Fragment z dziejów jasnowłoséj główki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Fragment z dziejów jasnowłoséj główki | |
Pochodzenie | „Tygodnik Powszechny“ 1878, nr 10-11 | |
Redaktor | Kaźmierz Julian Jasiński | |
Wydawca | Kaźmierz Julian Jasiński | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Drukarnia Władysława Dębskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
FRAGMENT
Z DZIEJÓW JASNOWŁOSÉJ GŁÓWKI
przez
KLEMENSA JUNOSZĘ.
|
Raz, kiedy ze stromego i spadzistego brzegu spławnéj rzeki spuszczano belki na wodę, obecny przy tém kupiec Pinkus Drapman, powiedział do swojego pisarza i przyjaciela:
— Kikste, Lajbełe, wie die Sosne macht a szajne plusk....
Musiał więc to być jakiś „plusk“ istotnie ładny, kiedy nawet wyłącznie geszeftami tylko zajęty obywatel Drapman, zwrócił na niego uwagę.
Wyobraźcie sobie, że stoicie nad brzegiem rzeki, na tak zwanéj bindudze, to jest na miejscu, dokąd zwożą drzewo towarowe i zkąd spuszczają je na wodę i zbijają w tratwy.
Oryle, flisy i inni marynarze krajowego gatunku, przy pomocy ludzi „lądowych“, z krzykiem i hałasem podważają drągami potężną sosnę, toczą ją daléj i daléj, do samego brzegu, aż nareszcie stara mieszkanka lasu pada z łoskotem na wodę, wyrzucając z niéj w górę słup kryształowy, złożony z miliona kropelek drobnych jak łzy i czystych, także jak łzy.....
Słońce dobrze już ku zachodowi nachylone, rzuca na tę kaskadę kryształów, snop purpurowych promieni i wówczas staje się prześliczne zjawisko.
W każdéj kropli pokazuje się tęcza.
Miliony kropel, miliony tęcz! a te wszystkie miniaturowe tęcze, łączą się w jedną całość i przez chwilę, zaledwie kilka sekund trwającą — nad gładką powierzchnią rzeki rysuje się świetny łuk, niby brama trymfalna zbudowana z wody, słońca i barw...
Widowisko bezpłatne i wspaniałe.
Oryle, flisy i chłopi co sosnę na wodę spuszczali, stoją w milczeniu i szeroko otwierają usta, „pisarz“ gładzi brodę i patrzy, a nawet sam Pinkus Drapman wypuszcza z ust porcelankę gdańską, nie chcąc dymem knastru zasłaniać tego, tak pięknego widoku...
Coś podobnego widziałem także kiedy podczas cichego, letniego wieczora, panna Zofia usiadła w ogrodzie pod cieniem rozłożystego kasztanu i sądząc, że jéj nikt nie widzi, opuściła ręce bezwładnie, główkę ku niebu zwróciła i pozwoliła myślom płynąć swobodnie.....
Wówczas w szafirowych jéj oczach błysnęła łza, a w łzie téj było jakieś światło wewnętrzne, może pochodzące z duszy czystéj i jasnéj jak słońce.
I przypomniało mi się zjawisko tęczy nadwodnéj.
Widać uczucie czy wrażenie jakieś spadło ciężarem na pierś dziewiczą, bo pierś ta falować zaczęła i drżeć.
Kaskada łez czystych cisnęła się do oczu, a w tych łzach dusza rozłamała się na barwy, niby światło w pryzmacie i błysnęła tęczą, w któréj zamiast barw była miłość, tęsknota, żal, smutek, pragnienie, walka wewnętrzna i Bóg wié co jeszcze...
Był to prześliczny widok, lecz trwał bardzo niedługo — jak w ogóle wszystko co jest prześliczne w tém życiu...
Panna Zofia wstała, otarła łezkę i szybkim krokiem poszła ku domowi, a ja, jak obywatel Pinkus, włożyłem do ust fajkę napowrót i dumając nad znikomościami rzeczy ziemskich, zadawałem sobie pytanie: czego ta dziewczyna płacze?
Przedewszystkiem jest młodą i piękną — a oprócz tego jest bogatą, bo cały Klonów, duży, obszerny i czysty majątek, należy do jéj rodziców, którym niebo odmówiło liczniejszéj konsolacyi.
