Emilka ze Srebrnego Nowiu/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilka ze Srebrnego Nowiu |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia B-ci Wójcikiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Rafałowicz-Radwanowa |
Tytuł orygin. | Emily of New Moon |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Emilce podobała się ta wyprawa w ukwiecony świat czerwcowy. Nikt dużo nie mówił. Nawet Nieznośnik pogrążył się w milczeniu rozpaczy; kuzyn Jimmy rzucał od czasu do czasu jakąś uwagę, bardziej dla niego samego przeznaczoną, niż dla kogokolwiek innego. Czasami ciotka Elżbieta odpowiadała mu paru słowy, czasami nie. Zawsze mówiła cierpko i nie trwoniła wyrazów.
Zatrzymali się w Charlottetown i tam zjedli obiad. Emilka od śmierci ojca nie miała apetytu i nie mogła jeść rozbefu, który kelnerka postawiła przed nią. Ciotka Elżbieta, widząc to, szepnęła coś kelnerce, a ta wróciła po chwili z półmiskiem, na którym widniała zimna pularda, delikatna, biała, ubrana liśćmi sałaty.
— Czy to zjesz? — spytała Elżbieta surowo, jakby się zwracała do oskarżonej przed kratkami.
— Spróbuję — szepnęła Emilka.
Zbyt była wylękniona, aby powiedzieć coś więcej; zdołała przełknąć parę kęsów pulardy, poczem doszła do wniosku, że trzeba się zdobyć na odwagę i wyświetlić pewną kwestję.
— Ciotko Elżbieto — rzekła.
— No, co takiego? — spytała ciotka Elżbieta, zwracając swe stalowe oczy na zmieszaną twarzyczkę siostrzenicy.
— Chciałabym, żebyś zrozumiała — rzekła Emilka bardzo szybko, lecz niemniej wyraźnie, chcąc być pewną, że ciotka zrozumie — że ja nie jadłam rozbefu, nie dlatego, że to był rozbef. Nie byłam głodna poprostu; a pulardę jem tylko, żeby ci się odwdzięczyć a nie dlatego, że ją wolę.
— Dzieci powinny jeść to, co im dają i nigdy nie powinny nosem kręcić na świeże, zdrowe jedzenie — rzekła ciotka Elżbieta surowo. Emilka czuła, że ciotka Elżbieta nie zrozumiała bynajmniej jej intencji i była z tego powodu bardzo nieszczęśliwa.
Po obiedzie oznajmiła ciotka Elżbieta ciotce Laurze, że muszą iść po zakupy.
— Musimy kupić różne rzeczy dla dziecka — rzekła.
— Och, proszę, nie nazywajcie mnie dzieckiem — zawołała Emilka. — To brzmi tak, jakbym nie należała do nikogo. Czy nie podoba ci się moje imię, ciotko Elżbieto? Matka uważała je za takie ładne! A poza tem mnie niczego nie potrzeba. Mam dwa tuziny bielizny, tylko jeden komplet jest uszkodzony.
— Sz... — rzekł kuzyn Jimmy, trącając łagodnie kolano Emilki pod stołem.
Kuzyn Jimmy miał na myśli, że skoro ciotka Elżbieta jest w usposobieniu tak szczodrem, nie należy jej się sprzeciwiać: niech kupuje. Emilka zaś mniemała, że on ją łaje za wspominanie o bieliźnie, czyli o majtkach, i zaczerwieniła się po uszy. Ciotka Elżbieta mówiła dalej do Laury, jakgdyby nic nie słyszała.
— Nie chcę, żeby ona nosiła tę tanią czarną sukienkę w Czarnowodzie. Możnaby przesiać mąkę przez ten materjał. Wogóle niema sensu wkładanie żałoby na dziesięcioletnią dziewczynkę. Mam zamiar kupić jej białą sukienkę z czarnemi oszyciami i trochę bawełnianego materjału na szkolną sukienkę, czarną z białem. Jimmy, zostawimy dziecko pod twoją opieką. Pilnuj jej.
