Ferenike i Peisidoros/VI
Po dwugodzinnej przerwie miała się odbyć w stadionie pięcioraka walka, do której stawał Pejsidoros. U matki w namiocie do syta się posiliwszy samym prawie mięsiwem, jako było w zwyczaju siłaczy, umawiał się potem z Fereniką, iż u bramy północno-zachodniej Gaju Świętego będzie stała podle Herajonu, czekając pochodu atletów, i tam przyłączy się nieznacznie do przechodzącego syna, by z nim, jako mistrz gimnasta, wnijść razem do stadionu. Poszli nawet zaraz do Altis, iżby miejsce dokładniej opatrzyć i oznaczyć. W Gaju, pod cieniem platanów, ludzi było niewielu o tej porze, tłumy południowały bowiem w obozowisku. Potkali jeno Sokratesa, który w chłodzie przechadzał się z Aikibiadem, żywo z nim rozprawiając. Ujrzawszy onych oboje, z daleka już stanął.
— Na Palladę i oliwne jej drzewo! — zawołał. — Niechajże się i tobie, Pejsidorze Rodyjczyku, poszczęści w pentathlonie!... Do gimnazjonu już widno ciągniesz, a domyślam się, że w towarzystwie swojego mistrza gimnasty!
I przy tych słowach ręką witał Ferenikę.
— Ten ci jest mistrz mój, Rodyjczyk jako i ja — odrzekł niezmieszany Pejsidoros — a dzieją mu Ferenikos.
Chcąc rozmowę czym prędzej odwrócić, podszedł ku Alkibiadesowi, a ścisnąwszy go za rękę, rzekł:
— Rad jestem, Alkibiadesie, zwycięzcę powitać w tobie!
— I ja rad byłem, ale już nie jestem — odezwał się Sokrates, nim Alkibiades podziękować zdążył.
— Już rad nie jesteś? Wszak przyjaźnisz się z nim, Sokratesie! — mówił Pejsidoros.
— Właśnie dlategom nie rad, iż mu jestem przyjacielem.
— Nie rozumiem, co chcesz wyrazić, o Sokratesie!
— Powiedz mi, Pejsidorze, czy i ty również, odniósłszy dziś palmę w pentathlonie, masz zamiar uczynić potem szaleństwo?
— Jakie szaleństwo? — zapytał Pejsidoros.
— Helladę całą na śniadanie zapraszając!
— Mnie na to nie stać, nie jestem tak bogaty.
— Czy Alkibiades, mniemasz, nad tym się zastanawiał?
— Nie wiem, bo nie znam go na tyle.
— Gdybyś go znał, wiedziałbyś, że nad czynami swymi zwykł zastanawiać się już po czynach...
Urodziwy syn Klejniasów płonął z gniewu i wstydu, wargi przygryzając. Wtem rzucił dumnie głową i wybuchnął:
— Po czynach się zastanawiam. Niech będzie! Ale sobie i tak poradzą, a wyrzeczone w hipodromie słowa spełnić muszę! Ty, Sokratesie, do tego mi przecie nie dopomożesz...
— Chyba jeden Hipponikos Kalliasów mógłby ci dopomóc w tej chwili. Taki bogacz! A pono z myślą nawet o tym się nosi, by ci wyswatał córkę swoją Hipparetę... — podrwiwał mędrzec. — Na weselne gody nie zapomnij też zaprosić kilkudziesięciu miast helleńskich.
— Szydź do woli, Sokratesie. Ja wiem jednak, iż sławę i łaskę helleńskich narodów zaskarbiłem sobie dziś hojnością.
— Bo widno nie umiesz zaskarbić sobie onych mądrością i cnotą. Byłoby to lepiej dla ducha twego i dla twego mieszka.
