Fragment z dziejów jasnowłoséj główki/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Fragment z dziejów jasnowłoséj główki
Pochodzenie „Tygodnik Powszechny“ 1878, nr 10-11
Redaktor Kaźmierz Julian Jasiński
Wydawca Kaźmierz Julian Jasiński
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Władysława Dębskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Szybko ubiega czas.
Niesie on na skrzydłach swoich wody do morza, strąca lata w niezmierzone otchłanie wieków, jak grabarz sypie mogiły wspomnieniom, szczęściu, radościom i żalom.
Tu i ówdzie w nieubłaganym swoim pochodzie otworzy ziemi skorupę, wrzuca kilka trumien w ten otwór i idzie daléj zimny, obojętny.
I cóż go to obchodzi, że się ludzie żalą i jęczą, że cmentarze rozszerzają się, domy walą w gruzy, że na miejscach dębów przez burze zwalonych wyrastają paprocie, mchy i roślinki blade, nikłe, których nawet bydlę tknąć nie chce, przekładając nad nie drobną, lecz zdrową trawę wyrastającą na łąkach.
On pełni swoją powinność jak automatyczny zegar, wydzwania godziny i lata, dobre czasem, złe często, a najczęściéj smutne.
I dwór klonowski nie oparł się jego potędze...
Pięć lat przeszło od chwili w któréj Zosia popłynęła za ocean, szukać nowego życia w świecie wielkim, co jéj się wydawał tak pięknym i pełnym uroku.
A przez te lat pięć dwór opustoszał zupełnie; najemna ręka prowadziła ster gospodarstwa całego, ojciec i matka w jednym miesiącu prawie przestali tęsknić za jedynaczką swoją.
Na cmentarzu wymurowano im grób obszerny, w którym stanęły obok siebie dwie trumny ciężkie jak starość a czarne jak tęsknota.
Zanim wieść ta smutna przebyła przestrzenie dalekie, zanim córka zdążyła powrócić do rodzinnego zakątka, już ta wspólna mogiła dobrze trawą porosła i czekała na rękę troskliwą, któraby zasiała na niéj kwiaty lub zasadziła obok brzozę białą, co gałązkami długiemi żali się i płacze.
Jesień była.
Pola pożółkły, drzewa gubiły liście i sterczały nad dworem jak wyschłe szkielety, róże już dawno opadły, bocian odleciał, tylko wrony i wróble chodziły po opuszczonym dziedzińcu.
W oknie wychodzącém na ogród, można było dostrzedz bladą i smutną twarzyczkę Zosi.
Spoglądała ona przed siebie tym wzrokiem, co to niby na coś patrzy a nic nie widzi, cofnęła się myślą w przeszłość, dumała nad teraźniejszością smutną, nad przyszłością niepewną i znowuż tak jak kiedyś w oczach jéj zabłysnęła łza przelotna.
Tylko tęcza uczuć w tych łzach nie grała jak niegdyś, lecz świecił w nich krwawy żal z serca płynący.
A czasem gorzki uśmiech sarkazmu przewijał się po jéj przybladłych ustach.
Dokąd zaszłam, szeptała sama do siebie, czegom się dobiła? Odepchnęłam szczęście, które uśmiechało się do mnie a nie zdobyłam w zamian ani stanowiska, ani sławy; nie poświęciłam się nawet dla idei, bo nikt tego poświęcenia odemnie nie żądał, a idea nasza, tak jak myśmy ją pojmowały, padnie, bo jest bezsilna i nie ma podstaw na którychby się oparła.
Ciasno mi było w kąciku moich prababek, zapragnęłam szerokiéj areny społecznego życia, wielkich sfer działalności, chciałam massy podźwignąć i przyszłam do przekonania, że na téj szerokiéj arenie zimno, że massy dźwigać nie trzeba, bo jéj nikt nie uciska.
Gorzko mi na wspomnienie, żem stanęła w szeregu tych Donkiszotów kobiecych co z wiatrakami walczą.
Czułam siły, czułam męztwo i ducha; pobiegłam więc na plac boju, i byłabym walczyła do upadłego, mężnie byłabym legła bohaterską śmiercią, ale.... na placu nie było wroga.
Czy uciekł sromotnie?
Nie — on nie istniał wcale.
Nie krępował kobiety, nie bronił jéj pracować, nie zamykał przed nią drzwi fabryk i warsztatów... lecz czyż jego wina, że kobieta nie zdołała podźwignąć górniczego oskarda, ani kowalskiego młota.
Czyż jego wina, że nie zdoła pójść za pługiem, ani téż nie potrafi dzikiego konia poskromić.
Tam za morzem, powiedział do mnie jeden ubogi robotnik, którego żonę odwiedzałam w chorobie.
— Czy mam mieć do ciebie pretensyę, piękna, dobra panienko, że nie potrafię obrębić chustki moją niedźwiedzią łapą, że złamałbym w ręku małego bębna którym moja żona rzuca jak piłką, przemieniając na nim sukienkę. Czy mam wytoczyć proces mojéj kobiecie za to że jest delikatna i łagodna, że ma cierpliwość, nie unosi się gniewem i nie pije wódki tak jak ja. Młot jest do kucia żelaza, igła do szycia jedwabiu, w warsztacie każdy przedmiot ma swoje przeznaczenie, a w istocie świat jest wielkim warsztatem, w którym zarządza wielki i mądry mistrz...
