Ferenike i Peisidoros/IV
Ledwie jutrzenka palce rozwarła różane”, a w stadionie już głowa czerniała przy głowie. Odświeżywszy się kąpielą rzeczną, kwapił się każdy co tchu, by miejsce jak najlepsze zająć przed innymi. Gwar głosów ludzkich szumiał i huczał jak dalekie morze. I nie dziw, bo trzydzieści tysięcy widzów oczekiwało tam rozpoczęcia igrzysk.
Stadion olimpijski miał kształt bardzo wydłużonego prostokąta. Jeden z krótkich boków, zachodni, przypierał bezpośrednio do Altis, wschodni graniczył z namulistymi łąkami nad Alfejosem; długą stronę od północy tworzyły lesiste zbocza Kronosowej góry, południową zasię stanowił sztuczny nasyp, który oddzielał stadion od hipodromu. Stopni kamiennych ani choćby drewnianych do siedzenia dla widzów nie było. Czy na ten wydatek żałowano? Wszak Olimpia, zasypana nieprzebranymi bogactwy, mogłaby sobie nie żałować i na marmurowe ławy. Wolała jednak zachować przedwieczną prostotę we wszystkim: jak zwycięzcom za skarby świata stał prosty wianek oliwny, tak widzom wystarczały rzędy niewymyślnych siedzeń darniowych na pochyłości Kronosu i nasypów ziemnych. Dołem ze wszech stron biegło tylko podmurowanie kamienne powstrzymując osuwanie się ziemi, a zarazem oddzielając najniżej siedzących widzów od samego majdanu przeznaczonego do popisów gimnastycznych; wzdłuż podmurowania szedł kamienny przepływ na wodę żywą, do picia.
Na obu końcach majdanu, przez całą jego szerokość przechodziły dwa kamienne progi, a w nich osadzone były prostopadłe drążki: to szranki dla biegaczy. Przestrzeń od szranków do szranków, piaskiem wysypana, mierzyła 600 stóp olimpijskich (192 X 27 m), czyli jedno stadion. W szrankach było, pomiędzy drążkami, dwadzieścia miejsc dla współzawodników.
Wedle stałego zwyczaju, igrzyska w tym drugim dniu miały się rozpocząć biegami, potem odbędzie się wałka na pięści, dalej zapasy, a na ostatku pankration, polegający na połączeniu zapasów i walki na pięści.
Pejsidoros i w tym dniu jeszcze nie stawał; wystąpić miał dopiero nazajutrz w pentathlonie. Zajął tedy zawczasu miejsce pomiędzy widzami. Był z nim jeden z jutrzejszych jego współzawodników, Xenokles, rodem z Majnalos w Arkadii. Od kilku tygodni ćwicząc się po społu w gimnazjonie, przypadli sobie do serca i radzi trzymali się razem. Po prawej stronie miał Pejsidoros nieznajomego jakiegoś młodzieńca, o miłej, zadumanej twarzy i poważnym spojrzeniu. Siedzieli przez chwilą w milczeniu, przypatrując się wchodzącym, gdy poprzez gwar usłyszeli za sobą głos jakiś krzykliwy, który nad czymś rozwodził się gromko i namiętnie. Z zaciekawieniem poczęto się obzierać; Pejsidoros i Xenokles uczynili to samo. W trzecim lub czwartym rzędzie poza nimi siedział ów rozprawiający krzykała, co, zwrócony ku sąsiadowi, rękoma wymachiwał, szermując rozkiełznanym językiem. Był to mężczyzna barczysty, łysy, o rysach gminnych i jakoby nieociosanych, które cudacznie wyglądały przy wytwornie trefionym, rudawym zaroście.
Młodzieniec, obok Pejsidora siedzący, odwrócił się był także i mierzył warchoła wzrokiem, w którym wzgarda mieszała się z gorzką ironią.
— Cóż to zacz, który się tak nieprzystojnie zachowuje? — pytał Xenokles Pejsidora.
Któż go wie? Ateński to snadź mąciwoda.