W tej chwili trębacze dali znak, że zapaśnikom do pentathlonu czas gromadzić się w gimnazjonie. Przez Altis płynęły już tłumy do stadionu. Pejsidoros i matka jego żegnali więc tamtych obu, a po chwili rozstali się z sobą. Ferenike stanęła naprzeciwko prastarego chramu Hery, plecami oparła się o kamienny, wysoki mur, otaczający okrąg Pelopsowi poświęcony, i czekała. Po lewej ręce miała wielki, popielisty ołtarz, na grubym podmurowaniu wzniesiony dla „białoramiennej tronu złotego władczyni”. Za podmurowaniem onym łatwo mogła przytaić się przed orszakiem hellanodików i zapaśników nadchodzących od gimnazjum; wiedziała zaś, że syn przechodzić będzie tuż obok ołtarza, bo tak się umówili. Przyzierała się tymczasem odwiecznemu Herajonowi, którego długa, południowa ściana rozciągała się przed jej oczyma. Rzadko rozstawiona kolumnada podpierała drewniane wiązanie dachu. I samychże kolumn kilka było z drzewa: widno, że jeszcze nie wszystkie zastąpiono w kolei wieków kamiennymi. Wzdłuż dachu biegły ozdoby z wypalonej gliny, po staroświecku na tle czerwonym czarno malowane. Cała świątnica przypominała niepamiętne, prawie przeddziejowe czasy.
Dźwięk fletni, piszczałek i salping zbudził Ferenikę z zadumy, a równocześnie zwabił sporą garść ludzi, którzy z dalszych stron Gaju Świętego zbiegli się, aby widzieć pochód zapaśników. Niektórzy, chcąc przyjrzeć się lepiej, powchodzili na podmurowanie świątyni.
Ukryta za węgłem ołtarza, Ferenikę widziała z daleka nadchodzących hellanodików i kapłanów. Muzycy szli tuż poza nimi, za muzykami siłacze. Poznała wśród nich syna. W chwili gdy podchodził ku niej, zgiełk uczynił się podle Herajonu: z widzów któryś wychylił się nieopatrznie i spadł z podmurowania. Śmiechy zawtórowały upadkowi. Wszyscy odwrócili się w tamtą stronę, ona zasię, z chwilowego zamętu korzystając, przyłączyła się prędko do Pejsidora i, wmieszawszy się między atletów, niepostrzeżona kroczyła już dalej obok niego.
Szli tedy wzdłuż wyniosłej terasy, na której rzędem, jeden przy drugim, stały skarbce różnych ludów greckich, zbudowane w kształcie małych świątyniek, a zawierające mnóstwo drogocennych darów; minęli potem u stóp terasy Metroon, niewielką świątynię wzniesioną ku chwale matki bogów. Za Metroonem aż do końca Gaju Świętego, wzdłuż drogi pod samą terasą, widniały mniejsze i większe posągi Zeusa, gęstym szeregiem ustawione.
— Zanes! — odezwał się jednym słowem Pejsidoros.
Przypomniała sobie, że mianem takim zowią Elijczycy posągi owe, wznoszone Zeusowi z grzywien, które hellanodikowie nakładają na współzawodników łamiących przepisy olimpijskie. Pod każdym posągiem na podstawie jest wyryte imię tego, kto musiał go sprawić za karę, i wypisany rodzaj przekroczenia.
„Dla postrachu i przykładu na wieczne czasy pomieszczono tutaj owe zanes — myślała w duchu Ferenike — iżby na wstępie do stadionu przypominały szermierzom i biegaczom posłuszeństwo prawom i surowość hellanodików. A ze mną cóż by oni poczęli? Nie skończyłoby się na grzywnie i na nowym zanie!”
I spadziste czeluści Typajonu stanęły jej przed oczyma. Wysiłkiem woli otrząsnęła się z tych myśli; podniosła hardo głowę i spojrzała na syna. Lecz jemu także ciężko musiało być na sercu. Wzrokiem unikał widoku zanów, a na twarzy wyrytą miał troskę.
Kroczyli teraz długim, wąskim przejściem, niby korytarzem odkrytym, pomiędzy dwiema kamiennymi ścianami, po czym znaleźli się w stadionie przed zachodnimi szrankami.
Ferenike, w gronie innych gimnastów, zajęła miejsce przy hellanodikach; on z innymi współzawodnikami przystąpił do losowania stanowisk. Po czym, chlamidy zrzuciwszy, jęli się nacierać oliwą. Tymczasem pacholikowie przed każdym miejscem w szrankach ustawili niskie, połogie podwyższenie z drzewa i pokładli obok na ziemi po parze ciążek: były to spore półkręgi żelazne z wycięciem na dłoń i pięcioma dziurami na palce. Równocześnie chłopcy spulchnili ziemią na prost szranków. Pytokrytos, syn Kaliników, słynny fletniarz sykioński, stanął poza szrankami w tyle, przyłożył do ust podwójną fletnię i, przebierając palcami, wydobył z niej słodką, skoczną melodię.
