<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

7.
KSIĘGA PRZESZŁOŚCI.

Ta pierwsza sobota i niedziela pozostały wyryte po wsze czasy w pamięci Emilki, jako przemiły okres dwudniowy; tyle miała przeżyć wręcz rozkosznych przez te dwie doby! Jeżeli prawdą jest, że „czas liczy się według serc bicia”, to Emilka przeżyła w dwa dni dwa lata. Od chwili, kiedy zeszła po schodach do hallu, wszystko było upajającem zjawiskiem. Z przyjemnością wyjrzała przez różowe szyby na świat otaczający. Niebo i drzewa i ziemia — wszystko było czerwone, gdy się na nie patrzyło przez to szkło. Tak będzie wyglądał świat, pomyślała, w dniu Sądu Ostatecznego.
W tym starym domu tkwił pewien czar, który Emilka odrazu przeczuła, jakkolwiek zbyt młoda była, aby go rozumieć. Był to dom, w którym wzrosły pokolenia narzeczonych, matek i żon, był więc przesiąknięty atmosferą ich miłości, ich wrażeń, niewyrugowaną dotychczas staropanieńskim trybem życia Elżbiety i Laury.
— Hm... widocznie pokocham Srebrny Nów — pomyślała Emilka, zaskoczona tą możliwością.
Ciotka Laura nakrywała stół do śniadania w kuchni, gdzie było widno i ładnie w blaskach rannego słoneczka. Nawet wgłębienie w ścianie przestało być czarne i niepokojące: było poprostu zwykłem wejściem na strych. A na progu siedział Nieznośnik, pusząc swe futerko z takiem zadowoleniem, jakgdyby się był urodził i przebywał stale tylko w Srebrnym Nowiu. Emilka nie wiedziała, że Nieznośnik już zaznał rozkoszy bitwy z innemi kotami i że nauczył ich moresu raz na zawsze. Tomowi kuzyna Jimmy’ego dostało się okrutne „wcieranie”, został pozbawiony paru milimetrów swej osoby, w Nieznośnika zaś wstąpiło dumne samopoczucie i otucha, że i tu, w Srebrnym Nowiu, można się nie nudzić.
Emilka wzięła go w objęcia i ucałowała serdecznie ku zgrozie ciotki Elżbiety, która właśnie nadchodziła, niosąc półmisek gorącej szynki w ręku.
— Niech nigdy więcej nie widzę całowania kota! — rozkazała.
— Dobrze, ciociu — odrzekła Emilka grzecznie. — Będę go całować tylko wtedy, kiedy nie patrzysz na mnie.
— Dość tych impertynencyj! Nie masz wogóle całować kotów!
— Ależ, ciotko Elżbieto, nie pocałowałam go w pyszczek, to się przecież rozumie samo przez się. Pocałowałam go w ucho. To jest przyjemne. Może spróbujesz raz... i przekonasz się sama?...
— Dosyć, Emilko. Dosyć tej paplaniny.
Ciotka Elżbieta majestatycznie wyszła z kuchni, pozostawiając Emilkę osłupiałą. Mała czuła, że obraziła ciotkę Elżbietę, a nie miała najmniejszego pojęcia, czem i dlaczego.
Ale obrazy, jakie miała przed oczami, zbyt były zajmujące, aby miała długo rozmyślać o ciotce Elżbiecie. Z kuchni dochodziły rozkoszne zapachy. Przed nią roztaczał się czarowny widok drzew i krzewów w kwiecie. Była to orgja barw i odcieni, Emilka ze złożonemi rękami wpatrywała się w te róże, lilje, storczyki, pieczołowicie doglądane przez kuzyna Jimmy.
Właśnie nadszedł kuzyn Jimmy, niosąc dzbany z mlekiem. Emilka radośnie pobiegła z nim do mleczarni za domem. Nigdy nie widziała, ani nie wyobrażała sobie dotychczas podobnie uroczego miejsca pobytu. Był to śnieżnie biały budyneczek wśród krzewów kwietnych. Szary dach był porosły istnemi poduszeczkami mchu, jakby usłany zielonym aksamitem. Wszedłszy po kilku stopniach, usypanych z piasku, otwierał „człowiek” białe drzwi o szklanych, matowych szybach i wchodził jeszcze po trzech stopniach. A potem stał w chłodnym, schludnym, ziemią pachnącym obszarze o usypanej podłodze, o oknach obrośniętych miodem winem i powojami. Stały tu szeregi naczyń z mlekiem, na którem bieliła się śmietana, tak tłusta, że miejscami przechodziła w barwę żółtą.