— Ty sam Ateńczykiem widno jesteś — zagadnął Pejsidoros.
— Ateńczykiem, a dzieją mi: Arystofanes. Ty zasię skąd pochodzisz?
— Rodos moja ojczyzna, Pejsidoros imię. Synem jestem Kallinaxa, a jeśli mi nie poczytasz za chwalbę, dodam, iż przez matkę, Ferenikę, wnukiem jestem Diagorasa, wielekroć wieńczonego na igrzyskach.
— Którego Pindaros w jednej ze swoich olimpionik wysławia?
— Tego samego, Arystofanesie.
— Toć o nim opowiadają — dorzucił Xenokles — iż dwaj synowie, jednego dnia wieńce w Olimpii odniósłszy, ojca nimi uwieńczyli, a na barkach go po Gaju Świętym obnosili wśród okrzyków ludu.
— I ty nie stajesz do zawodów?!
— Jutro, do pentathlonu, jako i ten mój towarzysz, Xenokles Arkadyjczyk.
— Ateńczykiem będąc, Arystofanesie, znasz pewnie co wyborniejszych mężów tego miasta — rzekł Xenokles. — Ukażże nam tedy, jeśli który siedzi bliżej.
— Chętnie. Tam oto w pierwszym rzędzie macie Nikiasa Nikaretowego, poznać go snadno po wyniosłej postawie i pociągłej twarzy, ot mówi coś teraz do swego sąsiada. Mąż to godzien urzędów najwyższych, które sprawuje, hojny, mądry, ojczyzny gorący miłośnik. Ów, z którym właśnie rozmawia, ten otyły siwiejący — to Hipponikos Kalliasów, największy bogacz w Atenach.
Różnie o tym prawią, jak przodkowie jego swe nieprzebrane skarby zyskali. A jednak szczęśliw nie jest: żona go porzuciła, by poślubić Peryklesa, a syn Kallias na hulakę i utratnika rośnie.
Pejsidoros patrzał zdumiony na tego człowieka, który z ogniem w oczach mówił dalej:
— Zginienia bliska jest Hellada. Gdyby dziś Xerxes przyszedł, nie odmówiliby mu ziemi i wody. Na Maraton i Salaminę już by ich nie stać było. Wstyd mówić i serce się kraje!
Wtem pomruk jakiś przeleciał pomiędzy widzami od końca do końca stadionu i ze wszech stron zaczęto wskazywać na majdan. Spojrzał i Pejsidoros, lecz nie zobaczył nic krom jakiegoś człowieka, co, spóźniwszy się widno, teraz dopiero za miejscem się rozglądał stanąwszy u wnijścia. Stary był, przeto ktoś z pierwszych rzędów podbiegł ku niemu i swoje miejsce mu wskazał. Ale zaledwie ów mąż kilka kroków postąpił, gdy nagle zakotłowało się w tłumach i wszyscy porwali się na równe nogi, a w niebiosa rozjarzone łuną wschodzącego słońca buchnął huragan okrzyków:
— Sofokles! Sofokles! Witaj, Sofoklesie! Bądź pozdrowion, Sofoklesie!
Jedni na znak radości w górę wyciągnęli ramiona, inni, fałdy himationów uniósłszy, nad głową nimi powiewali. Okrzyk nie milknął.
Ów, niespodziewanie zaskoczony, stanął bez ruchu w pośrodku stadionu. Starzec był wspaniałej, prostej postawy, której wiek ugiąć nie zdołał. Kędziory bujne, białe jak mleko i śnieżna, kręta broda przy obliczu jasnym i niezmiętym, czyniły zeń jakowyś niebywały dziw: siedemdziesięcioletniego efeba! Kto raz głowę tę widział, nie mógł jej nigdy zapomnieć. Nie dość, że piękna była umiarem i harmonią linii, ale miała jeszcze taką szlachetność, taką pełnię ducha, tak olimpijską jaśniała pogodą, że sam tylko Fejdias godzien był kuć ją w marmurze paryjskim lub rzezać w kości słoniowej. Czułeś, że słońce musiało się cieszyć, patrząc na tego człowieka, że ziemia dumna jest, iż go nosi, bo wieki miną, zanim się znów może kiedy urodzi drugi taki bogów umiłowaniec, piękny i zdrowy na ciele, w sercu dobry i szlachetny, a mądry i natchniony w duchu, istne arcydzieło człowieczeństwa.