Rozejrzałam się po świecie i zobaczyłam, że prace którym ręka niewieścia może podołać nie są jéj wzbronione, a o te którym nie podoła, czyż warto się dobijać.
Od rzemieślniczki do artystki i do poetki wszystkie mają swobodę i otwarte pole działalności... czegoż więc chcemy?
Wstyd pali mi czoło gdy pomyślę żem mil tysiące szła szukać lichéj wytartéj monety, kiedy tu u nóg moich walało się złoto czyste i szlachetne.
Nasz światek malutki, ale miły, nasze pole działania nierozległe, lecz ważne... ale i ten mały światek staje pustym i posępnym gdy nie ma kogo coby za serce sercem płacił, radości i smutki podzielał.
Dziś utraciłam wszystko co najdroższe a w zamian za to zostałam samotną, opuszczoną: w tych czterech ścianach, których kąt każdy przypomina mi szlachetnego ojca i matkę poczciwą, w tym ogrodzie, którego każde drzewo przywodzi mi na pamięć wspomnienia najpiękniejszych chwil w życiu....
Szafirowe oczy zaszły łzami, usta wykrzywiły się bolesnym sarkastycznym śmiechem.
— Ale za to, szeptała daléj, byłam w ojczyźnie swobody.... przykładałam rękę do dzieła wyswobodzenia...
Byłam na zebraniach i meetingach, siedziałam obok kobiet co sprawę wyswobodzenia rozpoczęły od obcięcia sobie włosów i włożenia ekscentrycznego kostiumu!!
Te zaczęły reformę od góry.
Słyszałam świetne mowy, krasomówcze pustotą swéj treści, niemożliwe projekta i wnioski dziwaczne.
Jedne żądały dla kobiet praw wyborczych, chciały zasiadać w parlamentach: inne wołały aby obniżono ceny różu i fiszbinów, były takie co żądały prawa noszenia ostróg u trzewików: a niektóre domagały się aby młodych chłopców w szkołach publicznych obowiązkowo uczono prania...
Były takie co żądały aby golarnie publiczne mogły być utrzymywane wyłącznie przez kobiety, inne zdradzały gwałtowne powołanie do stanu duchownego, a żadna nie proponowała żadnych zmian i ulepszeń na dotychczasowém polu kobiecéj działalności, to jest w obrębie sfery gospodarstwa domowego.
Byłabym dawno już ztamtąd uciekła, chciałam powracać do domu, lecz wstydziłam się rodziców i... Leona...
Tego nie zapomniałam dotychczas, jeszcze słyszę głos jego smutny, jeszcze czuję pożegnalne ostatnie uściśnienie jego ręki.
Wstała, zarzuciła szal na ramiona i wyszła.
Przeszła obok stodół opuszczonych, z których wiatry i deszcze pozrywały poszycie miejscami, i mówiła do siebie:
— Chciałam świat reformować, a nie mogę sobie w tym moim ciasnym kąciku dać rady. Od wczoraj przeglądam rachunki, i gubię się w nich, instynktowo czuję że tu jest źle, ale co mianowicie, w czém należy dać pomoc, nie wiem.
I szła daléj smutna, tęskna jak dzień jesienny, doszła aż do cmentarza, tam klęczała długo na grobie rodziców, a potém chcąc się ożywić świeżém powietrzem pól, poszła ścieżką ku lasowi wiodącą...
Czas był chłodny, lecz miły, słońce uśmiechało się ostatnim uśmiechem, las szumiał, kuropatwy zrywały się ze ściernisk i znowuż zapadały całém stadem, bydło skubało resztki dorocznéj uczty letniéj, była cisza niczém niezmącona i spokój.
Tylko pośmieciuchy i wróble biły się z sobą o znalezione ziarnka zboża i świergotały głośno, niby dowodząc swych praw uczciwego znalazcy...
W serce Zosi wstąpił także jakiś spokój błogi.
Przypomniała sobie ogród, aleję grabową, stare klony i twarzyczka jéj wypogadzać się zaczęła; przypomniała widać i coś więcéj, gdyż rumieniec na jéj policzkach wykwitnął...
W tém od strony lasu pokazał się powóz, z początku widać było tylko tuman kurzawy, potém konie gniade ogniste, czerwona czapka stangreta i pudło powozu mieszczące w sobie kilka osób.
Zosia ustąpiła w bok z drogi i spoglądała z trwogą, któréj przyczyny nie umiała sobie objaśnić.
Nagle gdy powóz tuż ją mijał, zbladła śmiertelnie.
W powozie siedział Leon, z młodą i piękną kobietą, a na kolanach téj pięknéj kobiety siedział jasnowłosy śliczny malec, który zobaczy wszy Zosię, wołał:
— Patrz tatusiu, pani idzie — lala! lala!
Powóz potoczył się daléj.
Zosia stała długo w milczeniu, przyciskając dłonią serce i tłumiąc łzy, potém powoli ze zwieszoną głową poszła ku dworowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cóż się z nią stało, zapytasz czytelniku?
Nie wiem, wszakżeż to nie historya cała — lecz fragment tylko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.