Ciotka Laura czekała na nich. Wlała mleko w puste naczynia, a potem zebrała śmietankę z paru pełnych naczyń. Emilka pomyślała, że zbieranie śmietanki jest bardzo przyjemnem zajęciem i gorąco pragnęła przyłożyć rękę do tej pracy. Pragnęła również usiąść i opisać tę kochaną mleczarnię. Ale, niestety, nie było żółtego zeszytu. No, ale można pisać w swojej głowie. Przysiadła w kąciku na małym trójnogu i przystąpiła do pisania na pamięć, siedząc tak cicho, że Jimmy i Laura zapomnieli o niej i odeszli. Potem szukali jej wszędzie przez kwadrans. Naskutek tego opóźnione było śniadanie, a to rozgniewało srodze ciotkę Elżbietę. Ale Emilka znalazła właśnie w myśli odpowiednie określenie na to łagodne, zielonawe światło w mleczarni i taka była uszczęśliwiona z tego powodu, że nie zważała bynajmniej na ponure wejrzenie ciotki Elżbiety.
Po śniadaniu oznajmiła ciotka Elżbieta Emilce, iż od tej pory zadaniem jej będzie codziennie wyprowadzać krowy na pastwisko.
— Jimmy nie ma obecnie żadnego pastucha, a jemu to zabiera sporo czasu.
— I nie lękaj się — dodała ciotka Laura — krowy znają tak dobrze drogę, że idą same. Ty pójdziesz poprostu za niemi i zamkniesz furtkę.
— Nie boję się — rzekła Emilka.
Ale się bała. Zupełnie nie znała krów. Lecz postanowiła, że Murrayowie nie posądzą córki Starra o lęk. Tak, serce jej biło, jak młotem, ale szła mężnie naprzód i stwierdziła, że ciotka Laura powiedziała prawdę, że krowy nie są w gruncie rzeczy takiemi drapieżnemi zwierzętami. Szły z powagą naprzód, a ona tylko biegła za niemi, najpierw równą ścieżką, a potem na wzgórze, na którem ciągnęło się rozległe pastwisko, gdzie szalała i panowała wszechwładnie Królowa Wichrów.
Emilka przechadzała się wzdłuż parkanu pastwiska tak długo, aż jej ciekawe oczy wchłonęły w siebie cały krajobraz. Pastwisko ciągnęło się przed nią na pochyłej powierzchni, spadającej aż do Czarnej Wody. Tam niżej widniała przed nią dolina Czarnej Wody, usiana domostwami ludzkiemi, a tam dalej bieliła się zatoka morska. Emilce wydał się ten krajobraz ślicznym obrazkiem, przedstawiającym zielone górki i błękitne wody. Na dole, w jednym z kątów pastwiska, był położony mały cmentarzyk, gdzie byli pochowani zmarli Murrayowie. Emilka zapragnęła tam pójść i zwiedzić ten zakątek, ale nie śmiała przejść przez całe pastwisko sama jedna.
— Pójdę tam, gdy się lepiej zaznajomię z krowami — postanowiła.
Na prawo, u szczytu małego pagórka, pokrytego brzozami, stał domek, który ogromnie zaciekawiał i intrygował Emilkę. Był szary i wyblakły, ale nie wyglądał na stare domostwo. Był niedokończony. Dach był gotów, ale boczne ściany nie były jeszcze pomalowane, a okna nie miały szyb. Dlaczego nie dokończono budowy? A byłby to taki ładny domek, taki, który możnaby pokochać, taki, w którym stałyby krzesła wyściełane, paliłby się ogień na kominku, stałyby szafy bibljoteczne i chodziłyby miłe, kochane koty i znajdowałyby się niespodziewane, przytulne kąciki; wreszcie nazwała ten domek Domkiem Rozczarowanym i nieraz później wykończyła ten domek, meblując go w myśli tak, jak powinien był zostać umeblowany i stwarzając ludzi i zwierzęta, któreby tu zamieszkały.