Białe himation pysznymi fałdami opływało całą tę piękną postać, poniżej kolan spadając, jedna tylko ręka silna i kształtna wychylała się z onej miękkiej tkanicy, przytrzymując ją na piersiach. Głowę nieco podniósł i z wyrazem jasnej radości wymownymi oczyma dziękował ludom Hellady za cześć wyrządzoną sobie, a potem spokojny, cichy i prosty, szedł, aby usiąść.
— Bądź pozdrowion, Sofoklesie! — grzmiało ciągle ze wszech stron.
Arystofanes, rozpłomieniony, wołał z całej piersi i naraz lauru gałązkę, którą bawił się był przed chwilą, pod nogi przechodzącemu cisnął. Sofokles podjął ją z ziemi.
— Oto masz prawdziwego tragika — mówił Arystofanes do Pejsidora — tacy niech się nam święcą!
Pejsidoros niemniej uniesiony zapałem dla wielkiego poety chciał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili salpingi rozdarły powietrze. Lud zamilkł. Od zachodniej strony, długim, wąskim przejściem, które łączyło stadion z Gajem Świętym, posuwał się orszak poprzedzony przez trębaczy i fletnistów. Na czele, jak zawsze, postępowali hellanodikowie w purpurze i z orlimi berłami. Piękni chłopcy nieśli za nimi pęki gałązek palmowych, które zwycięzcom wręczać będą sędziowie helleńscy zaraz na majdanie; rozdawanie wieńców następowało bowiem ostatniego dnia dopiero przy uroczystym zamknięciu igrzysk. Za nimi kroczyli w bieli kapłani wszystkich świątyń olimpijskich, a wśród nich, z cienką przesłoną i wieńcem z kwiecia szafranów na włosach, kapłanka Demetry, jedyna niewiasta, której prawo dozwalało wstępu na igrzyska. Atleci z gimnastami szli na końcu, w porządny szyk sprawieni.
Zostali oni w głębi przed szrankami, wszyscy inni zasię ruszyli dalej. Doszedłszy do połowy majdanu, kapłani zajęli miejsca w pierwszym rzędzie na południowym nasypie pod ogromnym spiżowym pomnikiem Zeusa. Hellanodikowie i gimnaści po przeciwnej stronie siedli na stoku wzgórza Kronosowego.
Tymczasem atleci, którzy na sobie nie mieli żadnych szat krom himationów, zrzucili je z siebie jednym ruchem. Szmer uwielbienia przeleciał po tłumach na widok tylu cudnie zbudowanych młodzieńczych ciał. Oni zaś, odetkawszy małe bańki z oliwą, które z sobą przynieśli byli, namaszczali sobie ciała, by im nadać gibkość i sprężystość. Że jednak przy zapasach wyślizgiwaliby się z rąk jedni drugim, więc też dla uniknięcia tego drobniuchnym pyłem piaskowym osypywali sobie skórę.
Gdy z tym gotowi byli, woźny jął kolejno wywoływać imiona mężów, którzy mieli brać udział w biegu prostym. Każdy z wywołanych występował i do pięknego krateru rzucał kamyk swym imieniem oznaczony, po czym rozlosowano miejsca w szrankach zachodnich, przez które przeciągnięty był sznur od drążka do drążka. Naprzód wychyleni, z ramionami opuszczonymi wolno, z lewą nogą wysuniętą do biegu, współzawodnicy ustawili się porządkiem na kamiennym progu, hasła oczekując. Timoptolis dał znak trzechkrotnym doniosłym uderzeniem berła. Tamci puścili się w pęd.
