<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Emisarjusz
Wydawca Biblioteka Domu Polskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia P. K. O.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



∗             ∗

Opisane wypadki działy się w r. 1838 i początku 1839 r.; musimy posunąć się w bliższe nas znacznie czasy, chcąc historję poznanych osób dokończyć.
Ale z cichego tego szumiącego lasami Polesia wołyńskiego, przeskoczonym daleko, daleko aż na brzegi genewskiego jeziora.
W lat siedem potem, historja o emisarjuszu przerobiona już poetycznie na legendę, przyozdobiona dodatkami, chodziła w nowej i pięknej szacie po dworkach, a nawet karczmach i chatach. W Olszowie pokazywano ów historyczny loszek, w którym Paweł był ranny i schwycony. W miasteczku chodzili ciekawi oglądać dworek, z którego uszedł cudownie, w lesie przejezdni stawali przed karczemką, w której się spotkał ze sprawnikami. Ale o pułkowniku Szuwale mało już kto pamiętał, zrobiono z pozostałości po nim postać fantastyczną, coś nakształt ludożercy, coś w rodzaju Murawiewa.
W roku 1845 przesunął się przez nadsprejską stolicę jenerał moskiewski, który zdawał się po raz pierwszy gościć za granicą... przypatrywał się ludziom z podziwieniem naiwnem, a ludzie też mu się przypatrywali z uśmiechem.
Widać, że sądził, iż mu to doda powagi, bo od granicy jechał z wielkim krzyżem św. Włodzimierza na szyi, który starał się uczynić widocznym; potem przekonawszy się, że tylko się ironicznie z tej ozdoby uśmiechano, schował ją do kieszeni i nawiązał sobie na sposób pruski wstążeczek w pętlicy... nareszcie dalej już podobno jako nieskutkujące i te pstrokacizny odrzucił... Pozostała mu wszakże fizyognomia, po której mikołajewskiego sługę i moskiewskiego wojskowego poznać było łatwo i bez orderów... choćby się z tem zataił. Był to mężczyzna nie młody, dobrze już posiwiały, z wąsami ogromnemi, barczysty, trzymający się prosto, chociaż na nogę jedną nakuliwał. Wyraz jego twarzy dla cudzoziemców złagodzony, był wszakże jeszcze ostry i nieprzyjemny. Mówił wogóle mało, chociaż z łatwością wyrażał się po francusku. Jechał, jak powiadał sam, dla zdrowia i wypoczynku. Podróż zapędziła go aż nad jezioro Leman. W Genewie stanął w najparadniejszym hotelu des Bergues, i tu kazał sobie dać mieszkanie z widokiem na jezioro i górę Białą.
Pierwszego zaraz dnia zejść raczył do wspólnego z innymi podróżnymi stołu... Niewiele patrząc na nich, zajął swe miejsce, które mu oberkelner uprzejmie wskazał, polecając, aby szampana w lód wstawiono, bo innego wina nie pił.
Po chwili dopiero usiadłszy, podniósł głowę i po współbiesiadnikach rozpatrywać się zaczął. Nagle zadrżał, serweta, którą trzymał w rękach, wysunęła się... zdawało się, pobladł i widocznie zmieszał... oczy jego nieruchomie były wlepione z wyrazem podziwienia i przestrachu na siedzące naprzeciw osoby, zajęte między sobą żywą i wesołą rozmową. Te go jeszcze nie były spostrzegły.
Młoda i piękna kobieta, przystojny, pełen życia z czarnemi oczyma mężczyzna i podżyły wąsaty, blado wyglądający człowiek... właśnie miejsce naprzeciw zajmowali.
Jenerał wciąż miał w nich wlepione oczy, kręcił się niewiedząc co zrobić z sobą, po kilkakroć chwytał za krzesło, chciał je odsunąć, potem znowu przysiadał. Wejrzenie jego obłąkane spadało na talerz, i nie mogąc wytrzymać, wracało na twarz energiczną młodego mężczyzny.
W chwili tego wahania się z przeciwnej strony stołu dał się słyszeć wykrzyk lekki, szmer słów żywo zamienionych... jakby spór jakiś... i mężczyzna o czarnych oczach, gwałtownie posunąwszy krzesło, porwał się z miejsca... Wzrok jego buchał płomieniem... wargi drżały, ręce miotały się... Jenerał spostrzegł to, zbielał, ale udawał zrazu, że nie widzi.
