<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

28.
ZWOLENNIK MARZEŃ

Kilka tygodni zajęło Emilce dociekanie, czy lubi pana Carpentera, czy nie. Wiedziała, że nie ma do niego niechęci, chociaż przywitał się z nią w szkole po raz pierwszy temi słowami: — Ty jesteś tą dziewuszką, która pisze poezje? Lepiej zajęłabyś się igłą i szydełkiem. Zbyt wielu głupców na całym świecie usiłuje pisywać poezje i robi „fiasco”. Ja sam próbowałem niegdyś. Teraz nabrałem rozsądku.
— Lepiejbyś pilnował swych paznokci, bo są brudne — pomyślała Emilka.
Wywrócił on cały dotychczasowy porządek szkolny, tak że Ilza, która była uosobieniem anarchji i nienawidziła rutynę, była jedyną uczennicą przychylną mu od pierwszego wejrzenia. Inne nie lubiły go, nie wyłączając Rhody Stuart, ale większość przywykła do nieprzyzwyczajania się nigdy do niczego. Emilka rozstrzygnęła wkońcu, że lubi go „szalenie”.
Pan Carpenter był mężczyzną w wieku lat 40 do 50, był wysoki, miał gęste, sterczące włosy, szpakowate wąsy i brwi, rozwichrzoną brodę, jasne błękitne oczy, w których życie jeszcze nie zgasiło blasku i ściągłą, zwiędłą twarz, mocno porysowaną. Mieszkał w małym dwuizbowym domku przy szkole z nieśmiałą, cichą żoną. Nigdy nie mówił o przeszłości, nigdy nie wyjaśniał, dlaczego w tym wieku nie ma lepszego stanowiska, jak posada nauczyciela w szkółce powiatowej, nędznie wynagradzana. Ale niebawem prawda wydobyła się na światło dzienne: pan Carpenter był w młodości bardzo utalentowanym chłopcem i rokował najpiękniejsze nadzieje, lecz rozpił się pod wpływem wesołych kolegów i „zjechał na psy”. Najgorsze było to, że już miał wyższe stanowisko w szkolnictwie, gdy został przeniesiony do tej „dziury”, Czarnowody, bez widoków awansowania kiedykolwiek na lepszą posadę. Może był zrezygnowany, a może nie. Tego nikt nie wiedział, nawet ta cicha, brunatna myszka, jego żona. Fakt, że był dobrym nauczycielem; to jedno było ważne dla mieszkańców Czarnowody. Jeżeli nawet „wypuszczał się” na wódkę, to wybierał na te wyprawy wieczory sobotnie i był w poniedziałek zupełnie trzeźwy. Nie wzbudzał litości i nie pozował na bohatera tragedji. Ale czasami, patrząc na niego podczas lekcji arytmetyki, gdy siedział, pochylony nad zadaniami, doznawała Emilka uczucia wielkiego żalu, żalu za niego, nie do niego, przyczem sama nie rozumiała bynajmniej, dlaczego.
Był on naturą wybuchową, to też przynajmniej raz dziennie dawał sobie ujście. Ale uniesienie jego nigdy nie trwało długo. W ciągu kilku minut zjawiał się na twarzy pana Carpentera dobrotliwy uśmiech, a nikt nie był zmartwiony, ani zmieszany jego łajaniem. Nigdy nie mówił nic zjadliwego w stylu panny Brownell, nic takiego, coby nurtowało całemi miesiącami. Słowa jego padały tu i owdzie, słuszne, lub niesprawiedliwe, ale spływały szybko i bez uszczerbku dla nikogo.
Umiał ocenić żart, nawet jeżeli odnosił się do niego.
— Czy słyszysz, co mówię? — zwrócił się razu pewnego do Perry’ego.
— No, chyba — odrzekł Perry chłodno — pana słychać bodaj w Charlottetown. — Pan Carpenter przyjrzał mu się uważnie, poczem wybuchnął głośnym, niepohamowanym śmiechem.