Rozpoczęła się próba skoku. Z dwudziestu współzawodników każdy po kolei wstępował na podwyższenie, chwytał żelazne ciążki, rękoma po kilkakroć wstecz i naprzód wprawiał je w ruch wahadłowy w takt muzyki, sprężyście uginając się przy tym w kolanach, a nabrawszy w ten sposób ogromnego rozmachu, równymi nogami naprzód skakał, co mu sił starczyło. Ciążki, po skoku, ciężarem swym osadzały go na miejscu. Za czym podbiegał pacholik i kilof długodzióby w miejsce ono wbijał dla odznaki.
Gdy kolej przyszła na Pejsidora, ujął krzepko za ciążki, wprawił je w potężny rozmach, zebrał się w sobie i jak z procy wyrzucony, dał olbrzymiego susa. Zdawało mu się, że uleci w powietrze.
Opadając przysiadł aż do ziemi. Gdy po ostatnim skoku i kilof ostatni zarył się w majdanie, hellanodikowie zstąpili z miejsca swojego, a chłopcy, przeciągnąwszy powróz przez całą szerokość stadionu, pięć najdalej wysuniętych kilofów odgrodzili od reszty.
Pięciu onych zapaśników miało prawo stawać do następnego popisu: w rzucaniu oszczepem. Pejsidoros był między tymi pięcioma drugi z rzędu. Wszyscy inni, jako pokonani, ustąpić musieli od pentathlonu.
Przyniesiono teraz lekkie oszczepy. Każdy z nich, poniżej połowy drzewca, miał rzemienną pętelkę. Jak tamci czterej tak i Pejsidoros ujął swój oszczep grotem na dół, a równocześnie założył wskazujący i średni palec w pętlę.
Za czym prawicę prosto przed siebie wyciągnął i zgiął ją silnie w łokciu, tak iż garść, trzymająca oszczep, wysterczała w tył, poza głowę, a środkowa część drzewca na przedramieniu spoczęła między dłonią a łokciem, ostrze zaś poziomo naprzód się skierowało. Pejsidoros przygiął serdeczny i mały palec, wyprostował tamte dwa, założone w pętlę, i stanął gotowy do rzutu. Teraz wszystkie mięśnie natężył w nieruchomym ramieniu i krótkim, gwałtownym ruchem skurczył rękę naprzód w przegubie: oszczep, za pętlicę targnięty z całej mocy, furknął przez powietrze i daleko zarył się w piasku. Inni równocześnie uczynili to samo.
Czterej, których rzut był najlepszy, mieli prawo dalej ubiegać się o wieniec: Pejsidoros, Xenokles z Majnalos, Klearetos Elejczyk i Tisamenos z Naxos wyspy. Piąty ustąpić musiał ze wstydem i żalem. Stanęli tedy w szrankach do trzeciej próby, do biegu prostego. Gdy sznur opadł przed szrankami, rzucili się całą siłą naprzód. Pejsidora nogi niosły same, a gibkie kolana, w takt z potężnym rozmachem rąk, prężyły mu się i zginały do posuwistych skoków. Zdawało mu się, że niby Hermes w posły do ludzi od Zeusa leci, skrzydlatymi stopy przecinając powietrze. Pierwszy biegł i to siły jego podwajało.
„Prędzej! Jeszcze prędzej!” — zachęcał sam siebie w myśli, a pochyliwszy się jeszcze bardziej naprzód, wyrzucał przed siebie chybkie nogi jak cwałujący rumak. Parło go naprzód poczucie, iż nie da sobie wyrwać pierwszeństwa i że oczy tylu tysięcy śledzą każdy jego ruch... i one, kochające źrenice matczyne.
Minął tak połowę drogi; cel, przeciwległe szranki, zbliżał się z każdą chwilą.
Nagle doleciał go stłumiony jakiś pomruk między widzami, a tuż poza sobą usłyszał szelest kroków po piasku.