Rodzice kochają swoją jedynaczkę, dogadzają jéj wszelkim zachceniom i ubóstwiają niemal to piękne dziecię, które tém ich martwi najbardziéj, że nie żąda ani szybki z okna, ani kafla z pieca, ani gwiazdki z nieba...
Zadawalnia się lada sukienką, zabaw nie lubi i po całych dniach albo przesiaduje w swoim pokoiku, albo gra, albo téż chodzi po ogrodzie...
— Co mi to za córka! — mówi ojciec jéj, pan Wojciech, do żony, — pytam się jéj: — może ci czego potrzeba Zosieczko? — powiada: — nie, ojcze...
— Może ty się nudzisz tu na wsi? — nie ojcze...
— Może wydać jaki balik? — nie ojcze — a cóż u diabła „nie ojcze“ i „nie ojcze!“ jakbym to ja już był taki biedny, że mię nie stać na zrobienie przyjemności jedynemu i ukochanemu dziecku! A ona całuje mnie w rękę i powiada — mnie u was tak dobrze mój ojczulku!
— A no to siedźże sobie, kiedy ci dobrze, mówię wpół ze złością, wpół z uśmiechem, siedź dopóki za mąż nie pójdziesz, a ona mi znowuż na to: — „nie ojcze.“
Trzasnąłem drzwiami i poszedłem w pole, bo cóż robić z taką dziewczyną upartą.
Tak się żalił pan Wojciech przed żoną z początku co dzień, późniéj co tydzień, aż nareszcie przyzwyczajono się do myśli, że Zosi jest dobrze i pozostawiono jéj zupełną swobodę.
Korzystała dziewczyna z téj swobody; czytała dużo, pisywała jakieś listy, a Jasiek co zwykle „po pocztę“ do miasteczka jeździł, przywoził ztamtąd różne książki, dzienniki i listy, nad czytaniem których schodził nieraz dzień cały dziewczęciu.
W klonowskim dworze było smutno i cicho.
Zosia bladła i mizerniała, a gdy czasem matka przyszła do niéj i całując jéj główkę złotą pytała:
— Co tobie dolega, dziewczyno?
Zosia całowała jéj ręce, mówiąc:
— Bądźcie spokojni, moi drodzy, jam zdrowa.
— Ale ty masz jakiś smutek.. czy żal...
— Do kogóżby? mateczko.
— Czy ja wiem, do kogo? myślę, zgaduję, po nocach nie sypiam, a odgadnąć nie mogę... nieraz przychodzi mi na myśl, czyś ty czasem nie pokochała kogo? i dla czegoż sekret przed nami? czy kto twoją wolę krępuje... przyznaj się Zosieczku, ty kochasz.
— O tak... ja bardzo kocham, matusiu.
— Kogoż to, mój aniołku?
— Kogo? kogo? czy wy nie rozumiecie tego, że można kochać co, nie tylko kogo? Czy wy nie pojmujecie miłości bez mężczyzny? uczucia dla idei?
— Dziecko moje, ty masz gorączkę...
— Ja mam istotnie gorączkę, która mnie pali w piersiach! ja mam pragnienia i cele wyższe nad waszych mężów, gospodarstwa, kury i indyki! — ja pomiędzy wami jestem jedna i samotna, mnie tu nikt nie rozumié, nie pojmuje... jam sama, sama na świecie... z ideą, którą ukochałam nad życie...
I z temi słowy wyszła do swego pokoju i wybuchnęła głośnym, długo hamowanym płaczem...
Ból długo w piersi tłumiony wybucha zwykle jak wulkan i rozlewa się potokiem łez i jęków...
Téj nocy w dworze klonowskim nikt nie spał.
Ojciec wstał nazajutrz bardzo rano w najgorszym humorze.
Zosia z oczami czerwonemi od łez, ze wschodem słońca wyszła do ogrodu, a poczciwa matka tak była przejęta myślą o możliwości zakochania się w idei, że wyszedłszy na folwark spytała ekonoma:
— A dawnoście wypędzili idee na pastwisko?
— To niby względem jakiegoś, na ten przykład bydła, jaśnie pani się pyta?