Na lewo od pastwiska stał inny dom o typie całkiem różnym. Wielki, stary budynek, porosły winem, o płaskim dachu, o ściętych oknach. Ogólny wygląd miał zaniedbanego domu, wygląd obojętny. Emilka postanowiła, że spyta kuzyna Jimmy o te domy, gdy będzie miała sposobność do rozmowy z nim w cztery oczy.
Czuła, że zanim odejdzie stąd, musi prześlizgnąć się wdłuż pastwiska aż do pewnej ścieżki, która prowadziła do gaiku świerkowo-klonowego. Wykonała ten zamiar i zrobiła odkrycie, że ta ścieżka prowadzi prosto do Krainy Wróżek, do cudnego wąwozu, pełnego drzew i kwiecia. Oddychała wonią żywiczną, snuła opowieść na tle gry świateł i cieni. Tu i owdzie splątane były gałęzie klonów tak, jakgdyby chciały stworzyć schronienie dla chochlików i rusałek. Emilka znała dobrze rusałki, dzięki swemu ojcu. Te pokłady mchu u stóp drzew to było posłanie dla Tytanji.
— To jest jedno z tych miejsc, gdzie dojrzewają marzenia i sny ludzkie — rzekła Emilka, uszczęśliwiona.
Pragnęła, żeby ta ścieżka nie miała końca, ale ona skręcała teraz w bok i gdy Emilka przeszła przez małą kładkę drewnianą, znalazła się w „ogródku frontowym” Srebrnego Nowiu, gdzie kuzyn Jimmy przycinał właśnie krzewy i drzewka.
— Och, kuzynie Jimmy, jaką ja znalazłam uroczą ścieżynkę — rzekła Emilka, zdyszana.
— Wróciłaś ścieżką Wysokiego Jana?
— Ach! Więc to nie jest nasza ścieżka?
— Nie, a powinna być nasza. Przed 50 laty wuj Archibald sprzedał tę połać ziemi ojcu Wysokiego Jana, staremu Michałowi Sullivanowi. On wybudował mały domek wpobliżu stawu i mieszkał tam, dopóki się nie pokłócił z wujem Archibaldem, co oczywiście nastąpiło po krótkim czasie. Wówczas przeprowadził się do domu po drugiej stronie drogi i tam mieszka obecnie Wysoki Jan. Elżbieta chciała odkupić od niego ten grunt, ofiarowywała mu cenę dwa razy wyższą od istotnej wartości, ale Wysoki Jan nie chce sprzedać... powodzi mu się dobrze, w lecie ma tutaj pastwisko. Elżbiecie jest ten intruz na naszych gruntach solą w oku, a Wysoki Jan wie o tem i napawa się jej przykrością, zaspokaja tem swą żądzę zemsty.
— Dlaczego on się nazywa Wysoki Jan?
— Bo jest to duży, chudy chłop. Lecz mniejsza o niego. Pokażę ci mój ogród, Emilko. To mój ogród. Elżbieta zarządza folwarkiem. Ale mnie pozostawia ogródek, chcąc mi wynagrodzić swój postępek: wepchnęła mnie, jak wiesz, do studni.
— Nie wiem! Czyżby!
— Tak. Nie rozmyślnie, rzecz jasna. Byliśmy dziećmi, ja tu przyjechałem w odwiedziny, robotnicy naprawiali studnię tutejszą, czyścili ją. Ja wyprowadziłem Elżbietę z równowagi, to nie było trudno, rozumiesz? wyprowadzić ją z równowagi; uderzyła mnie w głowę. Widząc jej podniesione ramię, cofnęłem się, ażeby uniknąć ciosu i spadłem w ten otwór, głową naprzód. Zapomnij, że ci to opowiedziałem. Na dnie było błoto i glina, ale, spadając, uderzyłem mocno głową o kamienie ścian bocznych. Podnieśli mnie pozornie martwego, z poranioną głową. Biedna Elżbieta była... — tu kuzyn Jimmy potrząsnął głową, jakgdyby nie mógł wyrazić słowami, co się działo z tą biedną Elżbietą. — Odzyskałem przytomność po chwili, ale czułem się bardzo dziwnie... Ludzie mówią, że od tej pory nigdy już nie byłem normalny, ale oni mówią to tylko tak... bo jestem poetą i nic mnie nigdy nie gniewa. Tacy są poeci, tego mieszkańcy Czarnowody nie rozumieją, większość martwi się i troszczy o byle co, więc sądzą, że człowiek jest nienormalny, gdy się nie przejmuje.