„Nie daj się!” — krzyknął w duszy sam do siebie i popędził, jakby w lot Eumenidy czarne go ścigały. Lecz w piersiach tchu nie stawało, nogi nie chciały śmigać już tak szerokim susem, walczyć musiał z każdym ścięgnem, przyniewalać każdy mięsień, ciężyło mu własne ciało...
Gwar w tłumie rósł, kroki tętniły coraz bliżej...
Potem usłyszał je obok siebie i Xenoklesa ujrzał, Arkadyjczyka.
Młody góral, szczupły i wysoki, sadził jak chart. W mgnieniu oka Pejsidoros miał go przed sobą.
Wiedział wprawdzie, że choćby do mety przybył drugi, a nawet trzeci, nie utraci przez to prawa do wieńca w pentathlonie, lecz nie chciał być drugim wobec tych rzesz, wobec siebie, wobec matki.
Myśl o niej popędziła go jak bicz. Zebrał się w sobie całym wysiłkiem woli, całą potęgą pożądania. I przemocą pchnął sam siebie naprzód. Pomiędzy nim a tamtym przestrzeń zmalała. To dodało mu otuchy.
„Muszę!” — krzyczał w nim jakiś głos wewnętrzny, choć krew biła w skroniach, w głowie szumiało, a pot zalewał oczy i ściekał po grzbiecie.
„Muszę! Muszę!” — powtarzał sobie i dobywał z siebie coraz nowego rozpędu. Dogna, prześcignie, choćby miał trupem u celu paść... I dognał... Biegli równo... Jeszcze trochę, a prześcignie... Musi!.... Już, już — prześcignął!
I biegł, leciał, mknął, aż ogarnął go szał. Nie myślał, nie wiedział, nie czuł już nic ani wysiłku, ani trudu, ni własnych nóg. Niosło go coś, rwało bezwiednie. Migała pod nim ziemia i umykała mu spod stóp, gdzieś wstecz. W szeroko rozwartych, wpół obłędnych oczach jedno tylko miał: cel! Jeszcze chwila mała doń... jeszcze krok...
Naraz dokoła zahuczało jakby wichura tocząca morskie wały. Przed sobą zaś ujrzał przeciągnięty powróz. Oburącz zań pochwycił i stanął. Pierwszy był!
Okrzyki ludu huczały wciąż, on jednak nie dbał o nie, zapatrzony tam, gdzie wiedział, że siedzi matka.
Po nim natychmiast i razem niemal Xenokles i Tisamenes dopadli do mety. Ostatni przyszedł Klearchos, przeto stracił prawa do wieńca i musiał ustąpić ze wstydem i żalem. Tamci trzej zasię stanęli niebawem do czwartej próby, do ciskania dyskiem.
Przyniesiono im trzy kręgi ciężkie, spiżowe. Zająwszy miejsce na kamiennym progu szranków, każdy z nich stał przez chwilę z dyskiem w lewej dłoni spuszczonym, a wzrokiem rozmierzał przed sobą przestrzeń. Potem przełożył krąg do prawej i, tęgo rozparty w nogach, młyńca nim poza się wstecz zatoczył ze wszystkich sił, przy czym, dla przeciwwagi, górna połowa ciała musiała się mocno przechylić w dół, ku lewej stronie. Więc chyżo, jak błyskawica, zatoczył dyskiem półkole z tyłu naprzód. Spiżowy krąg, w tej chwili z dłoni wypuszczony, wylatywał z taką mocą, iż porywał za sobą człowieka całego, który mimo woli biegł za nim kilka kroków.
Tak rzucili dyski. One zasię pruły powietrze, warcząc w locie i brzęcząc jak pszczoły, a gdy padły, ziemia pod nimi jęknęła. Xenoklesów i Pejsidorów dalej — Tisamenesów bliżej doleciał. Ów przeto stracił prawa do wieńca i musiał ustąpić ze wstydem i żalem, a tamci dwaj niebawem przystąpili do piątej, ostatniej próby, do zapasów.
Ferenice, siedzącej między gimnastami przy hellanodikach, wzruszenie zatykało w gardle; serce tłukło się jej w piersiach jak ptak w klatce. Przez cały czas nie spuszczała syna z oczu, żadnego ruchu jego nie straciła. Po każdej przetrwanej próbie pentathlonu swobodniej oddychała, lecz teraz wiedziała, że musi odbyć ostateczną i najtrudniejszą.