Biegli co sił, co tchu, podani naprzód całym ciałem, a rąk wahadłowym ruchem dodawali sobie rozmachu. Z każdym krokiem coraz chyżej gnali, podobni stadu jeleni wiatronogichj zdało się, że stopami nie tykają ziemi. Nogi, prężące się w takt, migały jeno w powietrzu. Tysiące oczu mknęły za nimi i serc tysiące biły raz w raz przyśpieszonym tętnem, a cisza taka zaległa stadion, że słychać było szelest nóg po piasku i krótki oddech biegaczy.
Od połowy drogi trzech wysunęło się naprzód i łacno można było zgadnąć, że do jednego z nich należeć musi zwycięstwo. Pierwszy rwał jak wicher Alkajnetos Lamprejczyk, już w poprzednich Olimpiadach za bieg uwieńczony; za nim w skok sadził czarnowłosy Arkesilaos Lakedemończyk, a z tamtymi dwoma nieomal równał się płowy Teognet z Ajginy. Ten spokojnie biegł i równo jak strzała puszczona z cięciwy. Trwało to chwilę. Niebawem atoli Alkajnetos odbił się znacznie od innych. Rzekłbyś, że ziemia ucieka mu spod nóg. Arkesilaos nie dawał sobie jednak wydrzeć tak prędko zwycięstwa. Dobył z siebie ostatniej mocy, a pozostawiając płowego Ajginetę za sobą w tyle, nie tylko dognał Alkajneta, lecz nawet jął go wymijać. Jeden przed drugiego wysuwał się tedy w pędzie o krok, o pół kroku — na jedno mgnienie oka. Widzowie z wyciągniętymi szyjami i z rozchylonymi usty śledzili każdy ich wysiłek. Wtem Teognet, który nadążał za nimi, zaczął przyspieszać biegu, jak gdyby mu nagle u ramion wyrosły skrzydła. W stadionie powstał szmer, który niebawem przeszedł w gwar stłumiony, gdy Ajgineta niespodziewanie znalazł się tuż obok tamtych. Przez chwilę wszyscy trzej biegli równo, lecz tamci, wyczerpani poprzednim wysiłkiem, sprostać nie mogli Teognetowi. On zasię, wysforowawszy się na czoło, leciał jako ptak, śmigając w powietrzu wartkimi stopy. Przestrzeń topniała przed nim. Cisza znowu zaległa wśród widzów, oczekiwaniem, wzruszeniem wezbrana. Próżno Alkajnetos i Arkesilaos dobywali sił, dognać go już nie mogli. Dyszący, potem ociekły, mknął jak błyskawica i pierwszy dopadł do celu. Oklaskom, które podniosły się na jego cześć, nie było końca. Młodzieniec w pierwszej chwili wyczerpania ciężko robił piersiami i chwiał się w kolanach tak, iż musiał się wesprzeć o szranki. Ale wobec radosnych nawoływań ludu wstąpił weń duch od razu. Tymczasem gimnasta, mistrz jego, podbiegł doń i za rękę przywiódł go do hellanodików, którzy przy dźwięku salping palmową gałązkę mu dali.
Nastąpił teraz bieg podwójny: tym od prostego różny, że współzawodnicy po dwakroć mieli przebyć stadion: od szranków do szranków i z powrotem. Wystąpili tedy szybkobiegacze, których imiona wywoływano tak samo i podobnie rozlosowano między nich stanowiska, jeno tym razem w szrankach wschodnich. Ruszyli na znak trzechkrotny, lecz już nie z taką szybkością, aby sił zaoszczędzić. Toteż do pół drogi biegli niemal jednako. Dopadłszy zachodnich szranków, pomiędzy drążkami zawrócili nagle w miejscu i puścili się w drogę powrotną. Lecz teraz wysunął się od razu Klytodamas Klejtorejczyk, biegacz wyborny, i prześcignął innych o tyle, że o jego zwycięstwie żadnej wątpliwości być nie mogło. Przyszedł do mety pierwszy, tłumów okrzykiem i poklaskiem witany i przy salpingach obwołany zwycięzcą.