— Czy nie zechciałbyś mi zadeklamować paru poezji, kuzynie Jimmy? — spytała Emilka błagalnym tonem.
— Gdy mnie nawiedzi natchnienie, usłyszysz moje wiersze. Niema po co prosić mnie o nie, gdy nie nawiedziło mnie natchnienie.
— Ale jak tu wiedzieć, czy nawiedziło cię natchnienie, kuzynie Jimmy?
— Zacznę sam z siebie deklamować moje wiersze. Ale powiem ci coś: natchnienie przeważnie nawiedza mnie wtedy, kiedy gotuję kartofle dla świń, zapamiętaj to sobie i bądź wpobliżu.
— Dlaczego nie piszesz twoich poezji?
— Za mało jest papieru w Srebrnym Nowiu. Elżbieta jest manjaczką oszczędności, a papier do pisania jest kosztowny.
— Ale czy nie masz własnych pieniędzy, Jimmy?
— Och, Elżbieta płaci mi porządną pensję. Ale składa wszystkie moje pieniędze do banku, a mnie wydziela po parę dolarów co jakiś czas. Mówi, że nie jestem dosyć rozsądny, aby mi powierzać pieniądze. Kiedy przybyłem tu, aby pracować u niej, płaciła mi pensję w końcu miesiąca, a ja pojechałem do banku w Shrewsbury, aby tam złożyć trochę pieniędzy. Spotkałem po drodze żebraka, biedne, obdarte stworzenie bez grosza. Dałem mu wszystkie moje pieniędze. Dlaczego nie? Ja miałem dach nad głową, stałe zajęcie, odzież. Zdaje mi się, że to był najnieszkodliwszy i najładniejszy postępek w mojem życiu dotychczasowem. Ale Elżbieta nigdy mi nie darowała. Od tej pory ona zarządza mojemi pieniędzmi. Ale teraz chodź, pokażę ci mój ogródek, zanim będę musiał przystąpić do sadzenia kalarepy.
Ogród był bardzo piękny, godzien dumy kuzyna Jimmy’ego. Robił wrażenie ogrodu, do którego nie może mieć nigdy przystępu mróz, albo ostry wiatr. Zdawał się pamiętać tylko setki minionych wiosen i letnich miesięcy. Emilkę olśnił i przykuł zegar słoneczny, gdyż widziała to po raz pierwszy.
— Twój pradziadek Hugo Murray przywiózł to z Indji — rzekł kuzyn Jimmy. — W Nadmorskich Prowincjach jest piękniejszy wzór, ale i ten jest ładny.
Emilka z rozkoszą wpatrywała się w zegar. Cały ogród był śliczny, a domek w głębi wydawał się cudny jej dziecięcym oczom. Był to rodzaj dużej altany o wielkim portalu w stylu kolumnady greckiej. W Czarnowodzie uchodziło to za ostatni wyraz elegancji i było jednym z czynników dumy Murrayowskiej. Jakiś nauczyciel szkolny powiedział kiedyś, że oni umieją nadać swemu otoczeniu wygląd klasyczny. Efekt klasycyzmu był do pewnego stopnia zneutralizowany obfitością młodego wina, które pięło się wzdłuż całego portalu, zwieszając się bujnemi szczepami z dachu, kryjąc do połowy kolumny.
Serce Emilki wezbrało dumą.
— To jest piękny dom — rzekła.
— A cóż myślisz o moim ogrodzie? — spytał kuzyn Jimmy zazdrośnie.
— Mógłby być własnością królowej — odrzekła Emilka poważnie i szczerze.
