Ferenike i Peisidoros/V
Dzień brzeszczyć dopiero poczynał, a lud już garnął się tłumnie do hipodromu, kędy miały się do południa odbywać wyścigi wozowe. Wszystkie bramy wiodące do Altis otwarto już także.
Tedy wiódł Pejsidoros matkę po męsku przebraną, a czynił to nie bez obawy o nią. Popisywać miał się w pięciorakiej walce po południu dopiero, wszelako musiał ulec jej natarczywym naleganiom i już od świtu poprowadzić ją w obręb święty. Szli tedy obok siebie w milczeniu główną drogą wiodącą od wnijścia, poprzed świątnicę. Niezliczone mnóstwo posągów stało tam z obu stron, tak iż Ferenike, oszołomiona, nie wiedziała sama, na co patrzeć. Przechodząc popod świątynię Zeusa, zatrzymała się jak wryta. Było się czemu przyjrzeć! Z wysokiego podmurowania, wzdłuż wschodowej ściany, wyrastało sześć potężnych kolumn, co dźwigały wspaniałe, spoiste belkowanie, a wyżej, w trójkątnym przyczole gmachu, widniały pyszne rzeźby pono Pajaniosa Medejczyka. Różowiło je właśnie wschodzące słońce. Mistrz w nich przedstawił przygotowania do śmiertelnego wyścigu Pelopsa z Ojnomaosem. Wielki Zeus berłowładny stał tam pośrodku, a z dwu stron jego bohaterowie, obaj w hełmach i z włóczniami w garści.
— Niewiasta przy Ojnomaosie to małżonka jego Sterope; przy Pelopsie widzisz Hippodameję — tłumaczył matce Pejsidoros. — A dalej, po lewicy i prawicy, masz tam czworokonne zaprzęgi czekające na harcerzy swoich.
— A ci klęczący i siedzący wedle rumaków? — pytała.
— Słudzy to są i woźnice. W samych zasię narożach leżą dwaj męże, to duchowie rzeczni Olimpii: Alfejos i Kladeos.
— Piękne! Piękne! — szeptała Ferenike.
— Pójdźmy już — naglił.
— Nie, wstąpmy raczej do wnętrza. Niech się jemu choć napatrzę.
Oboje nie widzieli dotąd Zeusa Fejdiasowego. Weszli tedy i zaraz w progu stanęli bez słowa, znieruchomieni zachwytem. W świątyni jeszcze półmrok panował błękitnawy. Jeno spoza nich, przez drzwi ogromne, płynęła rzeka różowych promieni słonecznych i ławą blasku padała w głąb, na przeciwległą ścianę. Tam, w całym ogromie i olśniewającym przepychu jaśniał, niby drugie słońce, ów jedyny dziw. Na złotym tronie siedzący olbrzym osiemkroć przerastał miarę ludzką! Głową sięgał po sam strop świątnicy, barkami rozpierał się na całą jej szerokość. Jeśli ze stolicy swej powstanie, wówczas rozniesie czołem pował marmurowe belki, ściany biodrami roztrąci, a w błękitach wykąpie oblicze. Ale on pogodnie i łaskawie poziera spod wieńca uwitego ze złotych gałązek oliwnych i na światowładnej dłoni unosi lekko skrzydlatą Boginię Zwycięstwa, wzrostem równą człowieczej postaci. Na berle, które dzierży w lewicy, siadł orzeł rozpostarłszy loty. Ogromne ciało boga, po pas obnażone, promienieje świetlistą białością kości słoniowej; fałdzisty płaszcz, przez lewe ramię z tyłu przerzucony, owija mu lędźwie, spływa na kolana i ku stopom się zwiesza połyskujący, szczerozłoty. I ponad czołem dostojnym bujne kędziory, i kręte zwoje brody, i pod nogami podeszwy sandałów, i tron, i podnóżek tronu — wszystko, wszystko błyszczy złotem najczystszym. Ale czymże była kruszcu drogocenność, czym kości słoniowej wspaniałość, czym odpryski tęczowe grające w drogich kamieniach — wobec nadludzkiej piękności tego zjawiska! Przecudne linie posągu płynęły od głów do stóp majestatycznym rytmem i zlewały się w jakąś niewypowiedzianą harmonię.
Przystąpił do nich przewodnik po świątyni, mówiąc, że im pokaże i objaśni kwiaty i postaci rzezane płasko na szacie Zeusowej, i na nogach tronu wyobrażone złote boginie zwycięstwa, i młodzieńców, którzy walczą ze sfinksami. Ciągnął ich, by oglądali na poprzecznicach między nogami tronu stojące dziesiątki złotych posągów, coś o podnóżku wspomniał, na którym są wyrażone walki z Amazonkami. Oni już dzisiaj oglądać nic nie mogli ani chcieli.