I znowu losowano miejsca do biegu długiego. Był on miarą nie tyle chyżości, jak raczej wytrzymałości, należało bowiem dwadzieścia cztery razy przebiec bez wytchnienia całe stadion (przeszło cztery i pół kilometra). W przeciwieństwie do poprzednich wyścigów biegacze sunęli nie pochyleni naprzód; owszem, łopatki i łokcie ściągnęli wstecz, aby w ten sposób rozszerzyć klatkę piersiową, pod którą sterczały zaciśnięte pięści; biegli przy tym już nie na samych palcach, jeno całą stopą dotykali ziemi. Im dłużej trwał bieg, tym więcej wycieńczonych współzawodników zostawało po drodze. Gdy po raz dwudziesty przemierzali stadion, liczba ich zeszła do garstki, co z każdą chwilą malała jeszcze. Dotrwał do końca i pierwszy do mety przybył Eutymenes Arkadyjczyk. Zwycięstwem ziomka uradowany Xenokles na siedzenie obok Pejsidora wyskoczył i wykrzykiwał najgłośniej z wszystkich, a potem na dół zbiegł i uściskał przyjaciela.
Z kolei nastąpiła walka na pięści. Oddawali się jej przeważnie zawodowi tylko szermierze; nigdy zaś nie stawali do niej Spartanie, gdyż nie bywała u nich. w użyciu. Nieliczni przeto zgłosili się do niej uczestnicy. Było ich szesnastu. Rozlosowano ich w osiem par, które przy dźwięku muzyki wkroczyły na majdan i rozstawiły się na nim. Pięści mieli pookręcane rzemieniami. Niektórzy z nich opuchłe i zniekształcone mieli uszy, a na głowie i policzkach blizny; były to ślady poprzednich walk na pięści, w twarz bowiem i uszy najbardziej przy tym godzono. Na dany znak szermierze z każdej pary rzucili się przeciwko sobie z podniesionymi pięściami. Doskakiwali i odskakiwali od siebie, przysiadali ku ziemi i podrywali się w górę, starając się przy tym jedną ręką dosięgnąć głowy przeciwnika, drugą zaś od jego ciosów zastawiali się zręcznie, wyprężywszy ją przed sobą. Z każdą chwilą walka stawała się zacieklejsza. Straszno było patrzeć na tych ludzi, co mierzyli się krwią nabiegłymi oczyma, zaciskali zęby z rozjuszenia, z bólu i miotali się jedni na drugich zawzięcie. Po niejakim czasie słabsi ustąpić musieli: jedni padali ogłuszeni, tak że ich wynosić musiano; drudzy, runąwszy, mieli siły dość jeszcze, by się podźwignąć i chwiejnym krokiem cofali się z majdanu; inni wreszcie nie czekając, aż ich przeciwnik rozciągnie na piasku, poddawali się, wycieńczeni, guzami okryci, często krwią spluwający. Spośród ośmiu zwycięzców szczególniejszą dzikością odznaczał się Da-moxenos Syrakuzanin, który przed kilku laty na Igrzyskach Nemejskich przeciwnikowi swemu, Kreugasowi z Epidamnos, przebił był żywot uderzeniem wyprężonych palców i trupem go położył. Wówczas nemejscy sędziowie odmówili mu wieńca, podając jako powód, iż raz palcami sterczącymi zadany przeciwi się przepisom; przeto martwe zwłoki Kreugasa uwieńczyli. I teraz walczył Damoxenos z taką zapalczywością, iż hellanodikowie hamować go musieli w zapędach niezgodnych z przepisami. Widzowie patrzyli nań krzywym okiem, przeciwnikowi jego życząc w duchu powodzenia. Wszelako za pierwszym razem Damoxenos był górą. I znowu losem na cztery pary ośmiu zwycięzców podzielono. Ponownie tedy, w liczbie zmniejszonej o połowę, mieli się zmagać i jak powiada stary Homeros:
- na środek boiska
- Wyszli wraz, krzepkie ręce wznieśli na się z bliska
- I natarli na siebie tak, że ciężkie pięści
- Pomieszały się w młyńcu. Aż po szczękach chrzęści
- Cios na cios, a po członkach pot strumieniem ciecze...