— Przecież wyraźnie pytałam o krowy.
— A — względem krowów niby, to jeszcze proszę jaśnie pani, słońce z za stodoły nie wyjrzało, jakem Maćkowi nawymyślał, że późno bydło wypędza...
Był czas, w którym zdawało się, że wszystko do normalnego stanu powraca.
W Klonowie przed gankiem widywano często amerykankę, lub téż dzielnego kasztana pod siodłem, który bił w ziemię przednią nogą, gryzł i pienił posrebrzany mundsztuk, a od czasu do czasu zarżał, aż się echo po całym folwarku rozległo...
W domu państwa Wojciechów zaczął bywać młody człowiek z sąsiedztwa.
Przystojny, może nawet piękny prawdziwie męzką urodą, podobał się mieszkańcom Klonowa, a podobał się tak dalece, że nieraz pan Wojciech mówił do żony:
— Wiesz co jejmość, to idealny mąż dla naszéj Zosi... ten ją uleczy ze smutku...
Istotnie Leon godzinami całemi wpatrywał się w jéj oczy szafirowe, rozmawiał z nią wiele, a pod wpływem téj rozmowy rumieńce niby dwie różyczki polne, zakwitały na twarzy dziewczyny.
Były chwile, że czasem silna dłoń tuliła w swym uścisku małą rączkę, że czarne oczy z szafirowemi krzyżowały wejrzenia, niby dwie szpady z błyskawic ukute, a w téj szermierce oczy czarne ciężką odnosiły ranę, co aż do saméj głębi serca sięgała.
Zdawało się także, iż i zwycięzkie szafiry nie wychodziły bez szwanku, dostawały im się także cięcia, bo nieraz błysnęło w nich coś nakształt łzy przelotnéj, która jednak prędko kryła się w głąb piersi dziewiczéj, tam spłonęła w ogniu uczucia, a zmieniona w westchnienie, jak biały gołąb pofrunęła ku niebu.
Nieraz, gdy nad ciemnemi wąsami ocienionych wargach drżał stanowczy wyraz, który tylko, tylko miał być wymówionym, wtedy na różowych usteczkach błądził uśmiech jakiś pół złośliwy, pół trwożny, a w oczach malowała się walka...
O człowiecze, który znasz się na téj rzeczy co się duszą zowie, wiesz zapewne, że gdy się dwudziesta wiosna komu uśmiecha, wtedy się w téj duszy poczynają burze gwałtowne, których nic nie wstrzyma, nic nie uspokoi, chyba tylko piorun, co z jednych oczu w drugie wpadnie i tamte wzajemnie zapali.
A żem wam o tych piorunach wspomniał, więc może sądzicie, że zaprowadzę was na jakąś łączkę kwiecistą, na któréj pod cieniem lipy lub klonu, ujrzycie dwie postacie ludzkie gruchające do siebie niby turkawek para, lub goniące za sobą po kwiatach jak dwie sarenki młodziuchne.
I może wam się zdaje, że doleci waszych uszu głos dzwonów z wiejskiego kościołka, co niedaleko na górze się wznosi, że drzwi téj drewnianéj świątyni otworzą się na oścież, że ukaże się dwóch ojców w przedpotopowych frakach i białych chustkach na szyi, dwie mamy w sukniach jedwabnych koloru niedojrzałéj pomarańczy...
Że drużki w białych powiewnych sukienkach ujmą dorodnego młodzieńca i poprowadzą go do stóp ołtarza, że rozpromienioną szczęściem pannę młodą, drużbowie obok niego postawią...
Że nareszcie organista wiejski, głosem coby umarłych z grobu poruszył, zaśpiewa Veni Creator i że na tém będzie koniec losów Edwarda i Kunegundy?..
Często tak bywa, ale czasem zdarza się też inaczéj.
Dziedziniec w Klonowie był bardzo ładnie urządzony.
Dwór na wysokiéj podmurówce ozdobiony był gankiem, na który prowadziły cztery schodki kamienne.
Ganek ów tonął w zwojach i splotach dzikiego wina, co się po szczebelkach pięło i w naturalne zwieszało festony.
