozmyślała, jakie chwile były najmilsze z tych, które spędzała u Tadzia. Chyba te, kiedy, zmęczona, siadała z Tadziem i Ilzą na werandzie i wchłaniała w siebie misterjum, cichy cud lasu o zmierzchu, kiedy gromadka świerków za szopą wyglądała jak imponująca, piękna grupa duchów. Obłoki na zachodzie były coraz bardziej szare, a wielki żółtawy księżyc wychylał się zza linji pól i odzwierciedlał się w stawie, na który Królowa Wichrów rzucała cienie i światła, marszcząc niekiedy jego gładką powierzchnię.
Pani Kent nigdy się nie przyłączała do ich gromadki, chociaż według przeświadczenia Emilki pilnowała ich stale z za okien kuchni. Tadzio i Ilza śpiewali szkolne piosenki, Ilza deklamowała, a Emilka opowiadała bajki; albo też siedzieli, pogrążeni w błogiem milczeniu, każde z nich zatopione w jakiemś cichem marzeniu, koty zaś goniły się po całem wzgórzu, biegając wkońcu dokoła domu, jak opętane. Chwilami rzucały się na dzieci z radosnem miauczeniem, to znów uciekały, figlarne i zwinne. Oczy ich błyszczały jak klejnoty, ogony powiewały w powietrzu wieczornem jak pióra drogocenne. Wnosiły atmosferę tętniącego, nerwowego życia.
— Och, jak to dobrze jest być na świecie, żyć tak, jak my, prawda? — spytała razu pewnego Emilka. — Czy to nie byłoby okropne, gdyby „człowiek” nie był się urodził?
A przecież istnienie to nie było bez chmurek. O to starała się ciotka Elżbieta. Pozwoliła ona na odwiedzanie Tadzia bardzo niechętnie, tylko dlatego się zgodziła, że doktór Burnley zalecił je surowo.
„Ciotka Elżbieta nie jest zwolenniczką Tadzia”, pisała Emilka w jednym ze swych listów do ojca, które-to listy mnożyły się na strychu.
„Gdy po raz pierwszy poprosiłam ją o pozwolenie pójścia do państwa Kent, popatrzyła na mnie surowo i zapytała, kto to jest ów Tadzio. Nie znamy przecież wcale tych Kentów i nic o nich nie wiemy, rzekła. Pamiętaj, Emilko, że Murrayowie nie mogą się zadawać z byle kim. Odpowiedziałam, że ja jestem Starrówną, nie Murrayówną, ty też tak mówiłeś. Ojcze drogi, nie miałam zamiaru być niegrzeczną, ale ciotka Elżbieta oświadczyła, że jestem impertynentką i nie przemówiła już do mnie przez cały dzień ani słowa. Zdawało jej się widocznie, że jest to bardzo surowa kara, a mnie bynajmniej nie zależy na jej rozmowie, tylko nieprzyjemnie jest nie mieć przychylnego nastroju w domu, we własnej rodzinie. Ale od tej pory pozwala mi chodzić do Tadzia, ponieważ doktór Burnley ma dziwny wpływ na ciotkę Elżbietę. Nie rozumiem tych słów, dlatego je podkreśliłam. Rhoda mówiła mi kiedyś, że ciotka Elżbieta chciałaby ożenić doktora Burnleya z ciotką Laurą, ale to nieprawda. Dziś była na podwieczorku u ciotek pani Tomaszowa Anderson. (Pani Tomaszowa Anderson jest tęgą kobietą, a babka jej była Murrayówną, więcej nic nie można o niej powiedzieć). Spytała ciotkę Elżbietę, czy według niej doktór Burnley ożeni się powtórnie, a ciotka Elżbieta odpowiedziała, że nie i że ona nie uważa powtórnych związków małżeńskich za właściwe. Pani Anderson rzekła: sądziłam, że on się ożeni z Laurą. Ciotka Elżbieta rzuciła jej tylko przelotne spojrzenie i nic nie powiedziała. Nie da się zaprzeczyć, że bywam bardzo dumna z ciotki Elżbiety, chociaż jej nie lubię.