Metoda „pilnowania” polegała u kuzyna Jimmy na zaprowadzeniu małej do restauracji w dole ulicy i na przekarmianiu jej kremem mrożonym[1]. Emilka nigdy nie jadła kremu mrożonego, więc nawet przy braku apetytu zjadła z zachwytem dwie porcje. Kuzyn Jimmy przyglądał jej się z zadowoleniem.
— Dobre rzeczy mogę ci dawać tylko, kiedy Elżbieta nas nie widzi — rzekł. — Ale tego i ona nie może przejrzeć, co jest w tobie. Wyzyskaj te chwile obecne, bo Pan Bóg raczy wiedzieć, kiedy dostaniesz znowu porcję kremu mrożonego.
— Czy w Srebrnym Nowiu nigdy nie jadacie kremu mrożonego?
Kuzyn Jimmy potrząsnął głową przecząco.
— Ciotka Elżbieta nie lubi nowomodnych pomysłów. W naszym domu wszystko jest tak, jak przed pięćdziesięciu laty. Wieczorem palimy świece; ona słyszeć nie chce o innem oświetleniu. Ale, kurczątko moje, mimo to, polubisz zczasem Srebrny Nów, tam jest ładnie i miło.
— A czy tam są dobre wróżki? — spytała Emilka ciekawie.
— W lasach pełno ich jest — odrzekł kuzyn Jimmy. — Mamy też gołębnik na dziedzińcu. Hodujemy gołębie, bo dobre wróżki lubią te ptaki.
Emilka westchnęła. Od wieku lat 8 wiedziała, że w dzisiejszych czasach niema nigdzie dobrych wróżek; ale nie zrezygnowała z nadziei, że tu i owdzie błąka się jedna z nich na drodze. A zatem nie myliła się?
— Czy są to prawdziwe dobre wróżki? — spytała.
— No, wiesz, kurczątko, dobra wróżka nieprawdziwa nie byłaby dobrą wróżką — odrzekł wuj[2] Jimmy z powagą. — Powiedz sama, czy nie mam słuszności?
Zanim Emilka zdążyła się zastanowić, wróciły ciotki i udano się w dalszą drogę. O zachodzie słońca przyjechali do Czarnowody. Zachód był różowy, umalował na czerwono wybrzeże morskie i pagórki w głębi lądu. Emilka rozglądała się dokoła z upodobaniem. Widziała przed sobą duży dom, bielący się na tle wielkich drzew, drzew, które kochały i były kochane przez trzy pokolenia. Wśród ciemnej zieleni wiła się zielonawa wstęga wody, to była Czarna Woda, a nad lesistemi wzgórzami górowała wieżyczka złoto-białego kościółka. Ale te wszystkie szczegóły nie wywołały w niej „promyka”, ten rozbłysnął w jej duszy nagle i nieoczekiwanie, jak zawsze: na widok okienka winem porosłego i skrawka opalowego nieba, który wydawał się stąd jakby obramowany, i księżyca, mieniącego się złotawemi blaskami. Emilka zachwycała się właśnie tym cudnym wieczorem w nowem otoczeniu, gdy przyszedł po nią kuzyn Jimmy i zaprowadził ją do kuchni.
Siedziała na długiej ławce kuchennej, starej i trzeszczącej i patrzyła, jak ciotka Elżbieta zapala świece w dużych, staroświeckich kandelabrach i lichtarzach.
Emilka nigdy nie widziała dotychczas takiej kuchni. Ściany były z ciemnego drzewa, sufit był niski, przecinany czarnemi deskami, z których zwieszały się szynki i bekony, oraz pęki traw i dużo innych przedmiotów, których nazw Emilka nie znała. Podłoga, piaskiem wysypana, była biała i czysta. W kącie wisiał obraz świętego, który w migocącem świetle stojącej nieopodal świecy, zdawał się żyć i napełniał ją lękiem. Z drugiej strony było puste czarne wgłębienie, które również wyglądało przerażająco, tajemniczo... Stamtąd mogła spaść jakaś nieznana kara, jeżeli ktoś był niegrzeczny, wiecie? A świece rzucały takie dziwne cienie. Emilka sama nie wiedziała, czy jej się podoba ta kuchnia w Srebrnym Nowiu, czy nie. Było to coś oryginalnego, chętnie byłaby to opisała w żółtym zeszycie, gdyby się nie był spalił. I Emilka poczuła nagle, że już, już, trysną z jej oczu łzy...