Z pomiędzy wina uśmiechała się biała, gipsowa główka amorka, który tu jakimś wypadkiem zabłądził i zdawał się spoglądać w długą aleę wysadzoną lipami, co prowadziła wprost do wiecznie otwartéj bramy.
Przed gankiem ciągnął się piękny trawnik, do koła którego biegła droga żółtym wysypana piaskiem, a na środku trawnika stał kompas.
Po za drożyną były krzaki róż, jaśminu i bzów, były akacye i leszczyna i kilka altanek z białéj brzozy, po których wiły się powoje i bluszcze.
Na lewo od dworu, na wzgórku, stał wielki kasztan, a pod tym kasztanem ławka z darniny.
Sam dwór tonął w dużym ogrodzie, który szeroko rozciągał się po za nim.
W tym ogrodzie były drzewa stare, klony, lipy i graby, a pomiędzy niemi wiecznie zielone sosny i jawory.
Były tu także grusze, przysadziste jabłonki, wiśnie i wszystko, co w porządnych ogrodach wyrasta.
Było nawet coś więcéj, a mianowicie Leon i Zosia, spacerujący w tém miłém, zaciszném, woniejącém ustroniu.
Sądząc z tego, iż nic nie mówili do siebie, można było mniemać, iż mają oboje coś bardzo ważnego do powiedzenia.
Szli przez szeroką aleę; ona udawała, że z niesłychaném zajęciem przypatruje się rzeźbionéj rączce parasolki, on zaś ścinał szpicrutą główki traw i ziela, jakby mszcząc się na nich za jakieś krzywdy...
W milczeniu przeszli całą aleę i przyszli do tego miejsca, gdzie ogród się kończył.
Ztamtąd był szeroki widok na jezioro, na łąki i na las, obejmujący cały krajobraz niby w jakieś ramy wielkie i czarne.
Wieczór się zbliżał; ludzie powracali z pola od roboty i widzieć było można jak jasnowłosy chłopak cwałował na koniu, uderzając go bosemi nogami po bokach; jak chłopi wracali z łąk z kosami na ramionach, jak ciężka fura siana toczyła się przez groblę; kiwając się na prawo i na lewo niby jakaś kaczka potworna.
W trzcinach nad brzegiem jeziora coś szeleściało, na błotach odzywały się derkacze, słońce umoczyło pół głowy w wodzie, zabarwiwszy ją krwawym kolorem.
Z łąk podnosiła się mgła biała, żaby odzywały się w rowach, a bocian leciał do gniazda, dźwigając w dziobie gadzinę jakąś, co się wiła i kurczyła w téj przymusowéj podróży powietrznéj.
Młodzi ludzie stali w milczeniu przypatrując się temu widokowi, tyle razy widzianemu i podziwianemu, a jednak zawsze pełnemu świeżości i uroku.
Wietrzyk lekki pociągnął od wschodu i wszystko dokoła drżéć zaczęło.
Drżały liście na drzewach i kwiaty na łodyżkach, drżała woda na jeziorze i ostatnie promienie słońca drżały na wodzie, cóż dziwnego że i Leon zadrżał, a podobno i Zosia nie mogła się oprzéć temu.
I ona drżała.
— Prawda pani, jak tu pięknie, jak to wszystko co widzimy, zachęca do życia, jak daje nam uczuć jakiś nieokreślony a roskoszny przedsmak szczęścia.
— Zdaje mi się, że odkrywam w panu poetę, a doprawdy nie uważałam dotychczas tego przymiotu w panu.
— Kto z nas nie jest poetą, mając przed oczami samo piękno?
— Czy je pan w téj trawie i wodzie znalazłeś? winszuję gustu, pańskie piękno jest zielone i zimne.
— Znalazłem je i znajduję i w wodzie i w trawie i w słońcu i tu obok siebie...
— Gdzie?
— Tu — mam je tuż przy sobie — oto jest; — to mówiąc ujął jéj rękę...
— Czy to komplement wystosowany do méj rękawiczki? jeżeli tak, to dziękuję w imieniu rzemieślnika, który ją uszył...
— Panno Zofio, pocóż te żarty?
— Żart żartem mam zwyczaj odpłacać.
— Więc pani wątpisz...