Tadzio jest bardzo miłym chłopcem, Ojcze drogi. Zdaje mi się, że tobie podobałby się. Rysuje przedziwnie, wspaniale: on będzie wielkim artystą zczasem i namaluje wtedy mój portret. Rysunki swoje składa Tadzio w szopie za domem, bo jego matka nie lubi na nie patrzeć. A gwizdać umie Tadzio jak kos. Ten lasek, gdzie mieszkają, jest uroczy, szczególnie nocą. Tak się zawsze dobrze bawimy o zmierzchu. Królowa Wichrów robi się w lesie taka mała, maleńka, a koty są takie milutkie, takie pieszczotliwe, tak się łaszą! Są one własnością pani Kent; Tadzio boi się, że ona je utopi, o ile on je będzie bardzo pieścił. Utopiła jedno kocię, bo zdawało jej się, że Tadzio je bardziej kocha, niż ją. A było to niesłuszne, bo Tadzio jest bardzo przywiązany do swej matki. Zmywa jej talerze i półmiski i pomaga jej w robocie domowej. Ilza mówi, że chłopcy w szkole śmieją się z niego, nazywają go babą, ale ja to uważam za bardzo ładne i szanuję go tem więcej. Tadzio pragnął mieć psa, ale matka jego nie chce. Myślałam, że ciotka Elżbieta jest tyranką, ale pani Kent jest jeszcze gorsza. Tylko, że ona kocha Tadzia, a ciotka Elżbieta mnie nie kocha.
Ale pani Kent nie lubi Ilzy, ani mnie. Nigdy nam tego nie mówi, ale my to czujemy. Nigdy nas nie prosi, abyśmy zostały na herbacie, a przecież jesteśmy dla niej bardzo grzeczne. Zapewne jest zazdrosna o nas, bo Tadzio nas lubi. Tadzio podarował mi cudny obrazek, przedstawiający Czarnowodę, namalowany przez niego, ale mnie ostrzegł, żebym nie pokazała tego obrazka matce, ani jej nie powiedziała o tym prezencie, bo onaby płakała. Pani Kent jest osobą bardzo tajemniczą, podobną do niektórych kobiet w książkach. Oczy ma zawsze takie, jakby była głodna, a przecież ma jedzenia poddostatkiem. Nigdzie nie bywa, bo ma bliznę na twarzy naskutek wybuchu lampy. Gdy o tem usłyszałam, krew mi się ścięła w żyłach, drogi Ojcze. Jaka wdzięczna jestem ciotce Elżbiecie, że ona pali tylko świece! Niektóre tradycje Murrayowskie są bardzo rozsądne. Pani Kent jest pobożna, w swojem znaczeniu tego wyrazu. Modli się nawet w ciągu dnia. Tadzio mówi, że przed jego przyjściem na ten świat, żył w innym świecie, gdzie były dwa słońca, jedno czerwone, a drugie błękitne. Dnie były czerwone, a noce błękitne. Nie wiem, skąd mu to na myśl przyszło, ale mnie się to wydaje ponętnym obrazem. Powiada, że potoki płyną tam miodem, a nie wodą. A cóż robiłeś, kiedy miałeś pragnienie, zapytałam. — Tam nigdy nie mieliśmy pragnienia. A mnie się zdaje, że to przyjemnie mieć pragnienie. Ja lubię, bo wtedy zimna woda tak smakuje! Chciałabym mieszkać na księżycu. To takie ładne, srebrzyste miejsce zamieszkania!
Ilza mówi, że Tadzio powinien ją lubić więcej, niż mnie, bo ona jest zabawniejsza, ale to nieprawda. Ja jestem równie zabawną, o ile mnie nie dręczy sumienie. Przypuszczam, że Ilza chciałaby, żeby Tadzio ją wolał, ale ona nie jest zazdrosną dziewczynką.