Kuzyn Jimmy przytaknął, uradowany, poczem w oczach jego zjawił się dziwny wyraz, głos jego zabrzmiał nieswojo.
— Ten ogród jest spowity w zaczarowaną, niewidzialną tkaninę. Nie boi się dżdżu ani mszyc, nie spustoszy go susza, a deszczyk odświeża go, nie niszcząc liści, ani gałęzi, nie przytłaczając ich swym ciężarem.
Emilka mimowoli cofnęła się o krok wstecz. Miała ochotę uciec. Ale teraz kuzyn Jimmy był znów sobą:
— Czy ta trawa dokoła zegara słonecznego nie wygląda jak zielony aksamit? Dużo trudu ona mnie kosztowała, upewniam cię. Chciałbym, żebyś się czuła w tym ogrodzie, jak u siebie. — Kuzyn Jimmy wykonał przy tych słowach szeroki gest zapraszający. — Udzielam ci pełni swobód na terenie mego ogrodu. Niechaj ci się dobrze wiedzie. Obyś znalazła Zaginiony Djament.
— Zaginiony Djament? — spytała Emilka, zdziwiona. Cóż to był za tajemniczy przedmiot?
— Nigdy nie słyszałaś tej opowieści? No, to ja ci ją opowiem jutro; w niedzielę odpoczywa się w Srebrnym Nowiu. Teraz muszę się zabrać do mojej kalarepy, albo będę tu miał Elżbietę. Ona nic nie powie. Ona tylko spojrzy. Czy widziałaś już kiedy to Murrayowskie spojrzenie?
— Zdaje mi się, że widziałam je, gdy ciotka Ruth wyciągała mnie z pod stołu — rzekła Emilka ze skruchą.
— Nie, nie. To było spojrzenie Ruth Datton, nieżyczliwe, złośliwe, niemiłosierne. Ja nienawidzę Ruth Datton. Ona wyśmiewa się z moich poezji, chociaż nigdy nie słyszała ani jednego wiersza. Natchnienie nie nawiedzi mnie w jej obecności. Nie wiem, skąd ona do nich... Elżbieta jest nieznośna, ale jest zdrową naturą, jest prawa i uczciwa, a Laura jest świętą. Ale Ruth jest istną zarazą. Poznasz spojrzenie Murrayowskie, gdy je zobaczysz. Jest ono równie dobrze znane, jak duma Murrayowska. Jesteśmy niejednolitym dziwnym rodem, ale niema wytworniejszych ludzi od nas. Opowiem ci wszystko o Murrayach jutro zrana.
Kuzyn Jimmy dotrzymał słowa, gdy ciotki były w kościele. Na radzie familijnej zapadła uchwała, że Emilka nie pójdzie tego dnia do kościoła.
Emilka była rozczarowana tem postanowieniem. Zawsze uważała kościół za coś bardzo ciekawego, a rzadko kiedy miała sposobność tam bywać. Dla ojca była to zbyt wielka odległość, ale czasami brat Heleny Greene wstępował po siostrę i po Emilkę.
Czy sądzisz, ciotko Elżbieto — rzekła z żywością — że Pan Bóg wziąłby mi za złe, gdybym włożyła, idąc do kościoła, moją czarną sukienkę? To jest tania sukienka, wiadomo, zdaje mi się, że Helena Greene zapłaciła za nią ze swoich pieniędzy, ale bądź co bądź, jestem odziana.
— Małe dziewczynki, które jeszcze nic nie rozumieją, powinny trzymać język za zębami — rzekła ciotka Elżbieta. — Nie życzę sobie, żeby mieszkańcy Czarnowody oglądali moją siostrzenicę w stroju żebraczki. A jeżeli Helena Greene zapłaciła za tę suknię, musimy jej zwrócić tę sumę. Powinnaś nam była powiedzieć o tem, zanim wyjechaliśmy z Boru Majowego. Nie, nie pójdziesz dzisiaj do kościoła. Możesz włożyć czarną sukienkę jutro do szkoły. Ukryjemy ją zresztą pod fartuchem.
Emilka pogodziła się ze swym losem i została w domu, ciężko wzdychając: ale poranek nie był taki smutny, jak przewidywała. Kuzyn Jimmy wziął ją z sobą na przechadzkę i otworzył księgę przeszłości przed jej wchłaniającemi ciekawie oczami.