Oni, wyszedłszy obaj na sam środek majdanu, stanęli naprzeciwko siebie, głowami naprzód pochyleni, z prawą nogą przygiętą w kolanie i do wyskoku podaną. Salpingi zagrzmiały. Jak dwa młode kozły, kiedy się bodą rogami, tak oni starli się ciemieniem o ciemię, a równocześnie jeden drugiego pochwycić usiłował rękoma za kark lub za barki. Ruchy następowały po sobie lekkie, zwinne, podobne raczej głaśnięciom niż walce. Było w tym jakieś czajenie się kocie. Wreszcie Xenokles ułapił za kark Pejsidora i ciągnął go w dół co siły, a drugą ręką starał się poderwać go pod kolana. Pejsidoros oburącz oddzierał jego ramię od swej szyi, głową bił, targał się i szamotał długo, aż uwolnił się od żelaznej obręczy tego uścisku. Tamten, odepchnięty potężnie, zatoczył się w tył, ale zaraz szalonym rozpędem rzucił się nań w skoku i prawym kolanem grzmotnął go w pierś, a równocześnie rękoma pchnął go z góry w barki. Zachwiał się Pejsidoros pod takim naporem, ale nie runął. I nagle zeskakującego porwał jak w kleszcze, ogarnął go w pasie spiżowymi ramionami i uniósł tak, iż Xenokles zawisł nogami nad ziemią. Bronił się: obie nogi oplótł koło barków Pejsidora, wyłamywał się wstecz, wił się jak wąż, zdzierał ze siebie rękoma oploty onych żylastych ramion, co mu lędźwie zgniatały, wpijały się w boki, uciskały brzuch. Zrozumiał, że się nie wyśliźnie z mocarnych objęć takiego przeciwnika, który widocznie chciał, pochyliwszy się, na ziemi go rozciągnąć i przywalić swoim ciężarem. Xenokles rozplótł czym prędzej nogi i zadarł je wstecz poza siebie, chcąc podstawić pięty, gdy ów do ziemi go przyniży. Ale Pejsidoros, uwolniony z oplotu Xenoklesowych kolan i łydek, wyprostował się niespodziewanie, zakręcił nim nagle, głową go na dół odwrócił i o ziemię cisnął. Xenokles nie obalił się jednak: na ręce tylko padł i na jedno kolano i nie pokonany zrywał się już na nogi. Pejsidoros ubiec go zdołał. Jak ryś z góry nań runął, przysiadł mu na krzyżach okrakiem, lewym swoim bokiem przywalił mu plecy i niby głaz parł go nieubłaganie do ziemi. Pod strasznym brzemieniem ugięło się i drugie kolano Xenoklesa, równocześnie zaś Pejsidoros uderzeniem pięści podbił mu prawy łokieć, podrywając mu tak podporę w ramieniu. Nie zdzierżył Xenokles i piersią padł na piasek.
Rumot, gwar, oklaski, wołania zagłuszyły dźwięk salping. Zwycięzca pomógł dźwignąć się pokonanemu. Radość promienna zalewała mu duszę, rozpierała pierś, biła z pięknego oblicza. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, iż to jemu przypadło, jemu właśnie to zwycięstwo chlubne, ten triumf rozgłośny, ta sława nieśmiertelna. Co teraz dzieje się w sercu matczynym! Jaka ją napełniać musi duma!
Szedł ku hellanodikom, a na nią patrzał. Siedziała w pierwszym rzędzie, tuż obok nich, pomiędzy gimnastami, blada jak marmur i jak marmur nieruchoma. Oczy iskrzące, czarne, utopiła w nim z takim wyrazem szczęścia i miłości, że teraz dopiero pojął, dlaczego tak pragnęła, choćby za cenę życia, być tutaj i oglądać tę chwilę.
Stanął przed hellanodikami, a sędziwy Timoptolis uroczyście włożył mu do rąk palmę zwycięską, zadatek oliwnego wieńca w dniu jutrzejszym.