Ale tym razem walka trwała krócej; niebawem czterech legło pokotem na ziemi, stękając i dysząc. Wyprowadzono ich zaraz, a czterech zwycięzców los podzielił na dwie pary: Stratofon Elejczyk stawał teraz przeciw Glaukosowi rodem z Karystos na Eubei, Damoxenos miał zaś Labaxa Eufronowego jako przeciwnika. Gdy wpadli na się, Glaukos, chłopak młody, przysadzisty i krępy, tak jął pięściami okładać potężnego Stratofona, że ten w pierwszej chwili zaledwie zdołał uchronić się sztuką przed gradem kułaków; a równocześnie srogi Damoxenos oburącz nacierał na Labaxa, ten zasię cofał się jeno, zasłaniał i uskakiwał. W pierwszej parze Stratofon opamiętał się wrychle i, widocznie bardziej ćwiczony, przewagę zyskał wnet nad młodym Glaukiem. Karysteńczyk już, już ulegał pod ciosami, gdy wtem starzec, przed Pejsidorem siedzący, zakrzyknął:
— Nie daj się, synu! Pięścią weń jak wtedy po radlę!
— Walę! — ryknął nieludzkim głosem Glaukos. I, jak gdyby mu nagle nowych sił przybyło, jak burza runął na przeciwnika z podniesionymi pięściami.
— Bij! Bij jak po radlę! — zachęcał stary półgłosem, który donośnie rozlegał się w ciszy.
Jakoż za chwilę Stratofon, olbrzymi i w szermierce zaprawny, pod razami Glauka zwalił się na ziemię i stękać począł żałośnie.
Tymczasem Labax, utrudziwszy Damoxena, który ciągle nacierał nań bez skutku, skoczył na niego i pięściami tłukł weń, co padały ciężkie i szybkie jak cepy. Damoxe-nos bronił się zajadle, ale ustąpić musiał z wybitym zębem i broczącą głową. I nie dość na tym, bo lud naigrawał się zeń jeszcze, widząc, jak zawstydzon i pokrwawion wraca na miejsce, który innych niemiłosiernie katował. Tymczasem otaczający wypytywali rodzica Glaukowego, co by znaczyły one słowa: „Bij weń jak wtedy po radle!”
— Owo, przed kilku laty — odrzekł śmiejąc się stary Demylos — radlica podczas orki obsunęła się z sochy mojemu Glaukowi. Cóż tedy czyni ten mój otrok? Nasadza radlicę i pięścią pobiją niby młotem, aż naszła na sochę. Co widząc, do palajstry go zawiodłem i ćwiczyć go dałem w szermierce na pięści...
— Skorom cię teraz posłyszał, ojcze — zawołał Glaukos — wydało mi się, że znów sochę dzierżę w garści, a radło pobijam pięścią. Jak nie zawrę zębów, jak nie zacznę grzmotać!...
Dokoła śmiano się z dziarskiego chłopaka, on zasię znowu na środek majdanu wystąpił, by się w ostatecznej walce zmierzyć z Labaxem, ze wszystkich bowiem sami dwaj pozostali.