— Dlaczego wszyscy Murrayowie są tutaj pochowani? — spytała Emilka. — Czy rzeczywiście dlatego, że za dumni są, ażeby spoczywać obok zwykłych śmiertelników?
— Nie, nie, kurczątko. Nie posuwamy naszej dumy aż do tego stopnia. Gdy stary Hugo Murray osiadł w Srebrnym Nowiu, były tu tylko lasy, ciągnące się aż do Charlottetown. Nie było też cmentarza, dlatego starzy Murrayowie są pochowani tutaj, a potem chcieliśmy wszyscy być pochowani obok naszych przodków i krewnych, stąd ten rodzinny cmentarzyk na zielonych wzgórzach Czarnowody.
— To brzmi jak wiersz z jakiegoś poematu, kuzynie Jimmy — rzekła Emilka.
— Tak też i jest, jest to wiersz z jednego z mych utworów.
— Mnie się podoba ta myśl chowania swoich bliskich wyłącznie na własnym cmentarzyku — rzekła Emilka bardzo stanowczo, rozglądając się dokoła.
Kuzyn Jimmy zachichotał.
— A oni jeszcze narzekają, że ty nie jesteś Murrayówną — rzekł. Murrayowie, Byrdowie, Starrowie i trochę krwi Shipleyów, to wszystko złożyło się na ciebie, o ile się bardzo nie mylę!
— Shipleyów?
— Tak; rodzina żony Hugona Murraya, twoja prababka była Shipleyówną, Angielką. Czy słyszałaś, w jaki sposób Murrayowie przybyli do Srebrnego Nowiu?
— Nie.
— Jechali do Quebec, wcale nie mieli jechać do Stanów. Mieli za sobą długą, uciążliwą podróż, ale zabrakło im wody, więc kapitan okrętu, „Srebrny Nów”, zatrzymał się tutaj, żeby odnowić zapas wody. Marja Murray omal nie umarła, tak chorowała na morzu. Kapitan, zatroskany o nią, kazał jej pójść na ląd z kilku marynarzami, ażeby uczuła stały grunt pod nogami. Poszła raźnie, a gdy stanęła na wybrzeżu, rzekła: „Tu pozostanę”. I pozostała. Nic nie zdołało jej ugiąć.
Stary Hugo, wówczas młody Hugo, rzecz jasna, miotał się, krzyczał, perswadował, nic nie pomogło. Rozpłakał się nawet... Pozostała niewzruszona. Wreszcie ustąpił i wylądował również. Osiedli tutaj i w ten sposób stali się Murrayowie obywatelami tego kraju.
— Cieszę się, że to tak się stało — rzekła Emilka.
— Ale stary Hugo nie przebaczył swej żonie tego uporu. Grób jej jest tam na górze, w samym rogu. Ten oto, na którym leży czerwony kamień. Idź i zobacz, co on kazał wyryć na płycie grobowcowej.
Emilka, zaciekawiona, pobiegła. Na dużej płycie wyryte były tylko dwa wyrazy: „Tu pozostanę”. Nic więcej.
— Oto co go nurtowało — rzekł kuzyn Jimmy. — Był dobrym mężem dla niej, ona również była dobrą żoną i matką licznego potomstwa, a po jej śmierci on już nigdy się nie uśmiechnął. Ale to w nim nurtowało, aż znalazło ujście w tym oto nagrobku.
Emilkę dreszcz przeszył. Myśl o tym starym srogim przodku, o jego niewygasłej urazie do najbliższej i najdroższej mu osoby, była czemś przerażającem.
— Cieszy mnie, że tylko w połowie jestem Murrayówną — rzekła do siebie samej po cichu. A głośno dodała: — Ojciec mówił mi, że zwyczajem Murrayów jest niepamiętanie krzywd i uraz po za grobem.
— Słusznie. Ale to ma źródło właśnie w tem zdarzeniu. Jego rodzina tak była zgorszona, widzisz, jego postępkiem, że wywołało to istny skandal. Niektórzy uważali to za oznakę niewiary starego Hugona, a mianowicie twierdzili, że on nie wierzy w zmartwychwstanie duszy; zczasem przestano się nim zajmować.