Wyszli ze świątyni. Budowle, posągi, drzewa, kwiaty — wszystko się im zdało wyblakłe i zgasłe. Jedno tylko słońce na niebie zwykłą jasność miało. Długo szli w zadumie.
Ferenike nie zwróciła nawet uwagi, gdy mijali miejsce, na którym stał niegdyś dworzec Ojnomaosa. Pozostała tam jedyna prastara kolumna drewniana, nowymi kamiennymi otoczona, co nad nią dźwigały niewielki zdobny dach, pamiątkę oną chroniący. W milczeniu przeszli potem opodal wielkiego ołtarza i wejść mieli w portyk Agnaptosa wiodący do hipodromu, kiedy nagła wrzawa tysiącznych głosów uderzyła im uszy.
— Oto rozstrzygnął się konny wyścig! — zawołał Pejsidoros.
Pod kolumnadą pustego portyku zaroiło się w tej chwili od ludzi, którzy głośno i żywo rozprawiali.
— Powiedz mi, proszę, kto zwyciężył? — zagadnął Pejsidoros jednego z nich.
— Nie widziałeś, to żałuj! — odparł tamten. — Przygodziła się bowiem rzecz niebywała. Klacz Fejdolosa Koryntianina, przezwiskiem Aura, wybiła się naprzód. Jechał na niej Fejdolosów brat młodszy. Ten, mijając pędem „ołtarz popłochu końskiego”, wiesz, tam na zakręcie, zwalił się z siodła. Lecz Aura nie czekała aż się podniesie, jeno bez jeźdźca gnała dalej, aż do celu przyszła pierwsza. Tu zatrzymała się przed hellanodikami. Oni przeto zwycięstwo jej przyznali.
— I słusznie — odrzekł Pejsidoros. — Toć na wyścigach koń nagrodę bierze, nie jeździec.
Nie bez trudu zdołali sobie zdobyć dwa siedzenia w górnych rzędach, w połowie mniej więcej północnego nasypu, co hipodrom oddzielał od stadionu. Siedli tedy wprost powyżej hellanodików, a metę mieli naprzeciwko, w dole. Jak na dłoni widzieli przed sobą hipodrom w całej długości od zaokrąglonego końca na wschodzie, kędy była brama główna, i miejsce na zakręcie „popłochem końskim” zwane, aż po zachodni portyk Agnaptosa, gdzie ustawione były szranki wyjazdowe.
W szumnym rozgwarze nieprzejrzanych tłumów, co roiły się wszędzie na nasypach, jął Pejsidoros, nachyliwszy się ku matce, objaśniać jej półgłosem rozkład hipodromu i urządzenia wyścigowe.
— Stamtąd wyruszą — mówił ukazując jej szranki.
— A jakoż to — pytała — przed wyjazdem zrównają się w jeden szereg, skoro szranki one tak dziwnie postawiono? Wszak tam dwa stanowiska środkowe najbardziej są naprzód wysunięte, a następne, im dalej po bokach, tym bardziej ku tyłowi cofnięte.
— To urządzenie — odpowiedział — służy właśnie do tym łacniejszego uszykowania wozów w jeden rząd. Ci dwaj na stanowiskach środkowych nie ruszą się wcale. Dwaj następni z obu stron, gdy opadną sznury zagradzające im drogę, podjadą nieco, aż w równi staną z pierwszymi. Potem z obu stron wyruszy znowu dalsza para i zrówna się też do szeregu. Tak podjeżdżać będą kolejno, póki się wszyscy nie uszykują równo jak pod włos.
— A którędyż pojadą?
— Widziszli tam na środku w połowie hipodromu wielki on posąg Hippodamei?
— Widzę, twarzą stoi ku szrankom zwrócona.
— Od niej tedy na lewo się wezmą i gnać będą wzdłuż południowego nasypu, aż dobiegną, kędy ów ołtarz okrągły.
— Tam na prost głównej bramy, gdzie zakręt największy?
— Tam właśnie. Miejsce ono podle ołtarza zowie się „końskim popłochem”, bo rumaki tam się najczęściej strachają i wywracają wozy. Powiadają, że tam kogoś zabitego pogrzebiono, którego duch w miejscu onym straszy. O tym, kto by zacz był, różni różnie mówią. Najczęściej można słyszeć, że to Myrtilos, Ojnomaosa woźnica, który swemu panu konie zdradliwie popłoszył przez Pelopsa przenamówion. Ołtarz ów zasię postawiono, bo na nim woźnice ofiarują, by sobie szczęsny przejazd wyjednać. Od ołtarza do posągu Hippodamii mur widzisz przeciągniony środkiem na wzdłuż hipodromu. Którzy miną szczęśliwie zakręt i „popłoch koński”, prosto już do celu jadą pomiędzy murem a północnym nasypem.