— Zimno? — zapytała z uśmiechem ciotka Laura. — Te wieczory czerwcowe są takie chłodne. Chodź do saloniku. Jimmy zapalił ogień na kominku.
Emilka, walcząc rozpaczliwie o równowagę psychiczną, przeszła do saloniku. Na podłodze leżał dywan domowej roboty, na stole jasno-ponsowy obrus, firanki były adamaszkowe w tonach blado-różowych. Wyglądało to bardzo bogato i imponująco, bardzo po Murrayowsku. Emilka nigdy nie widziała takich firanek. Ale najbardziej podobał jej się ten wesoło trzeszczący i blaski rzucający ogień, mieniący się w świetle świec tak dziwnie, tak tajemniczo. Emilka ogrzała sobie przy kominku zziębnięte nogi i była coraz bardziej zaciekawiona swem nowem otoczeniem. Najmocniej interesowała ją bibljoteka. Książki były zawsze przyjaciółmi Emilki, gdziekolwiek je znajdowała. Podbiegła do bibljoteki i otworzyła drzwi. Ale zanim zdążyła spojrzeć na grzbiety oprawnych i równo w rzędy ustawionych tomów, weszła do pokoju ciotka Elżbieta, niosąc kubek mleka i talerzyk, na którym widniały dwa placki z mąki owsianej.
— Emilko — rzekła ciotka Elżbieta surowo — zamknij te drzwi. Pamiętaj, że nie masz się dotykać przedmiotów, które nie są twoją własnością.
— Sądziłam, że książki są własnością każdego człowieka — rzekła Emilka.
— Nasze nie są ogólną własnością — odparła ciotka Elżbieta tonem, który wskazywał na odrębne właściwości książek Srebrnego Nowiu. — Oto masz kolację, Emilko. Jesteśmy wszyscy tacy zmęczeni, że przekąsimy tylko coś i pójdziemy spać. Zjedz to i położysz się do łóżka.
Emilka wypiła mleko i zastanawiała się nad tem, co tu widziała. Jakie ładne tapety! Najładniejsze chyba, jakie kiedykolwiek oglądała.
— Cóż patrzysz w próżnię, tak dziwnie? — spytała ciotka Elżbieta, wracając nagle.
Emilka zamknęła się w sobie. Nie mogła tego tłumaczyć ciotce Elżbiecie. Ciotka Elżbieta powiedziałaby podobnie jak Helena Greene, że ona jest „szalona”.
— Ja... ja nie patrzyłam w próżnię.
— Nie sprzeczaj się. Ja mówię, że tak — odparła ciotka Elżbieta. — Nie rób tego więcej. To nadaje twojej twarzy nienaturalny wyraz. Chodź teraz, pójdziemy na górę. Będziesz sypiać ze mną.
Emilka westchnęła ze smutkiem. Miała nadzieję, że może będzie spać w pokoju ciotki Laury. Spanie z ciotką Elżbietą wydawało jej się ciężkiem przedsięwzięciem. Ale nie śmiała protestować. Weszły do wielkiej, ciemnej sypialni ciotki Elżbiety, obitej ponurą, nieładną tapetą; pod jedną ze ścian stała duża toaleta z lustrem, zawieszonem tak wysoko, że nie mogło tu być mowy o Emilce-w-Zwierciadle. Okna były szczelnie pozamykane, ocienione ciemno-zielonemi firankami, dalej stała zielona kanapa, a pod przeciwległą ścianą — ogromne, miękko wysłane łoże z dużemi, pulchnemi poduszkami.
Emilka stała bez ruchu, rozglądała się dokoła.
