[485]
FANTAZYA LIRYCZNA.
Nie płonąc jak ten gmach, gdy w migotliwych skrach
Krwawiących biały dym chybotał się widomie,
Aż w gruzy z hukiem padł, spopielon do przyciesi, —
Do cna się stliły — wiem — choć zwolna i tajemnie
Wierzenia w duchu mym...
To żywiołowe płomię
Nie prószy gwiezdnym dźdżem zapału w bytu ciemnie;
Dziś starły po niem ślad i nic go już nie wskrzesi...
Mój świat się odtąd przemienił wszystek bowiem
W zaprzepaszczoną a pustą już kopalnię,
Gdzie otoczona skomlących zwątpień mrowiem
Zagłada mściwa panuje tryumfalnie.
Dziś droga moja — to nagie, głuche sztolnie,
Gdzie rany zieją ich wytrzebionych żył,
A zapleśniała ciecz miarowo kapie w ił.
Tu gnuśny smutek i beznadziejność wkrąg
I skarg tu niemych szybuje błędny ciąg...
Choć za bezczucia oglądam się wezgłowiem,
[486]
Tęsknota gna mnie precz...
I oto resztą sił
Wyloty żłobię w ciemnicy swej mozolnie,
I bez tchu czekam, nuż z jakiej mi czeluści
Otucha wzejdzie odrodzeń srebrnym nowiem,
A bodaj, niby iskrzyce sine, spuści
Ogniki lotne złud...
Lecz zmarniał ciężki trud...
Już oto idę wstecz... Już z wyciągniętych rąk
Przed sobą, w próżni, uczynię tarcz jak ślepce,
Gdyż nagłej trwogi mróz porywy me kamieni,
Że u zawodu wrót i gniazdo żmij nadepcę...
Nie wody mi ze szluz rozbiegły się w przestrzeni,
Całunem szklistych pian kwitnący niszcząc łan;
Lecz pierzchła z piersi mej moc władna ukochania...
Jej żywy zanikł zdrój, co płynie falą rtęci
Z odwiecznej prawdy mórz przez padół nędz i burz,
Odblaski niosąc zórz w zaświatów bezgranicze, —
Gdzie prąd zaś toczy swój, zdobywczy pochód święci.
Lecz nito jeniec — gdy ongi skinę — to mi
Stulonne z głębi kniej chorały tuż oddzwania,
Nim na solenny ton i ducha tak nastroję,
Że sama klęknę już, ku ziemi gnąc oblicze,
Aż mnie modlitwa zachwytem oszołomi,
Na pogrom żądzy sposobiąc serce moje. —
Gdy chcę — to wydmy dusz napawa samotnicze,
I życie budzi w zdrętwiałem uczuć ziarnie,
Aż zaszeleści tam wydajnej runi błam.
I oto w sercu mam — gdy wskroś bluszczowych ram
Kolejno ze wszech stron — na rozkaz mój — przygarnie
I wszystko na swem dnie przesuwa tuż przede mną:
Lodowisk pola, czy łączne wirydarze,
Taneczne pliszki i dzieci zwiędłe twarze,
Snop kalinowych gron, czy zabłąkane sarnię —
Że raz do turni lgnę, to muskam darń przyziemną.
I groźny tem się skon w odbiciu jego staje,
[487]
Czem jest drogowskaz on, wiodący na wyraje...
I nie zdjąłby mnie dziw, gdy wówczas bez pamięci
Wybiegam z gąszczu iw popatrzeć, jak mnie nęci
Perłowa chmurka-łódź, bijąca w złote wiosła,
I by mnie słówkiem „Pójdź!“ ze sobą w wyż uniosła...
Lecz już odbiegło mnie, w zachłannej tonąc mgle,
To zaludnione, a cudów pełne wczora,
I wszechświat zerwał przedziwne ze mną spójnie...
Dziś — skoro ujrzę w odosobnieniu swem,
Jak drzewo życia odkwita zawsze bujnie,
To żal mi ostrym kłem nurtuje w sercu czczem,
Że dziś niszczeję jak odpryśnięta kora,
I nie zróść mi się — wiem — z ojczystym nigdy pniem. —
L. Kalenkiewiczowa (El-ka).