Jego metody nauczania tak były odmienne od metod panny Brownell, że początkowo uczniowie czuli zamęt w głowie. Panna Brownell była katem co do porządku. Pan Carpenter pozornie nie dbał o ład. Ale często dawał dzieciom tyle pracy, że nie miały czasu na robienie nieporządku. Historji uczył w ten sposób, że rozdzielał między swych uczniów role i każdy przedstawiał jakąś postać historyczną. Nie nudził datami nikogo, ale daty te same utrwalały się stopniowo w pamięci. Naprzykład, kiedy człowiek klęczał przez kilka minut na progu drzwi, a Perry Miller w masce ze starego jedwabiu ciotki Laury, stał nad nim, a raczej nad „nią”, jako kat z siekierą w ręku; kiedy „człowiek zastanawiał się, co będzie, jeżeli on uderzy za mocno”, to nie zapomina ów „człowiek” tak rychło daty tego zdarzenia. A skoro ktoś brał udział w bitwie pod Waterloo wraz z całą szkołą i słyszał głos Tadzika Kenta: „Do mnie, gwardja!”, rozbrzmiewający z siłą na dziedzińcu rekreacyjnym, och! to łatwo przychodziło pamiętać rok 1815.
Historję zastępowała dla odmiany geografja, wykładana w ten sam sposób: szkoła i dziedziniec zostały podzielone na różne kraje, porysowane jak mapa, a dzieci przebierały się za zwierzęta, zamieszkujące daną strefę, dany klimat. Gdy Perry Miller przez cały dzień nie pił wody, bo przebywał pustynię arabską wraz z całą karawaną i nie mógł znaleźć oazy, a potem wypił tak dużo, że dostał kurczy żołądka i ciotka Laura czuwała przez całą noc przy jego łóżku, — to ani Perry, ani jego koledzy i koleżanki nie mogli zapomnieć, gdzie jest położona owa pustynia. Kumoszki miejscowe były oburzone tym systemem nauczania i wyrażały przeświadczenie, że dzieci za dobrze bawią się w szkole, ażeby mogły się nauczyć czegokolwiek.
Łaciny i francuskiego uczono się, rozmawiając, a nie pisząc zadania. W popołudnia piątkowe odkładano wszystkie lekcje na bok i pan Carpenter kazał dzieciom deklamować wiersze, przemawiać i czytać ustępy z Biblji. To był ulubiony, ukochany dzień Ilzy. Pan Carpenter szlifował jej talent starannie a niemiłosiernie. Kłócili się nieraz bez końca, Ilza wpadała w istny szał i wymyślała nauczycielowi, a cała szkoła słuchała ze zdumieniem, zadając sobie pocichu pytanie, dlaczego Ilza nie ponosi żadnej kary, tylko zawsze zmuszona jest ustąpić po długiej utarczce. Ilza uczęszczała teraz do szkoły regularnie, czego dotychczas nigdy nie czyniła. Pan Carpenter powiedział jej, że gdyby była nieobecna raz tylko jeden bez dostatecznych przyczyn i dowodów, to nie brałaby udziału w następnem „ćwiczeniu” piątkowem, a tego Ilza nie byłaby przeżyła.
Pewnego dnia znalazł pan Carpenter w pulpicie Tadzia jego autoportret, naszkicowany ołówkiem. Tadzio pewien był, że usłyszy naganę, a tymczasem ten dziwny pan Carpenter ściągnął tylko brwi, popatrzył na Tadzia poważnie, odłożył rysunek i rzekł:
— Nie znam się na rysunkach, ale, do licha, mam wrażenie, że lepiejbyś zrobił, żebyś się przestał zajmować arytmetyką, a przez ten czas rysował i malował.
Wieczorem tego dnia poszedł pan Carpenter do pani Kent i przejrzał w szopie rysunki Tadzia. Następnie pomówił z jego matką. Nikt nie wie, o czem mówili, ani tem mniej co mówili. Ale, wychodząc, miał pan Carpenter wygląd człowieka niezadowolonego, zaskoczonego czemś nieoczekiwanem. Od tej pory pilnował bacznie postępów Tadzia w szkole, przyczem podarował mu kilka książek o teorji rysunku; zastrzegł się, żeby Tadzio nie zabierał ich do domu, czego chłopcu nie trzeba było powtarzać. Wiedział on dobrze, że w przeciwnym razie książki zniknęłyby bez śladu równie tajemniczo jak jego koty. Usłuchał rady Emilki, powiedział swojej matce, że przestałby ją kochać, gdyby się cokolwiek zdarzyło Leosiowi i Leoś rósł i rozwijał się jak najpomyślniej. Ale Tadzio był zbyt dobry, zbyt przywiązany do matki, aby nadużywać podobnej groźby. Wiedział, że przepłakała całą noc po wizycie pana Carpentera, że modliła się, klęcząc, w swej małej sypialce przez cały prawie dzień następny, że przez cały tydzień przyglądała mu się gorzkiemi, smutnemi oczami. Pragnął, ażeby była bardziej podobna do innych matek, ale kochał ją z całego serca; spędzali cudne chwile w swym szarym domku na wzgórzu. Tylko w obecności innych ludzi bywała pani Kent dziwna i zazdrosna.