— Dlaczego się nie rozbierasz? — spytała ciotka Elżbieta.
— Nie... nie chciałabym się rozbierać w twojej obecności — wyjąkała Emilka.
Ciotka Elżbieta popatrzyła na nią swemi zimnemi oczami.
— Zdejmuj natychmiast odzież — rzekła.
Emilka usłuchała rozkazu, trzęsąc się ze wstydu i z gniewu. Ohydne było to uczucie: zdejmować suknię i bieliznę w obecności ciotki Elżbiety, która stała i przyglądała jej się. Było to niewysłowioną męczarnią. Jeszcze ciężej bodaj przyszło jej odmawianie pacierzy w tych okolicznościach. Ojca Bóg był taki daleki, a ona posądzała Boga ciotki Elżbiety o wybitne podobieństwo do Boga Heleny Greene.
— Idź do łóżka — rzekła ciotka Elżbieta, układając jej rzeczy na krześle.
Emilka popatrzyła na zamknięte szczelnie okna.
— Czy nie masz zamiaru otworzyć okna, ciotko Elżbieto?
Ciotka Elżbieta przyjrzała się Emilce tak, jakgdyby dziewczynka była jej zaproponowała wdrapanie się na dach.
— Otwórz okno i wpuść świeże, nocne powietrze! — tłumaczyła Emilka.
— Za nic w świecie!
— Ojciec i ja zawsze otwieraliśmy okna — zawołała Emilka.
— Nic dziwnego, że umarł na suchoty — rzekła ciotka Elżbieta. — Nocne powietrze to trucizna.
— Jakież inne może być w nocy powietrze? Wszak tylko nocne? — spytała Emilka.
— Emilko — rzekła ciotka Elżbieta lodowato — idź do łóżka.
Emilka położyła się.
Ale usnąć nie mogła żadną miarą w tem przepaścistem łożu, które ją przytłaczało swym czarnym baldachimem: znikąd najbledszego światełka; ciotka Elżbieta leżała obok niej, długa, sztywna, koścista.
— Czuję się tak, jakbym była w łóżku razem z gryfem[3] — pomyślała Emilka. — Och, och, zacznę płakać, czuję, że mi się zbiera na płacz.
Daremnie a rozpaczliwie tłumiła łzy. Musiały trysnąć. Była zupełnie samotna i opuszczona wśród tych mroków, w otoczeniu obcem i wrogiem, bo teraz odczuwała je wyraźnie jako żywioł wrogi jej istocie. A przytem słychać było taki dziwny, tajemniczy, taki żałobny dźwięk, unoszący się w powietrzu... gdzieś daleko, a jednak dość blisko, aby być pewną, że się go słyszy naprawdę. Był to szum morza, ale Emilka nie wiedziała o tem, więc ją to trwożyło. Och, jej łóżeczko w domu, och, ten cichy oddech ojca w ich pokoju, ten blask dobrotliwy dobrze jej znanych gwiazd, zaglądających do niej przez otwarte okna! Ona musi wrócić, nie zostanie tutaj, tu nigdy nie będzie szczęśliwa! Ale niema dla niej powrotu, niema żadnych możliwości, niema domu, niema ojca... Wyrwało jej się głośne łkanie, rozszlochała się na dobre. Nic nie pomagało zaciskanie zębów i piąstek i przygryzanie policzków i warg... natura zwyciężyła dumę i wolę, wzięła górę nad wszystkiemi postanowieniami.
— Dlaczego płaczesz? — spytała ciotka Elżbieta.
Prawdę powiedziawszy, czuła się ciotka Elżbieta równie nieswojo jak Emilka. Nie była przyzwyczajona do towarzyszki łoża. Nie miała bynajmniej większej ochoty spać z Emilką, niż Emilka z nią. Ale uważała za niemożebne oddanie dziecku na wyłączną własność jednego z wielkich, samotnych pokojów Srebrnego Nowiu. Laura zaś była ptakiem na gałęzi, każdy szmer ją budził. A dzieci we śnie zawsze kopią, tak słyszała Elżbieta Murray. Nie pozostawało więc nic innego, jak wziąć Emilkę do swego łóżka. Poświęciła więc swoją wygodę i swoje upodobania, ażeby spełnić niewdzięczny obowiązek, a ta malkontentka znowu jest niezadowolona!