Rzesze uciszyły się; ich spojrzenia od zwycięzcy w pentathlonie zwróciły się ku szrankom, gdzie dwudziestu biegaczy sposobiło się do zbrojnego wyścigu z tarczami, który miał zakończyć igrzyska.
Pejsidoros czekał tylko, by oczu ludzkich nie mieć na sobie. Otrzymawszy gałąź palmową podbiegł ku matce i rzucił się jej w ramiona. Taki wybuch szczęścia i wdzięczności dla mistrza gimnasty nierzadko bywał i nie mógł dziwić nikogo. Ferenike pochwyciła syna za szyję, całowała mu oczy, przytuliła głowę jego do piersi. Z nadmiaru szczęścia nie mogła się opamiętać: ta chwila jedna starczyła jej za wszystkie udręczenia, smutki i bóle żywota. Łzy w gardle ją dławiły: załkała w głos.
Pejsidoros, usłyszawszy ten szloch niewieści, otrętwiał z przerażenia. Chciał ją powstrzymać, opamiętać — było już za późno. Hellanodikowie, gimnaści, widzowie pobliscy, zdumieni porwali się na równe nogi.
— Słyszeliście?!
— Co to jest?
— To był szloch niewieści!
— Białogłowa w przebraniu gimnasty!...
— Pod sąd z nią!... Pod sąd!
Nad zgiełkiem tylu pomieszanych wykrzykników, które przeszły w groźny pomruk tłumu, górował donośny głos Timoptolisa:
— Tu przed nas ją stawcie! — zawołał uderzając berłem o ziemię.
Pejsidoros bezradnie patrzył na matkę wzrokiem, z którego wyzierała głucha rozpacz. Ferenike stała jak posąg, bez słowa, bez ruchu, — twarz nawet jej nie drgnęła. Gimnaści, co bliżsi, poskoczyli ku niej, aby ją przemocą zawlec przed hellanodików. Pejsidoros poruszył się, jak gdyby chciał matce przybiec na obronę. Sama odsunęła ich ręką i pewnym krokiem podeszła ku hellanodikom.
Tłumy z najdalszych krańców stadionu, na wieść o tym, co się przydarzyło, zbiegały po darniowych stopniach i, tłocząc się na majdanie, obstąpiły ją półkolem.
Timoptolis podniesioną dłonią przyciszył wrzawę.
— Zali niewiastą jesteś? — zapytał surowo. — Powiedz prawdę!
Głucha cisza zawisła nad niezliczonym rojowiskiem ludzkim. Nadsłuchiwali odpowiedzi. Ferenike, zwiesiwszy głowę, milczała.
— Kto zacz jesteś?! — nastawał Timoptolis. Podniosła twarz i, patrząc prosto w oczy starcowi, odrzekła:
— Jam jest Ferenike, Rodyjka...
Głos uwiązł jej w gardle, nie mogła mówić dalej. Timoptolis przez chwilę mierzył ją wzrokiem przenikliwym.
— Wieszli, co cię czeka?
— Wiem.
— Masz co do powiedzenia sędziom helleńskim?... Wyprostowała się i mówiła spokojnym, pewnym głosem:
— Córką jestem Diagorasa, siostrą Akusilaosa i Damageta, żoną byłam Kallianaxa. Idźcie, władni hellanodikowie, i wy, narody helleńskie, idźcie do Gaju Świętego: posągi tam ujrzycie mojego rodzica i braci mojej, i małżonka, imiona ich i zwycięstwa odczytacie pod posągami wyryte. Niech wam oliwne drzewo pięknych wieńców powie, ile to razy gałązkami swymi wieńczyło mężów z mego rodowiska. I niech wam serca wasze własne rzeką, zalim śmierci winna, ja, matka, żem chciała na oczy moje oglądać męstwo i zwycięstwo synaczka mojego! Tak, wiedziałam, że mi za to zgon sądzony, jeśli się zdradzę, iżem białogłowa. Płaczem radości zdradziłam się przed wami i łkaniem duszy matczynej. Alem patrzyła, jak dziecko wnętrzności moich, syn mój od ojców nieodrodny, onych krwią i duchem godzien, zwyciężał i palmę z rąk waszych odbierał. Widziałam, o, widziałam — umrę szczęśliwa!
Rzekła i długie milczenie zaległo. Hellanodikowie patrzyli po sobie żałośnie.