— Ukaż mi, proszę, kędy cel?
— Celem jest właśnie posąg Hippodamei, tam gdzie prawicę trzyma podniesioną, a w niej przepaskę dla zwycięzcy na głowę.
— Tedy pod nami tutaj, kędy siedzą hellanodikowie.
Rozgłośny dźwięk salping przerwał ich rozmowę. Rzesze przycichły, a równocześnie trzema bramami portyku Agnaptosa wjechało kilkanaście wozów, każdy czwórką rumaków pod rząd zaprzężony. Pyszne konie, z grzywami przystrzyżonymi w szczotkę, stąpały jak w tańcu. Woźnice przybrani byli w długie, fałdziste szaty bez rękawów i podpasani wysoko, tuż pod piersią. Pomiędzy nimi poznał Pejsidoros Alkibiadesa, który powoził czwórką mlecznobiałych bachmatów.
Nastąpiło zwykłe wywoływanie nazwisk i losowanie miejsc w szrankach, po czym wozy wjechały na swe stanowiska. Sznury szranków opadały przed nimi kolejno, a zaprzęgi, po jednym z każdej strony, wysuwały się naprzód i każda para z innymi równała się do szeregu, jak to Pejsidoros opowiedział był matce. Ukazywał on jej tymczasem orła pozłocistego, co siedział na ołtarzu przed portykiem Agnaptosa — w tyle poza szeregiem wozów — i na posrebrzanego delfina, który przed zaprzęgiem wznosił się na wysokiej tyce. Nie skończył jeszcze Pejsidoros, gdy orzeł naraz, jak żywy, roztoczył skrzydła i wzleciał w górę, a równocześnie delfin spłynął na dół. Znak to był rozpoczęcia biegu.
Skrzypnęły koła, klasnęły bicze, a tętent kopyt głucho zadudniał po piaszczystym majdanie. Chyżość pędu rosła z każdym krokiem. Zanim przejechali obok posągu Hippodamei, rumaki gnały już na kształt burzy. Oni zasię, z płonącymi twarzami, z ogniem w oczach, krzepko stali na dwukolnych wozach, naprzód pochyleni, a w rękach, daleko przed siebie wyciągniętych, dzierżyli poczwórne wodze. Raz ten, raz ów krótkim, przenikliwym wrzaskiem przynaglał konie albo śmigał nad nimi w powietrzu długim biczem. Pędzili w cwał. Trzy wozy wysunęły się teraz poprzed inne.
Nieznacznie zrazu, potem coraz bardziej zyskiwały przewagę. Jeden z nich, zaprzężony w rumaki niby smoła karę, należał do Polypojtosa Lakedemończyka; drugim zaprzęgiem srokatych ogierów powoził Kleostenes z Epidamnos, trzecie były śnieżne siwce Alkibiadesa. Ci trzej za posągiem Hippodamei o lepsze walczyli między sobą, przeganiając się, co tchu starczyło koniom. Inni, pozostawszy w tyle, na próżno kusili się, by ich dopędzić. Chwilami udawało się to czwartemu woźnicy, Teochrestowi z Kyrenei; ten kasztanowate miał konie, jędrne i chodne. Smagał je bezustannie i widno nie tracił nadziei.
Widzowie nie spuszczali ich z oka. Oto już, już nadejdzie najtrudniejsze miejsce: „popłoch koński” z okrągłym ołtarzem. W półkolistym zakręcie konie i woźnice mimo woli na bok się pochylili ku środkowi hipodromu, jak gdyby potężny, a złośliwy duch, pod ołtarzem ukryty, przemocą pociągał ich do siebie.
Pejsidoros patrzył w Alkibiadesa jak w tęczę. Ów nie tylko, że nie zwolnił na skręcie, ale jeszcze podciął swoje siwe, gnając jak opętany; on sam i konie, i wóz, wszystko pokładło się ku środkowi.
— Runie! — szepnęła Ferenike synowi.