— Zadałam ci pytanie, dlaczego płaczesz, Emilko — powtórzyła.
— Tęskno mi do domu... tak mi się wydaje... — szlochała Emilka.
Ciotka Elżbieta była zaskoczona.
— Ładny dom! Masz za czem tęsknić!
— Nie było tam... elegancko... tak jak w Srebrnym Nowiu — łkała Emilka — ale ojciec... był tam. Mnie się zdaje, że ja tęsknię za ojcem, ciotko Elżbieto. Czy nie czułaś się strasznie opuszczona, gdy umarł twój ojciec?
Elżbieta Murray mimowoli przypomniała sobie to ukryte, ze wstydem pomieszane, uczucie ulgi, kiedy umarł stary Archibald Murray, piękny, srogi, despotyczny starzec, który żelazną dłonią trzymał w karbach całą rodzinę i tyranizował wszystkich w Srebrnym Nowiu przez całe swoje życie, a zwłaszcza w ciągu ostatnich pięciu lat, gdy był złożony niemocą. Pozostali Murrayowie zachowali się bez zarzutu, płakali ostentacyjnie i kazali wydrukować długi nekrolog, wielce pochlebny dla pamięci nieboszczyka. Ale czy jedno szczere westchnienie żalu towarzyszyło Archibaldowi Murrayowi do grobu? Elżbieta nie kochała pamięci ojca i zła była na Emilkę za to przypomnienie.
— Godziłam się z wolą Opatrzności — rzekła chłodno. — Emilko, musisz zrozumieć, że obecnie obowiązkiem twoim jest wdzięczność i posłuszeństwo. Winna jesteś okazać nam, że oceniasz, co uczyniłyśmy dla ciebie. Nie chcę łez i roztkliwiania się nad sobą. Cobyś była zrobiła, gdybyś nie była miała przyjaciół, którzy cię przygarnęli? Odpowiedz mi na to pytanie.
— Przypuszczam, że byłabym umarła z głodu — przyznała Emilka, której momentalnie nasunął się obraz jej samej, umierającej z wycieńczenia, podobnie jak postacie w owej książce Heleny Greene o misjonarzach w Indjach, w epoce głodu i nieurodzaju.
— Niezupełnie... ale byłabyś została umieszczona w jakimś przytułku dla dzieci, gdzie byłabyś nieomal głodem morzona. Nie wiesz, czego uniknęłaś. Jesteś w domu zacnych ludzi, którzy będą o ciebie dbali i wychowają cię odpowiednio.
Emilce niebardzo się podobało to „wychowywanie jej odpowiednie”. Ale rzekła z pokorą:
— Wiem, że bardzo dobra byłaś, przywożąc mnie do Srebrnego Nowiu, ciotko Elżbieto. I nie będę cię dłużej nudzić, nie będę ci przyczyniać w przyszłości kłopotów, wiesz? Niebawem będę dorosła i będę mogła sama zarabiać na życie. Jak myślisz, ciotko Elżbieto, w jakim wieku najwcześniej jest się dorosłą osobą?
— Nie powinnaś o tem myśleć — rzekła ciotka Elżbieta stanowczo. — Kobiety z rodziny Murrayów nigdy nie pracowały zarobkowo. Żądamy od ciebie tylko, abyś była dobrem i pogodnem dzieckiem i żebyś się zachowywała skromnie i cicho.
To brzmiało okropnie twardo.
— Postaram się — rzekła Emilka z nagłem postanowieniem zdobycia się na bohaterstwo, podobnie jak te dziewczęta, o których czytała w książkach. — Może to nie będzie takie trudne, ciotko Elżbieto, zobaczymy. — Tu Emilce zdarzyła się rzecz nader niepożądana: przyszło jej na myśl użyć zwrotu, który usłyszała razu pewnego z ust ojca, a który wydał jej się tutaj właściwie zastosowany. — Widzisz, ciotko Elżbieto, Bóg jest dobry, djabeł jest bodaj gorszy.