— Ona jest przemiła, gdy tylko jesteśmy sami — mówił Tadzio do Emilki.
Perry Miller był przedmiotem szczególnych wysiłków pana Carpentera w piątki po południu: uczył go pan Carpenter dykcji i zagrzewał do niezmordowanej pracy w tym kierunku. To też Perry nie przestawał powtarzać półgłosem różnych tyrad, nawet w kuchni wieczorem wciąż je sobie przepowiadał, dopóki ciotka Elżbieta nie kładła temu kresu. Emilka nie rozumiała, dlaczego pan Carpenter chwalił z uprzejmym uśmiechem innych chłopców, którzy recytowali sucho, bez wdzięku, bez wyrazu, a gniewał się na Perry’ego, gdy ten jednego słowa, co najwyżej jednego zdania, nie oddał z właściwym akcentem albo też, wykonał dany gest o pół sekundy za wcześnie.
Nie rozumiała również, dlaczego on poprawiał jej ćwiczenia stylistyczne czerwonym ołówkiem i łajał ją za używanie zbyt wielkiej ilości przymiotników, za zbyteczną rozwlekłość; a Rhoda Stuart i Nana Lee słyszały ciągłe pochwały za swoje ćwiczenia, na których widniało znacznie mniej poprawek. A jednak lubiła nauczyciela coraz bardziej, a z nadejściem zimy nie pojmowała, jak mogłaby się uczyć pod innym kierunkiem.
Emilka tak urosła tej zimy, że ciotka Laura musiała „wypuścić” obręby u jej sukienek. Ciotka Ruth, która przybyła w odwiedziny na tydzień, oświadczyła, że Emilka rośnie kosztem sił swoich, jak wszystkie gruźlicze dzieci.
— Ja nie jestem gruźlicza — rzekła Emilka. — Starrowie wszyscy są wysokiego wzrostu — dodała złośliwiej, niżby się można było tego spodziewać po jej niespełna 13 latach.
Ciotka Ruth, która bardzo była wrażliwa na swój brak wzrostu, sapała.
— Dobrzeby było, gdybyś ich tem jednem przypominała — rzekła. — Jakże ci się powodzi w szkole?
— Bardzo dobrze! Jestem najświetniejszą uczennicą w mojej klasie — odrzekła Emilka spokojnie.
— Ty, zarozumiałe dziecko! — rzekła ciotka Ruth.
— Nie jestem zarozumiała — Emilka spojrzała na nią z oburzeniem. — Pan Carpenter tak się wyraził o mnie, a on nie jest pochlebcą. Zresztą nie mogę nie zdawać sobie z tego sprawy.
— No, to dobrze, że będziesz miała głowę na karku, ponieważ wdzięków nie posiadasz — rzekła ciotka Ruth. — Nie masz cery, o której wartoby było mówić, a te krucze włosy dokoła twej białej twarzy są trochę przerażające. Widzę, że wyrośniesz na dziewczynę pozbawioną urody.
— Nie powiedziałabyś tego w oczy osobie dorosłej — rzekła Emilka z nagłą powagą, która zawsze doprowadzała ciotkę Ruth do pasji, gdyż nie mogła zrozumieć tego tonu u dziecka. — Nie przypuszczam, żeby cię to wiele kosztowało zdobyć się na grzeczność w stosunku do mnie, równą twej grzeczności dla innych ludzi.
— Wskazuję ci twoje wady, ażebyś się z nich poprawiła — rzekła ciotka Ruth lodowato.
— To nie moja wina, że mam bladą twarz i czarne włosy — zaprotestowała Emilka. — Nie mogę tego zmienić.
— Gdybyś była inną, niż jesteś... — zaczęła ciotka Ruth — jabym...
— Ale ja nie chcę być inną, niż jestem — odrzekła Emilka stanowczo. Nie miała bynajmniej zamiaru pochylić sztandaru Starrowskiego przed ciotką Ruth. — Chcę być sobą przedewszystkiem, chociaż miałabym być pozbawioną urody. Zresztą — dodała niespodziewanie, wychodząc z pokoju wolnym krokiem — nie jestem teraz bardzo ładna, ale gdy pójdę do nieba, będę z pewnością piękna.