— Nie runie, to mistrz — odpowiedział Pejsidoros. Równocześnie srokacze Kleostenesa, którym wypadło biec bliżej ołtarza, zwolniły nieco i okrążały go szybko, lecz ostrożnie. Z onego zwolnienia skorzystał nadjeżdżający Teochrestos Kyrenejczyk: dziko, przeciągle gwizdnął na kasztanowate swoje rumaki, które już i tak rwały z kopyta. Chciał snadż wyminąć Kleostena, wjechał bowiem cwałem pomiędzy wóz tamtego i ołtarz. Wtem koło jego lewe zgrzytnęło o kamienny zrąb ołtarza, co widząc Teochrestos nagłym ruchem skręcił konie w przeciwną stronę. Uprząż pękła; rumaki, szarpnięte gwałtownie, wspięły się na zadzie, a jeden z nich, targnąwszy się w bok, wpadł na wóz Kleostenów, który nie zdołał umknąć się w porę. Pchnięty znienacka Kleostenes wypadł z wasągu i pokrwawiony, stękający leżał na boisku. Jego kasztany pusty wóz uniosły w szalonym pędzie i runęły wnet, uwikławszy się w uprzęży. Za nimi rwały srokate konie Teochresta wlokąc wóz o kole strzaskanym, aż jeden z nich zarył kolanami w piasku i trzy inne za sobą pociągnął do upadku. Teochrestos, tyla złego sprawca, stał nieprzytomny, ściskając oburącz głowę potłuczoną. Tamci dwaj tymczasem szczęśliwie minęli półkole zakrętu. Lakedemończyk Polypojtos ogiery swe kare siekł biczem i zachęcał słowami. Szły tak, że ziemia pod nimi się migała. Siwce Alkibiadesa z rozwartymi chrapami zdawały się brzuchami o piasek ocierać, a kopytami ledwie dotykały ziemi. Oba zaprzęgi szły równo, z błyskawiczną chyżością. Widzom ciekawość i wzruszenie oddech zapierały.
Niedaleko przed metą Alkibiades wziął się do bicza, którego przedtem niewiele używał. Smagane gęstymi razami rzemienia, siwe bieguny wyciągnęły się jeszcze bardziej i z wysiłkiem straszliwym parły naprzód. Już u nich nie widać było ani rozmachu nóg, ani skoku, rzekłbyś raczej, iż w powietrzu zawisły i mkną do widziadeł końskich podobniejsze niźli do żywych zwierząt.
I karę też darły co mocy, bryzgając poza się płatami białej piany. Polypojtos tak je biczem okładał, że trzask rozlegał się po całym hipodromie. Lecz ni razami, ni krzykiem nie mógł z nich szybszego pędu wydobyć, wszelaką bowiem siłę i dech wyciskał z nich był już pierwej. Widział, jak Alkibiades go mija o pół... o całą długość konia... o wozu długość — i rozpacz go brała. Siwosze zaś, wyprężone jak struna, leciały wciąż naprzód i naprzód, grzmiała pod nimi ziemia, świstało koło nich powietrze. Alkibiades, górną połową ciała przewieszony naprzód poprzez krawędź wozu, jarzące źrenice utkwił przed siebie w przestrzeń, a nad głową długim biczem wywijał wołając na konie ochrypłym głosem: „Eja-ho! Eja-ho!” Tak przeleciał przez metę i daleko poza nią, gdyż rumaków, oszalałych rozpędem, nie mógł od razu powstrzymać.
Powitał go potężny okrzyk tłumów. Zaroiły się rzesze. Wielu zbiegało z góry na majdan, by uścisnąć rękę zwycięzcy. On zaś powoli nawrócił i podjechał ku hellanodikom. Zeskoczył z wozu i z rąk sędziów helleńskich otrzymał purpurową przepaskę, znak odniesionego w hipodromie zwycięstwa, po czym, wstąpiwszy na wóz, obwiązał ją sobie sam koło skroni. Wołanie i oklaski na jego cześć rozbrzmiewały ciągle. Wtem uciszył je podnosząc rękę; tłumy zamilkły.
Tak na wozie stojąc, w pośrodku majdanu, dumą i szczęściem upojony, cudny młodzieniec jął mówić:
— Mężowie helleńscy, oto mi poszczęścił Gromowładca olimpijski! Oto mi Posejdon, fal morskich i rumaków chyżych poskromca, dał zwycięstwo! Którym obiaty ślubie za to mnogie i dary sowite, rozradowali bowiem serce w piersi mojej. I wy, mężowie helleńscy, uciechę i życzliwą chęć mi okazujecie. Zali ja wam za to wdzięczności nie dłużen? A jakoż się wam godnie wypłacę? Tedy mówi mi dusza moja, iżbym jutro, skoro chlubny wieniec oliwny włożę na głowę, ilu was tu jest w Olimpii, ugościł jako przyjacioły. Przeto każdego z was i wszystkich społem na ucztę zapraszam, iżbyście wiedzieli, a pomnieli sobie, jako żarliwie wszelkie plemiona całej Hellady miłuje syn Klejniasów, Alkibiades Ateńczyk.
Rzekł; zdało się wtedy, że niebo zawali się od krzyków. Runęły ku hojnemu zwycięzcy rzesze, otoczyły ciżbą gęstą wóz jego i wiodły go w triumfie ku głównej, wschodniej bramie. Hipodrom opustoszał wkrótce. Tak skończyły się do południa wyścigi.