Cieszę się, że ciotka Elżbieta i ciotka Laura pochwalają, obie, moją przyjaźń z Ilzą. To się rzadko zdarza, żeby obie pochwalały to samo. Przyzwyczajam się coraz bardziej do utarczek i kłótni z Ilzą i już się tak bardzo nie przejmuję. Przytem umiem się coraz lepiej kłócić, gdy się we mnie krew burzy. Kłócimy się raz na tydzień mniej więcej, ale godzimy się rychło, a Ilza mówi, że byłoby nudno, gdyby się czasami nie posprzeczać. Ona nigdy nie gniewa się dwa razy o to samo. Wczoraj nazwała mnie lizusem, jaszczurką i bezzębną żmiją. Ale nie przejęłam się tem, bo wiem, że nie jestem ani lizusem, ani jaszczurką; ani bezzębna nie jestem, i ona też o tem wie. Ja nie wymyślam żadnych przezwisk, ponieważ to jest nieprzyzwoicie, panienki tak nie postępują; uśmiecham się tylko, a to irytuje Ilzę bardziej, niż gdybym wrzeszczała i tupała nogami tak, jak ona. Dlatego też to robię. Ciotka Laura mówi, że nie powinnam sobie notować skrzętnie wyrazów, używanych przez Ilzę, że powinnam raczej dawać jej dobry przykład, bo ona jest biednem dzieckiem, nikt jej nie pilnuje i nie wychowuje. Chciałabym, żeby mi było wolno używać niektórych jej wyrazów, bo są one takie pełne zacięcia! Ona je słyszy z ust swego ojca. Moje ciotki są trochę dziwaczne, zdaje mi się. Razu pewnego, gdy był u nas na podwieczorku ksiądz pastor Dare, użyłam w toku rozmowy wyrazu: „byk”. Opowiadałam, że Ilza i ja przelękłyśmy się, idąc przez pastwisko, bo spotkałyśmy tam byka. Gdy pastor odszedł, ciotka Elżbieta skrzyczała mnie okropnie i zabroniła mi używać kiedykolwiek wyrazu „byk”. A ona rozmawiała podczas herbaty o tygrysach (w związku z misjonarzami), nie rozumiem, dlaczego rozmowa o bykach jest mniej przyzwoita, niż rozmowa o tygrysach. Oczywiście byki są bardzo drapieżnemi zwierzętami, ale tygrysy również. Ciotka Elżbieta mówi, że ja im zawsze wstyd robię, kiedy mają gości. W zeszłym tygodniu przyjechała tu z wizytą pani Lockwood z Shrewsbury, rozmawiała o pani Foster Beck, która jest młodziutką mężatką; ja się odezwałam, że doktór Burnley uważa ją za djabelnie ładną osobę. Ciotka Elżbieta zawołała: EMILKO! bardzo przykrym głosem. Była blada ze złości. — To doktór Burnley powiedział, zawołałam, płacząc, ja tylko powtarzam jego słowa. Istotnie dr. Burnley powiedział to tegoż dnia w obecności pana Jamesona, który również mieszka w Shrewsbury, podobnie jak pani Lockwood. Widziałam tego samego dnia jeden z ataków wściekłości dra Burnleya. Pani Simms coś spsociła w kuchni. Widok tej złości był przerażający. Jego duże żółte oczy rzucały iskry, kopnął krzesło, porwał słomiankę i cisnął nią w ścianę, wyrzucił za okna wazon i mówił straszne rzeczy. Siedziałam na sofie i patrzyłam na niego, oszołomiona. To było takie zajmujące! Żałowałam, że ochłonął z gniewu tak rychło, on ma usposobienie Ilzy i nigdy nie trwa w uniesieniu. Ale na Ilzę nigdy się nie gniewa. Ilza mówi, że wolałaby żeby się na nią gniewał, to byłoby lepsze, niż to niezwracanie żadnej uwagi na własne dziecko. Ona jest, biedaczka, taką samą sierotą, jak ja. Ostatniej niedzieli poszła do kościoła w swej wyblakłej, starej sukience niebieskiej. Na przodzie widniała duża plama. Ciotka Laura płakała, przyszedłszy do domu, a potem rozmówiła się z panią Simms, bo nie śmiała mówić o tem z doktorem Burnleyem. Pani Simms była niezadowolona, powiedziała, że to nie jej rzecz doglądać sukienek Ilzy. Ale namówiła dra Burnleya, żeby sprawił Ilzie nową sukienkę z białego muślinu. Zapowiedziała jej, żeby więcej dbała o swoje rzeczy, na co Ilza wpadła w istny szał, pobiegła do swego pokoju i podarła w strzępy swoją nową, muślinową sukienkę. Pani Simms oświadczyła, że nie będzie się już troszczyć o takie dziecko, dla którego jedynie odpowiedniem ubraniem jest stara, wyblakła sukienka. Ona widocznie nie wie, że ta sukienka była poplamiona. Zabrałam więc Ilzy starą sukienkę do Srebrnego Nowiu i ciotka Laura oczyściła ją, naprawiła i ukryła plamę pod nowo zrobioną przez siebie kieszonką. Ilza mówi, że podarła muślinową sukienkę w jednym z tych dni, kiedy nie wierzy w Boga i wszystko jej jest jedno, co czyni. Niedawno znalazła Ilza w nocy mysz w swojem łóżku: wyrzuciła ją na podłogę poprostu. Och, jaka ona odważna, jabym się nigdy na to nie zdobyła. To nieprawda, że dr. Burnley nigdy się nie uśmiecha. Widziałam go uśmiechniętego już parę razy, chociaż nieczęsto. Uśmiecha się ustami, nie oczami i to jest trochę przykre i niepokojące. Przeważnie śmieje się głośnym, sarkastycznym śmiechem, zupełnie tak jak wujaszek „Małego Jima”.