Biedna ciotka Elżbieta! Podobnego przemówienia muszą słuchać jej uszy w tych ciemnościach, podobnie myślące dziecko wtargnęło w jej uporządkowane raz na zawsze istnienie, do jej spokojnego łoża! Cóż dziwnego, że przez chwilę była wręcz sparaliżowana i nie mogła odpowiedzieć! Wreszcie zawołała ze zgrozą:
— Emilko, nigdy więcej nie mów tego.
— Dobrze — odrzekła Emilka uprzejmie. — Ale — dodała półgłosem — myśleć będę to nadal.
— A teraz — rzekła ciotka Elżbieta — muszę cię uprzedzić, że ja nie mam zwyczaju rozmawiać przez całą noc. Może ty jesteś tak przyzwyczajona. Proszę cię, żebyś zaraz usnęła i mam nadzieję, że będziesz posłuszna. Dobranoc.
Ton, jakim ciotka Elżbieta mówiła „dobranoc” mógł zepsuć najcudowniejszą noc na świecie. Ale Emilka leżała już cicho i nie szlochała, chociaż pod osłoną ciemności łzy spływały jej po policzkach przez długą chwilę. Leżała tak cichutko, że ciotka Elżbieta pomyślała, iż ona śpi i sama usnęła także.
— Ciekawa jestem, czy jeszcze ktokolwiek czuwa na całym świecie — rozmyślała Emilka, czując się bezmiernie opuszczona i samotna. — Żeby chociaż Nieznośnik był tu przy mnie! Nie jest on taki pieszczoszek, jak Kicia, ale zawsze lepszy on, niż nikt. Ciekawa jestem, gdzie on jest. Czy dali mu aby kolację?
Ciotka Elżbieta wręczyła koszyk z Nieznośnikiem kuzynowi Jimmy i rzekła niecierpliwie: — Masz go, pilnuj tego kota. — Jimmy zabrał go z sobą. Gdzie go umieścić? Może Nieznośnik wyjdzie i wróci tam, do domu? Emilka słyszała, że koty zawsze wracają do domu. Pragnęła i ona wymknąć się i wrócić do domu... wyobrażała sobie swój powrót, jak biegnie przez pola z kotem przy boku, wśród ciemności, jak dobiega do domku w wąwozie, do brzóz, do Adama i Ewy. Widzi już zdaleka fotel na biegunach i swoją ukochaną kotkę i otwarte okienko, przez które słychać hymn Królowej Wichrów, przez które widać wczesnem rankiem błękit mgieł, otulających rodzime wzgórza.
— Czy nadejdzie znów dzień, czy będzie jeszcze widno? — rozmyślała Emilka. — Może zrana będzie mniej źle i smutno.
Wtem... usłyszała Królową Wichrów za oknem... usłyszała cichy, łagodny szept nocy czerwcowej, kojący, życzliwy, kochający.
— O, jesteś tam za oknami, kochanie moje? — szepnęła, wyciągając ramiona. — Och, jakże się cieszę, że cię słyszę! Ty jesteś taką towarzyszką, Królowo Wichrów. Nie jestem już opuszczona. I oto „promyk”! Obawiałam się, że w Srebrnym Nowiu nie zjawi się nigdy!
Dusza jej wyzwoliła się raptem z niewoli łoża ciotki Elżbiety, z pod ciężkiego baldachimu. Była w przestworzach wraz z Królową Wichrów i innymi wędrowcami nocnymi, z ognikami, owadami, strumykami, chmurami. Bujała w przestrzeni tu i owdzie, w bezkreśnym kręgu marzeń, aż dobiła do przystani snu, wtulona w pękatą poduszkę. A tymczasem Królowa Wichrów śpiewała słodko i wabnie wśród wina, rosnącego dokoła Srebrnego Nowiu.