Emilka przeszła do innego nagrobka.
— Elżbieta Burnley... kto to był, kuzynie Jimmy?
— Starego Wiliama Murraya żona. Był to brat Hugona, przybył tu w pięć lat po jego śmierci. Żona jego była pięknością i za taką uważano ją na Starym Lądzie. Nie lubiła lasów tutejszych. Miała nostalgję, Emilko, tęskniła do swego kraju, okropnie tęskniła. W kilka tygodni po swym przyjeździe jeszcze nie zdejmowała ani na chwilę kapelusza, wciąż była na wyjezdnem, błagała, aby ją zawieźć zpowrotem do ojczyzny.
— Czy spała też w kapeluszu? — spytała Emilka.
— Nie wiem, czy wogóle kładła się spać. Faktem jest, że Wiliam nie chciał jej zawieźć do domu, zdjęła więc kapelusz i pozostała tutaj. Córka jej wyszła zamąż za syna Hugona, czyli że Elżbieta była twoją pra-prababką.
Emilka patrzyła na ten grób i zastanawiała się, czy nostalgja nie zakłóca stuletniego snu Elżbiety Burnley.
— To straszne tak tęsknić za domem, ja to znam... — rzekła ze współczuciem.
— Tu jest pochowany mały Stefanek Murray — mówił kuzyn Jimmy. — Był to brat twego pradziadka, umarł w wieku lat 12. On był prawdziwym Murrayem — dodał kuzyn Jimmy uroczyście.
— Dlaczego?
— Był taki piękny, mądry, taki dobry! On nie miał wad, to też nie mógł żyć, rzecz jasna. Powiadają, że nie było chyba nigdy na ziemi tak grzecznego dziecka. Taki był przytem miły, wszyscy go kochali. Umarł 90 lat temu, żaden z żyjących Murrayów go nie pamięta, a mimo to jest on przytomny świadomości całej rodziny, jest on postacią bardziej plastyczną, niż cały szereg współczesnych. Widzisz, Emilko, on był niezawodnie niezwykłem dzieckiem, ale to się skończyło... tutaj... — kuzyn Jimmy wskazał ręką na trawę i na białą płytę kamienną.
— Ciekawa jestem — rozmyślała Emilka — czy ktokolwiek będzie mnie pamiętał w 90 lat po mojej śmierci.
— Ten stary cmentarzyk jest już prawie zapełniony — ciągnął dalej kuzyn Jimmy. — Jest jeszcze miejsce w kąciku dla Elżbiety i dla Laury, no i dla mnie. Dla ciebie niema tu miejsca, Emilko.
— Ja nie chcę tu być pochowaną — wybuchnęła Emilka. — Uważam, że jest to wspaniała rzecz mieć swój grób rodzinny, swój cmentarz nawet, taki jak ten, ale ja chcę być pochowana w Charlottetown obok moich rodziców. Ale jedna myśl mnie trapi, kuzynie Jimmy, czy ty też przypuszczasz, że ja umrę na suchoty?
Kuzyn Jimmy spojrzał jej przenikliwie w oczy.
— Nie — odrzekł — nie, kurczątko. Masz w sobie dosyć żywotności, aby przetrwać długie lata. Nie jesteś łupem śmierci.
— Ja też to czuję — przytaknęła Emilka. — A teraz powiedz, kuzynie Jimmy, dlaczego ten dom na wzgórzu jest opuszczony?
— Który? Aha! Dom Freda Clifforda. Fred Clifford zaczął budować ten dom przed 30 laty. Miał się żenić, jego wybrance podobał się plan domku. Kiedy już roboty były zaawansowane, narzeczona zerwała z nim. Dom pozostał w tym stanie, w jakim go widzisz dzisiaj, nie dodano już nigdy ani jednego gwoździka. Fred wyjechał do Kolumbji Brytyjskiej. Tam mieszka teraz, ożenił się i jest szczęśliwy. Ale nie chciał nikomu sprzedać tej posiadłości, skąd wniosek, że jeszcze tkwi w nim żądło.