— To on! — powtarzała kobieta — to on!
— Tak, to on! — zawołał rozogniony jej towarzysz... i zabierał się jakby do wyjścia.
Przy stole siedziało najmniej trzydzieści osób, po większej części Anglików, Amerykanów i Francuzów. Wszyscy na widok tego niewytłomaczonego zamieszania, którego przyczyny nie rozumieli dotąd, podnieśli oczy na bladą, strwożoną kobietę, która usiłowała się wysunąć, okazując wstręt i wzgardę, na starego mężczyznę, starającego się ją uspokoić, na czarnookiego, który cały drżał gniewem i uniesieniem.
— Panowie — odezwał się nareszcie po francusku ostatni — wybaczcie nam, że musimy stół i miłe towarzystwo wasze opuścić... nie możemy spokojnie pozostać razem... z katem!
Kilka Angielek ruszyło się zkrzesła, posłyszawszy ten wyraz... oznaki oburzenia wyrwały się z ust wielu, oczy wszystkich zwrócone były na jenerała, którego mężczyzna ręką ukazał.
— Tak jest — ciągnął dalej — oto jest... ten człowiek... to kat!! Godził on na życie moje, ścigał mnie jak dzikie zwierzę; darowałem mu życie, mając go w ręku, gdy na kolanach czołgając się przedemną zdradziwszy przysięgę... godził już na mnie... Winienem mu dwie rany zadane zdradziecko... długie więzienie i prześladowanie. Żaden uczciwy człowiek nie zechce z nim usiąść przy jednym stole... a przynajmniej — ja — nie mogę.
Jenerał w samym początku tego przemówienia porwał się z wściekłością w oczach i nożem w ręku, chcąc rzucić na przeciwnika, ale siedzący obok barczysty Anglik chwycił dłoń jego w żelazne palce i ścisnął mu ją tak, że mimo miotania się ruszyć nie mógł. Ciskał się tylko jak opętany i pienił.
Wszyscy z kolei odsuwali krzesła, rzucali talerze, uciekając od stołu, jedna blada Miss zemdlała, dzieci zaczynały płakać... na hałas i wrzawę nadbiegł gospodarz... Anglicy i Amerykanie powtarzali tłumnie:
— Kat! Moskal! Precz z nim! Precz z nim.
Wkrótce wołanie to prawie jednogłośne, natarczywe, rozkazujące, namiętne, szyderskie, groźne... zmusiło zbladłego jenerała do ucieczki.
Nóż mu tylko wprzód wyrwano z dłoni, a gdy się z miejsca ruszył, ścigano świstaniem i krzykami szyderskiemi:
— Precz z katem! precz z katem!
W ślad za uciekającym jenerałem pobiegł wylękły oberkelner, dzierżawca hotelu, sześciu garsonów i urzędnik policyjny, który się był zjawił w progu.
Po całym hotelu powtarzali słudzy, którzy zbiegli... kat! kat! W ulicy już tłum się poczynał gromadzić, a wieść o ukazaniu się kata... chodziła między gminem.
Jenerał nie mając czasu tłumoków zapakować musiał tylnemi schodami okryty płaszczem uciekać do dorożki, którą mu sprowadzono... a ta go szczęściem niewiadomo już dokąd uniosła.
Ale długo potem jeszcze tłum okrążał hotel i goście nie rychło się uspokoili. Ostygłą zupę na nowo rozdawać poczęto. Wszystkich oczy ciekawie zwrócone były na młodą parę, a pan Paweł Zeńczewski zmuszony został zgromadzonym opowiadać ze szczegółami historję swoją... którą i jabym teraz mógł wyśmienicie zakończyć starym zwyczajem nianiek, co nam bajki prawiły: — I ja tam byłem, miód, wino piłem... po brodzie ciekło, w ustach nic nie było.
Piliśmy wszakże nie rozlewając po brodzie uroczyście i ochoczo zdrowie państwa Pawłowstwa Zeńczewskich, na pomyślność i wskrzeszenie starej Polski... na zgube barbarzyństwa moskiewskiego, a w ostatku ku czci swobodnych Szwajcarów, za pomyślność Helweckiej ziemi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.