Glaukos nie mieszkając natarł z groźnym okrzykiem. Jego pięści, ogromne jak istne dwa młoty, wznosiły się i opadały z szalonym rozmachem. Labax jednak zawsze na czas uchylał wstecz głowę przed razem, a niekiedy pięść okręconą rzemieniem nastawiał ciosowi. Przytomny i obrotny, z obronnej postawy zgoła nie wychodząc, przeciwnika coraz bardziej rozjątrzał i nużył. Na próżno Glaukowi ojciec przypominał i teraz ową radlicę. Młodzieniec doskakiwał wprawdzie z podniesionymi pięściami, ciskał się i miotał, z okrutną siłą na wsze strony waląc, uderzenia jednak szły w próżnię lub o ramię Labaxa bez skutku się odbijały. Tak burza morska wściekłe odmęty rzuca na przybrzeżną skałę, co nieporuszona stoi, a niezdobyta. Doskonały gracz nie tracił zimnej krwi ani na chwilę, odpierał ciosy nie nacierając bynajmniej, rzekłbyś, że bawi się rozjuszonym Glaukiem. Podziw brał widzów, a równocześnie wybuchali śmiechem, patrząc na skoki daremne i płone zamachy tamtego. Glauka istny szał opanował: uznojony, zziajany, pienił się, podrygiwał, machał pięściami w powietrzu. W końcu bezwład zupełny spętał mu ręce i nogi, a w piersi brakło tchu — poddać się musiał.
Tak to Labax Eufronów, nie otrzymawszy sam jednego ciosu ani żadnego nie zadawszy, odniósł zwycięstwo najtrudniejsze i najchlubniejsze w walce na pięści. Nie przebrzmiały jeszcze wznoszone dlań okrzyki, gdy przy odgłosie salping na majdan wkraczali zapaśnicy, których tymczasem rozlosowano w pary walczące. W zapasach było celem obalenie przeciwnika: kto raz legł na ziemi, był już pokonany. Inaczej w pankrationie, który w tym dniu zakończyć miał igrzyska: tu samo przewrócenie na majdan wcale nie rozstrzygało walki. Koniecznie trzeba jeszcze było powalonego przytknąć grzbietem do ziemi.
Pejsidoros chętnie byłby się dalej przyglądał popisom, lecz zdjął go dziwny niepokój o wynik jutrzejszego wystąpienia. Myśl, że może o tym czasie przyjdzie mu stanąć w stadionie przed owymi tłumami, przed matką, mąciła mu przytomność. Oto już od dwóch dni zgoła się prawie nie ćwiczył. Na wstyd, na pośmiewisko pójdzie jutro jak ten nieszczęsny Glaukos! Cóż stąd, iż cudzym zwycięstwom przyzierać się będzie, gdy własnego zaniedba? Dłużej nie mógł wysiedzieć na miejscu, przeto z krótkiej przerwy korzystając wysunął się spomiędzy widzów i czym prędzej poszedł do gimnazjonu.
Było tam niemal pusto, współzawodnicy do wieńców byli bowiem przeważnie w stadionie, ci zwłaszcza, co się potykali albo już odnieśli zwycięstwo. Tylko pokonani, uszedłszy sprzed oczu ludzkich, narzędziami w kształcie tępych sierpików oskrobywali sobie ciało z oliwy i pyłu; inni członki strudzone i potłuczone odświeżali parnią lub zimną kąpielą, a serca pokrzepiali nadzieją, że za cztery lata lepiej się im poszczęści. Bardziej pokaleczonych łaziebnicy nacierali maściami i obwiązywali im rany. Po walce na pięści, acz nienajgorzej szwankował, jednak wyglądał najokropniej Stratofon: twarz opuchła, guzami i sińcami okryta, oczy podbite, warga rozcięta, uszy nabrzmiałe i zakrwawione, sprawiały, że sam do siebie nie był podobien. Złośliwa jakaś ręka wypisała też węglem na ścianie taki epigram:
- DO STRATOFONA
- Odyssa po latach dwudziestu pies poznał, co Aigos się wołał;
- Ty, gdyś na pięści się bił, w ciągu godziny lub dwóch
- Tak całe zmieniłeś oblicze, że pies by cię poznać nie zdołał;
- Mało powiedzieć, że pies, lecz i najbliższy twój druh.
Uśmiechnął się Pejsidoros przeczytawszy; zaraz jednak, pełen zapału, wziął się do ćwiczeń w skoku, rzucaniu dyskiem i oszczepem, a tak się tym zajął gorliwie, że nie postrzegł nawet, kiedy się zaczęło wieczorzyć. Powoli zapadała noc... ostatnia przed jego popisem w stadionie.