— Szkoda tego domu. Chciałabym, żeby był dokończony. Powinien być dokończony, nawet teraz powinien być dokończony.
— Hm, sądzę, że to nigdy nie nastąpi. Fred ma w sobie krew Shipleyowską, widzisz. Jedna z córek starego Hugona była jego babką. A doktór Burnley, który mieszka tam wysoko, w szarym domu, jest jeszcze bardziej Shipleyem, niż Fred.
— Czy to też twój krewny, kuzynie Jimmy?
— Czterdziestego stopnia. Dobry lekarz, Emilko, ale nudny stary dziad, nudniejszy niż ja. Czy mieści ci się w głowie, że on nie wierzy w Boga? No, ja nie jestem aż takim głupcem!
— W żadnego Boga nie wierzy?
— W żadnego. On jest niewierzący, Emilko. I w niewierze wychowuje swoją córeczkę, a to już według mnie jest hańbą, Emilko — rzekł kuzyn Jimmy poufnie.
— Czyż matka nie uczy jej wierzyć w Boga?
— Jej matka umarła — odrzekł kuzyn Jimmy z lekkiem wahaniem. — Nie żyje od 10 lat — dodał pewniejszym głosem. — Ilza Burnley jest dużą dziewczynką, ma włosy jak zboże, a oczy jak żółte djamenty.
— Ach, kuzynie Jimmy, przyrzekłeś mi, że opowiesz o Zaginionym Djamencie — zawołała Emilka.
— Dobrze, dobrze. A zatem, przed 50 laty przybyli tu Edward Murray i jego żona. Przyjechali z Kingsportu w odwiedziny. Ona była wielką damą, nosiła jedwabie i brylanty jak królowa, chociaż nie była pięknością. Miała pierścionek z kamieniem wartości 200 funtów, Emilko. To była fortuna jak na klejnot, zdobiący palec kobiety, czy nie? Rzucał ognie na jej białej ręce, gdy, schodząc ze schodów, unosiła suknię do góry. Ale gdy zeszła ze schodów willi, kamień znikł.
— I nigdy się nie odnalazł? — spytała Emilka bez tchu.
— Nigdy. Nie pomogły wszelkie poszukiwania. Edward Murray chciał zburzyć willę, ale wuj Archibald nie zgodził się na to, ponieważ wybudował tę willę dla swej narzeczonej. Obaj bracia poróżnili się o to i nigdy już nie żyli od tej pory w przyjaźni. Wszyscy przypuszczają, że kamień wpadł między kwiaty w ogrodzie. Ale ja wiem, co się stało, Emilko. Wiem, że ten kamień Miriam Murray leży do dziś dnia tu gdzieś wpobliżu starego domku. Widziałem go w księżycowe noce, Emilko, widziałem jak rzucał ognie. Ale nie widziałem go dwa razy na tem samem miejscu, a kiedy podchodzę bliżej, znika i słychać tylko jego śmiech niewiadomo gdzie...
Znowu było w głosie kuzyna Jimmy’ego to coś nieokreślonego, co wywoływało w Emilce dreszcz zgrozy. Ale lubiła ten sposób mówienia, jemu właściwy, ten sposób odnoszenia się do niej, jakgdyby była dorosłą. Lubiła ten cudny krajobraz dokoła. Jakkolwiek tęskniła za ojcem i za domem w wąwozie, jakkolwiek nie przestawała tęsknić i w nocy oblewała poduszkę gorącemi łzami, to niemniej zaczynała nanowo cieszyć się zachodem słońca i śpiewem ptasząt i gwiazdami w noce księżycowe i świstem wiatru. Wiedziała, że życie będzie tutaj cudne i ciekawe, wśród tych ścieżek, tych białych, schludnych mleczarni i zegarów słonecznych i Zaginionych Djamentów i Domów Rozczarowanych i ludzi, którzy nie wierzą w żadnego Boga, nawet w Boga Heleny Greene. Emilka miała nadzieję, że rychło zobaczy doktora Burnleya. Bardzo była ciekawa, jak też wygląda człowiek niewierzący. A przytem powzięła w duszy niezłomne postanowienie, że znajdzie Zaginiony Djament.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.