— Są tacy, którzy uważają, że Emilka jest bardzo ładna — rzekła ciotka Laura, ale nie powiedziała tego, zanim Emilka nie oddaliła się tak, że już dosłyszeć jej słów nie mogła. Na to była Laura bądź co bądź, dość Murrayówną.
— Nie wiem, gdzie oni to widzą — rzekła ciotka Ruth. — Ona jest próżna i niegrzeczna i mówi same rzeczy nieprzyjemne, a zdaje jej się, że to jest właśnie oryginalne. Słyszałaś ją przed chwilą. Ale czego najbardziej w niej nie lubię, to tego braku wszelkiej dziecięcości, który ją cechuje. A przytem skryta, nieprzenikniona jak głębiny morskie. Tak jest, jak głębiny morskie. Jeszcze się o tem przekonasz. I to na swojej skórze, o ile nie weźmiesz pod uwagę mego ostrzeżenia. Ta mała jest zdolna do wszystkiego. Ty i Elżbieta nie trzymacie jej dość krótko.
— Ja robiłam, co mogłam — rzekła Elżbieta sztywno. W duszy uważała, że Laura i Jimmy przeszkadzali jej niejednokrotnie w jej pracy pedagogicznej, ale irytowały ją uszczypliwe zdania Ruth.
Wuj Wallace również zaatakował Emilkę w ciągu tej zimy.
Przyglądał jej się za swą bytnością w Srebrnym Nowiu i doszedł do wniosku, że jest ona dużą dziewczyną.
— Ile masz lat, Emilko? — Zadawał jej to pytanie za każdym razem, gdy ją widział.
— Trzynaście w maju.
— Hm... Co zamierzasz z nią zrobić, Elżbieto?
Nie wiem, co masz na myśli — rzekła ciotka Elżbieta[1] zimno.
— No, przecież ona niebawem będzie dorosła. Niemożliwą jest rzeczą, żebyś wiecznie na nią łożyła...
— Nie liczę nato — przerwała Emilka bez tchu.
—... czas więc najwyższy postanowić, co ona robić będzie.
— Kobiety z rodu Murrayów nie zarabiały nigdy na życie — rzekła ciotka Elżbieta, jakgdyby to zamykało dyskusję.
— Emilka jest tylko w połowie Murrayówną — rzekł Wallace. — Zresztą czasy się zmieniły. Ty i Laura nie będziecie żyły wiecznie, Elżbieto, a po waszej śmierci Srebrny Nów przypadnie w udziale synowi Olivera, Andrzejowi. Mojem zdaniem, Emilka powinna być przygotowana do zarobkowania.
Emilka nie lubiła wuja Wallace’a, ale w tej chwili była mu bardzo wdzięczna. Jakieby nie były jego motywy, proponował on coś, co było po jej myśli.
— Według mnie — mówił Wallace — powinna ona wstąpić do Akademji Królewskiej, ażeby otrzymać dyplom nauczycielski. Nauczanie jest zajęciem odpowiedniem dla damy z dobrej rodziny. Ja gotów jestem przyczynić się materjalnie do pokrycia kosztów, stąd wynikających.
Ślepy byłby widział, że wuj Wallace uważa się za wielce wspaniałomyślnego w tej chwili.
— W takim razie — myślała Emilka — zwrócę ci zczasem każdy grosz, który na mnie wyłożysz. Niech tylko zacznę zarabiać na siebie.
Ale ciotka Elżbieta była jak skała.
— Nie dowierzam dziewczętom, które same wyruszają w świat — rzekła. — Nie mam zamiaru oddać Emilki do Akademji. Pan Carpenter już mnie nagabywał o jej wstąpieniu do liceum. Bardzo był stanowczy; za moich czasów nauczyciele znali lepiej mores. Ale zdaje mi się, że mnie zrozumiał odrazu. Z twojej strony dziwi mnie to, Wallace. Twej własnej córki nie posłałeś do Akademji i nie kazałeś jej pracować.
— Moja córka ma rodziców, którzy o niej myślą — odparł Wallace z patosem. — Emilka zaś jest sierotą. Sądzę, że wołałaby sama na siebie pracować, niż żyć z czyjejś łaski.
— Tak jest! — zawołała Emilka. — Tak, nie mylisz się wuju Wallace. Och, ciotko Elżbieto, pozwól mi wstąpić do konserwatorjum. Pozwól! Zwrócę ci do ostatniego grosza koszta mych studjów, skoro tylko zacznę zarabiać. Daję ci na to słowo honoru.