W tych dniach była na obiad zupa jęczmienna, bardzo wodnista.
Ciotka Laura daje mi 5 centów na tydzień za zmywanie statków. Wolno mi wydać tylko centa tygodniowo, a cztery centy składamy do skarbonki, umieszczonej w saloniku. Skarbonka jest gliniana, a pieniądze wkłada się w szparkę, zrobioną na wierzchu. Słychać brzęk pieniędzy wewnątrz, gdy ich już jest kilka. To jest bardzo zajmujące. (Nie powinnam pisać „zajmujące”, bo nie kazałeś mi używać zbyt często tych samych wyrazów, ale nie mogę znaleźć innego słowa, któreby równie dobrze oddawało moje wrażenie). Skarbonka jest własnością ciotki Laury, ale ona pozwala mi z niej korzystać. Uścisnęłam ją. Rzecz jasna, że nigdy nie ściskam ciotki Elżbiety. Ona jest zbyt sztywna i nieprzystępna. Ona nie pochwala tego że ciotka Laura płaci mi za zmywanie. Drżę na myśl, coby to było, gdyby się dowiedziała ciotka Elżbieta, że kuzyn Jimmy podarował mi dolara w zeszłym tygodniu.
Żałuję, że mi dał tak dużo! To mnie gnębi. To jest okropna odpowiedzialność. Tak trudno będzie mądrze wydać tyle pieniędzy, a także ukryć taką sumę przed ciotką Elżbietą! Mam nadzieję, że nigdy nie będę miała miljona dolarów. Pewna jestem, że toby mnie strasznie martwiło. Trzymam mego dolara tam, gdzie listy. Włożyłam go do koperty i napisałam na niej: Dar Kuzyna Jimmy Murraya. W razie mej nagłej śmierci oddadzą mu ten dar, a ciotka Elżbieta zrozumie, że doszłam do takiej sumy uczciwą drogą.
Teraz, kiedy się ochłodziło, każe mi ciotka Elżbieta nosić spódniczkę z cienkiej flaneli. Nie cierpię tej spódniczki. Tak mnie pogrubia! Ale ciotka Elżbieta mówi, że muszę ją nosić, bo ty umarłeś na suchoty. Takbym pragnęła mieć ubranie zdrowe i ładne zarazem. Czytam teraz historję o Czerwonym Kapturku. Uważam, że najbardziej interesującą postacią jest tutaj wilk. Czerwony Kapturek był głupiutką istotką, łatwo dającą się wyprowadzić w pole.
Wczoraj napisałam dwa poemaciki. Jeden jest krótki, jest to „Oda do Kwiatuszka, który wyrósł na Trawniku przy Srebrnym Nowiu”.