— Cóż wy na to, sędziowie helleńscy! — odezwał się zmienionym głosem Timoptolis. — Ustawy nasze odwieczne i święte znacie. Jakaż wasza rada?
Ale oni, patrząc w ziemię smutnie, milczeli. Nikt nie chciał wymówić słów potępienia, nikt wbrew ustawom prastarym nie ważył się odezwać. Lud poglądał na nich, czekał i milczał.
Timoptolis brodę siwą targał wzruszony, w końcu rzekł:
— Żaden z nas rady nijakiej nie najduje; obrani bowiem jesteśmy gwoli strzeżenia ustaw, a nie deptania. Srogie są, lecz nie myśmy je stanowili. Niechaj się od żalu raczej serca nasze łamią niźli prawa. Nie my, sam twój czyn cię potępia, Fereniko...
Urwał i nie śmiał dokończyć.
Tedy spomiędzy tłumu wysunął się Pejsidoros. Blady był jak trup, wargi mu się trzęsły. Padł na kolana przed hellanodikami.
— Wysłuchajcie mnie, wielcy sędziowie helleńscy! — wołał z płaczem, ręce ku nim podnosząc. — Wysłuchajcie mnie, zanim ją na śmierć podacie! Dam za nią i prawu, i wam okup godny, dam za nią, czego by żaden Hellen nie oddał za skarby króla perskiego ani za berło faraonów: dam za nią prześwietny olimpijski wian i chwałę moją dzisiaj zdobytą. Zdeptała prawo — ja w zamian mojego się wyrzekam. Kto mocen karać, ułaskawiać też mocen. Pozwólcie nam odejść, błagam! Złożyłem u nóg waszych za nią, com jeno miał najdroższego w życiu. Nie chcę, nie żądam dla siebie już nic, dla niej tylko żebrzę litości, łaski!
— Łaski! Łaski! Litości! — powtórzyło głosem ogromnym trzydzieści tysięcy ludu.
Jako szumny wiatr, kiedy przez bór przeleci, tak niosło się przez tłumy wołanie ono:
— Litości! Łaski!
I Ferenike, dumna przed chwilą i nieugięta, położyła rękę na głowie klęczącego syna i w rozrzewnieniu szeptała:
— Litości nad nim! Litości!
Hellanodikowie jęli się po cichu naradzać pomiędzy sobą. I znów milczące oczekiwanie zawisło nad stadionem. Timoptolis kazał od szranków przynieść krater używany do losowania.
— Powstań — rzekł do Pejsidora — wieniec twój i zwycięstwo przy tobie muszą pozostać. Nad tym, co uczynić z matką twoją, głosować będziemy gałkami.
To mówiąc, rękę do krateru włożył i gałkę weń wpuścił. Za nim poszli wszyscy hellanodikowie. Cisza była taka, że słychać było brzęczenie gałek o dno glinianego naczynia. Wysypał je potem na darniowe siedzenie: gałki były wszystkie białe.
— Bogom dzięki złóż! Wolna jesteś, odejdź! — rzekł poważnie do Fereniki. — Żyj szczęśliwa — dodał serdecznym głosem.
Pejsidoros w uniesieniu radosnym ręce jej całował. Szmer zadowolenia rozszedł się po tłumach i zmienił się w huczny okrzyk. Ona, słowa nie mogąc powiedzieć, płakała cicho. Za czym, głęboko skłoniwszy się przed sędziami helleńskimi, odeszła. Syn wiódł ją za rękę. Ciżba rozstępowała się przed nimi, tłumne rzesze przeprowadzały ich do głównego wyjścia.
— Raduj się, szczęsna białogłowo!
— Ciesz się, ciesz, Fereniko!
— Raduj się długo jeszcze słońcem i takim synem!
Oni zaś oboje, trzymając się za ręce, szli poprzez majdan tyloma pozdrowieniami żegnani, a dusze ich łączyły się w uczuciu miłości wzajemnej i niewymownego szczęścia. Złotymi promieniami obzierało się za nimi słońce ku zachodowi zniżone, leciały za nimi, dopóki nie zniknęli w bramie stadionu, nawoływania, spojrzenia, serca wszystkich narodów Hellady.