— Tu nie o pieniądze chodzi — odrzekła ciotka Elżbieta wyniośle i sucho. — Podjęłam się łożyć na twe wychowanie, Emilko i dotrzymam słowa. Gdy będziesz starsza, poślę cię do wyższej szkoły w Shrewsbury na parę lat. Nie jestem wrogiem wykształcenia. Ale nie staniesz się niewolnicą obcych ludzi, żadna Murrayówna nigdy nie pracowała na chleb powszedni.
Emilka zdała sobie sprawę, że dalsza dyskusja byłaby daremna. Odczuwała to samo gorzkie rozczarowanie, co po wizycie pana Carpentera. Gdy wyszła z pokoju, ciotka Elżbieta popatrzyła na Wallace’a.
— Czy już zapomniałeś, co wynikło z oddania Julki do Akademji? — spytała znacząco.
Emilce nie wolno było wstąpić do wyższej uczelni, Perry natomiast wykonał to z tą samą stanowczością, jaką wykazywał we wszystkiem, co przedsiębrał. Stanowisko Perry’ego w Srebrnym Nowiu uległo gruntownej zmianie. Ciotka Elżbieta już nie mruczała gniewnie: „Najemnik”. Przyznawała nawet, że ten niewątpliwy najemnik niezawsze nim pozostanie i już nie broniła Laurze naprawiania jego odzieży, ani Emilce pomagania mu w lekcjach. Nie ciskała gromów, gdy kuzyn Jimmy zaczął mu płacić skromną pensyjkę, chociaż starsi chłopcy zadowoleni bywali, że mają utrzymanie i dach nad głową. Ale ciotka Elżbieta chciała się przyczynić do karjery przyszłego premjera. Chłopiec musi mieć aspiracje i ambicje. Co innego dziewczynka. Miejsce dziewczynki jest w domu.
Emilka pomagała Perry’emu w rozwiązywaniu zadań z algebry, przesłuchiwała go z łaciny i z francuskiego. Korzystała przytem więcej, niżby się to było podobało ciotce Elżbiecie, gdy się orjentowała w tym przedmiocie, więcej nawet, niż uczniowie gimnazjum, koledzy Perry’ego. Dla dziewczynki, która w swoim czasie wynalazła nowy język, była nauka obcych, już istniejących języków, czemś zdumiewająco łatwem. Kiedy Jerzy Mates zadał Emilce swoją francuszczyzną (o której pan Carpenter powiedział, że może Bóg ją rozumie) pytanie: „Czy masz atrament mojej babki i szczotkę do obuwia mojej kuzynki i parasol męża mojej ciotki w twoim pulpicie?”, Emilka odpowiedziała płynnie i poprawnie: „Nie, ale mam w moim koszyka pióro twego ojca, ser, kałamarz i ręcznik służącej twego wuja”.
Ażeby się pocieszyć po rozczarowaniu, jakiego doznała, nie wstępując do liceum żeńskiego, pisała Emilka coraz więcej poezji. Szczególną rozkoszą było pisywanie ich w zimowe wieczory przy zamkniętych okiennicach, wsłuchując się w szum drzew i świst wichru za oknami. Pisywała również nowele, historje nieszczęśliwych miłości, gdzie po bohatersku zwalczała trudności, jakie jej nastręczały djalogi miłosne; pisywała również historje o bandytach i piratach i to lubiła najwięcej, bo bandyci i piraci nie rozmawiają stylem zakochanych. Czasami pisywała powieści historyczne o wasalach, giermkach, paziach i księżniczkach, których djalogi przeplatała chętnie urywkami zdań francuskich. Słowem — pisywała o wszystkiem. Obmyślała nową powieść, ale wkońcu zmieniła zamiar, gdyż zdała sobie sprawę, że nie zdobędzie dostatecznej ilości papieru. Listowego papieru już nie miała, a księga kuzyna Jimmy, przeznaczona na pamiętnik, nie była dość gruba. Coprawda ilekroć jedna taka księga była zapisana, zawsze zjawiała się w tajemniczy a nieoczekiwany sposób nowa w szufladzie jej biurka. Kuzyn Jimmy miewał widocznie przeczucia, co stanowiło właśnie jego Jimmy’owaty charakter.
Pewnej nocy, leżąc w łóżku i patrząc przez otwarte okno w księżyc, oświetlający dolinę, olbrzymi na czystem niebie bez jednej chmurki, powzięła świetną myśl.
Pośle swój najnowszy poemat do „Tygodnika”, wychodzącego w Charlottetown.