Drugi jest długi, napisałam go na papierze listowym. Nazywa się „Król Lasów”. Królem jest wielka brzoza w ogrodzie Wysokiego Jana. Tak lubię tę brzozę! Aż mnie coś boli w sercu, gdy patrzę na nią. Czy rozumiesz ten rodzaj bólu? Ilza też ją lubi i przeważnie tam się bawimy, o ile nie idziemy do Tadzia. Mamy tam trzy ścieżki. Nazywają się Ścieżka Wczorajsza, Ścieżka Dzisiejsza i Ścieżka Jutrzejsza. Najładniejsza jest Ścieżka Dzisiejsza. Wczorajsza jest trochę zaniedbana przez Wysokiego Jana, nazwałyśmy ją tak dlatego, że była ładna. Jutrzejsza jest wąska, dopiero ją się toruje, chodząc między drzewkami, a nazywamy ją tak dlatego, że ona zczasem będzie ładna i szeroka. Ale nie myśl, Ojcze ukochany, że już zapomniałam o naszych miłych drzewach dokoła domku w wąwozie. Myślę o nich zawsze, kładąc się spać. Ale dobrze mi jest tutaj. To niepoczciwie, że mi tu dobrze, co, Ojcze? Ciotka Elżbieta mówi, że szybko minęła mi nostalgja, ale ja jeszcze często tęsknię za domem. Tylko, że tego nie widać, cierpię w duszy. Poznałam Wysokiego Jana. Ilza jest z nim bardzo zaprzyjaźniona i często chodzi do niego, aby się przyglądać jego pracy. Jest on stolarzem. On powiada, że sporządził tyle drabin, że może się po nich dostać do nieba bez jednego pacierza, ale to jest tylko żart. Jest on w gruncie rzeczy bardzo pobożny. Jest katolikiem, chodzi do kaplicy Białego Krzyża co niedziela. Ja też chodzę do niego z Ilzą, chociaż może nie powinnam, skoro on jest takim wrogiem mojej rodziny. Jest on bardzo dobrze wychowany, dla mnie ogromnie uprzejmy, ale niezawsze mi się ten człowiek podoba. Kiedy zadaję mu jakieś poważne pytanie, on zawsze kiwa głową nademną, zanim odpowie. To jest obrażające. Nigdy mu nie zadaję naturalnie pytań co do religji, ale Ilza.. owszem. Ona go lubi, ale mówi, że on spaliłby nas wszystkich żywcem, gdyby miał władzę. Zapytała go wprost, czy takby postąpił, a on przyjrzał nam się, mrugając oczami i odrzekł, że szkodaby mu było takich ładnych małych protestantek. To była swawolna odpowiedź. Pani Wysoka Janowa jest miłą kobietą i wcale niezarozumiałą. Wygląda jak rumiane jabłuszko.
W dnie deszczowe bawimy się u Ilzy. Robimy, co się nam podoba. Nikt nas nie pilnuje, tylko o ile doktór jest w domu, musimy się zachowywać spokojnie, bo nie znosi on hałasu, chyba, że sam go robi. Dach jest płaski, więc możemy przez strych wdrapywać się tam, co bardzo lubimy. To takie przyjemne siedzieć na dachu domu. Okazało się, że ja umiem krzyczeć głośniej, niż Ilza. Człowiek nigdy nie wie, co potrafi, zanim spróbuje swych sił. Ale podczas tego konkursu krzyku (na dachu!) narobiłyśmy za wiele hałasu i ciotka Elżbieta rozgniewała się. Zapytała, dlaczego krzyczałyśmy tak głośno. Wstrętne pytanie, bo nieraz trudno mi odpowiedzieć, dlaczego coś czynię. Czasami chcę się przekonać, czego doznam, robiąc daną rzecz. A czasami chcę mieć zajmujące tematy do opowiadania moim wnukom. Nieprzyzwoitością jest mówienie o wnukach. Dowiedziałam się bowiem, że już mówienie o dzieciach jest nieprzyzwoitością. Pewnego wieczora, gdy przyjechali goście do ciotki Elżbiety, zapytała mnie ciotka Laura, nad czem tak rozmyślam; kiedy odpowiedziałam, że wybieram imiona dla moich dzieci, bo mam zamiar mieć ich dziesięcioro, ciotka Elżbieta rzekła cierpko: lepiej będzie, Lauro, abyś w przyszłości nie pytała tego dziecka, o czem ono myśli. Szkoda byłoby, bo lubię opowiadać moje myśli ciotce Laurze, o ile są interesujące.
Szkoła rozpoczyna się za tydzień. Ilza poprosi pannę Brownell, żeby jej wolno było siedzieć przy mnie. Mam zamiar postępować tak, jakby Rhody nie było tam wcale. Tadzio postąpi tak samo. Będzie chodził do szkoły, bo dr. Burnley powiada, że już jest zdrów i że chłopiec musi się uczyć. Jego matce bardzo się to wszystko nie podoba. Tadzio mówi, że ona niechętnie posyła go do szkoły, ale cieszy ją jego nienawiść do panny Brownell. Ciotka Laura mówi, że najwłaściwszem zakończeniem listu jest: twoja kochająca. A zatem jestem twoją bardzo cię kochającą
P. S. Jesteś niezmiennie moim najdroższym przyjacielem, Ojcze. Ilza mówi, że kocha mnie bardziej, niż kogokolwiek na świecie, bardziej, niż czerwone buciki, które podarowała jej niedawno pani Simms.”