„Tygodnik” miał kącik poetycki, gdzie często drukowano wiersze „młodych talentów”. W duchu uważała Emilka swoje utwory za lepsze, niż większość „poezji” zamieszczanych w „Tygodniku” i prawdopodobnie nie myliła się.
Tak była przejęta tą myślą, że nie mogła usnąć do późnej godziny, wcale nie chciała spać. Tak cudnie było leżeć tutaj, natężać wzrok w ciemnościach i wyobrażać sobie przebieg wypadków. Widziała już swoje wiersze wydrukowane, podpisane: E. Byrd Starr, widziała oczy ciotki Laury, jaśniejące dumą i zachwytem, widziała, jak pan Carpenter pokazuje te wiersze obcym ludziom: „To są utwory mojej uczennicy, zdolnej dziewczynki!”, widziała zazdrość, lub podziw w oczach koleżanek i kolegów, widziała siebie samą na szczycie górskim, niekoniecznie alpejskim, uświetniającą swym podpisem martwy kamień przy schronisku.
Nareszcie nadszedł dzień następny. Emilka poszła do szkoły, tak roztargniona, tak pochłonięta swym projektem, że odpowiadała źle na wszystkie pytania pana Carpentera. Niezadowolenie zacnego nauczyciela mało ją dziś obchodziło. Ciałem była w Czarnowodzie, ale duszą — w przestworach nieziemskich.
Skoro tylko wykłady się skończyły, pobiegła do domu na strych. Przepisała starannie kilka wierszy, uważając na kropki nad „i”, oraz na poprzeczną kreskę w „t”. Pisała na linjowanym papierze, aby nie „zjeżdżać”. Pisała po obu stronach papieru, nie znając przepisów drukarskich. Następnie przeczytała je głośno, rozkoszując się poszczególnemi zwrotami.
— Tak, to są dobre wiersze — szepnęła — dziwię się teraz, że mnie przyszły na myśl.
Nazajutrz wysłała swe utwory do redakcji i od tej pory żyła w wyczekiwaniu. Gdy przyszedł numer „Tygodnika”, otworzyła go drżącemi rękami i najpierw zajrzała do „kącika poety”.
Ale nie było nigdzie śladu „Marzenia Wieczornego”, ani innego utworu Emilki.
Emilka poszła na strych i z rozczarowania płakała na starej otomanie. Czuła się tak, jakby ją ktoś spoliczkował. Doznała strasznego upokorzenia i pewna była, że się z niego nie podźwignie.
Jakże się cieszyła, mimo swe nieszczęście, że przynajmniej nie wspomniała o tem Tadziowi! A taką miała pokusę! Zapanowała nad swą potrzebą zwierzeń tylko dlatego, że wyobrażała sobie z radością zdziwienie i dumę Tadzia, gdy mu nagle pokaże swój utwór wydrukowany, swój podpis na łamach „Tygodnika”! Powiedziała o wysyłce wierszy tylko Perry’emu, który teraz strasznie się rozłościł na widok twarzyczki, zalanej łzami.
— Pojadę do Charlottetown i łeb rozbiję wydawcy „Tygodnika” — rzekł Perry z wyrazem oczu, który w 30 lat później poskramiał najoporniejszych członków jego partji.
— To się na nic nie zda — rzekła Emilka sucho. — Jemu się te wiersze nie podobały, uważał, że nie są godne druku i to mnie tak boli, Perry, on ich nie uważa za dobre. Rozbicie mu głowy nie zmieni tego faktu.
Tydzień upłynął, zanim odzyskała równowagę wewnętrzną. Wreszcie napisała powiastkę, w której wydawca „Tygodnika” odgrywał rolę skończonego potwora, aż, zdemaskowany, szedł do więzienia pod eskortą policji. To jej ulżyło. Zapomniała o porażce „Marzenia Wieczornego”, pisząc „Odę do cudnego kwietnia”.
Ale to doświadczenie dało jej znowu do myślenia i wzmogło jej krytycyzm. Częstokroć, czytając teraz swe rękopisy, dochodziła do wniosku, że te same wiersze, które wzbudzały w niej naiwny podziw przed laty, nadają się tylko do spalenia. To też wrzucała je do pieca, ale to ją trochę bolało. Niszczyć to, co kochamy, jest zawsze niewdzięcznem zadaniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.
  1. Przypis własny Wikiźródeł brakująca wypowiedź ciotki Elżbiety odtworzona na podstawie angielskiego oryginału