— Ja nigdy nie wątpię, owszem mam pewne i głębokie przekonanie, że człowiek z pańską nauką i wykształceniem, nie będzie się zachwycał ani trawą, ani rękawiczką, ani nawet ręką..... jeżeli więc mówi coś podobnego, to albo żartuje, co jest zabawném, albo téż udaje, co znowuż jest podstępném. Mojem zdaniem i jedno i drugie nie przynosi panu zaszczytu...
— Więc pani nie przypuszcza, że można ofiarować komuś przyjaźni swojéj...
— Owszem, przypuszczam...
— Cobyś więc pani uczyniła, gdybym przyszedł do ciebie z podobną ofiarą...
— Przyjęłabym ją, z dobrodziejstwem inwentarza.
— To i tak wiele, a gdybym pani ofiarował coś więcéj nad przyjaźń.
— Zrzekłabym się téj ofiary na rzecz istoty, któraby nią uszczęśliwioną być mogła.
Leon zamilkł.
— Jak się panu podoba ostatni artykuł w Revue des Deux‑Mondes o odkryciach poczynionych w Afryce?
— Wybacz pani, lecz nie jestem w téj chwili zdolny do myślenia ani o literaturze, ani o odkryciach.
— A — przepraszam — sądziłam, że mówię z mężczyzną...
— Była chwila, iż zdawało mi się, że idę obok kobiety.
— A idziesz pan obok szatana! — macie tylko dwa porównania dla nas: albo anioł, albo szatan. Repertuar nie grzeszący obfitością.
— Zdawało mi się, że mogę z panią mówić na seryo.
— Owszem, słucham pana, zastrzegam sobie tylko, ażeby rozmowa pozbawioną była idealnych porównań i wykrzykników, żeby szła wprost do celu i nazywała rzeczy po imieniu.
— Zgoda.
— Więc mów pan.
— Pokochałem panią...
— Cóż więcéj?
— Zdawało mi się, że zjednałem sobie pani przychylność.
— Nie omyliłeś się, mój panie.
— I dla tego sądziłem, że ta przychylność zmieni się w uczucie, a na tém uczuciu oprze się wspólne nasze szczęście...
— Czyli, przekładając to na język zwykłych śmiertelników, miałam zostać pańską żoną... wszak prawda.
— O tak!
— To znaczy, że miałam przenieść się do pańskiego domu; zająć się pańską służbą, drobiem, gospodarstwem i tym podobnemi czynnikami wspólnego szczęścia?
— Pani, na to nie mam odpowiedzi.
— Ja ją dam panu. Dla mnie ta atmosfera moich babek duszną jest i ciasną, mnie potrzeba czego innego. Nie wiem jeszcze dokładnie, gdzie pójdę i czém będę, ale pragnę świata, szerokiego świata! nie zaś waszych ciasnych folwarków... Była chwila w któréj sądziłam, że nie podołam temu zadaniu i już zdawało mi się, że pójdę za głosem serca... lecz nie, to był tylko obłęd, uleczyłam się już z niego... Panie Leonie, rozstańmy się — na zawsze... pójdę za innym głosem, pojadę za ocean i tam rozpocznę życie nowe, które do dziś tylko dla was wyłącznie było dostępném.
Zamilkli.
Słońce już zgasło, z drożyny dolatywały śpiewy tęskne i smętne...
Wiatr na skrzydłach swoich niósł nuty i słowa piosenki wieśniaczéj, nuconéj silnym dźwięcznym, chociaż nieuczonym głosem:
Oj nie rośnie chmiel jak trawa
Ani jak dębina
Ale szuka sobie drzewa
I po niem się wspina.
I wysoko przy drzewinie
Tuli się i plecie,
Nie będę ja żyła sama
Na szerokim świecie.
Będę żyła, zboże siała
Z Jankiem na zagonie
I wyrosnę, oj wyrosnę
Niby chmiel przy klonie.
— Panno Zofio — słyszy pani?
— Nie pierwszy to i nie ostatni idyotyzm, jaki w życiu mojém słyszałam.
— Więc pozwól pani pożegnać się i życzyć powodzenia z całéj duszy, z całego serca...
To mówiąc uścisnął jéj dłoń i odszedł.
Po chwili stary klon słyszał cichym szeptem wypowiedziane te słowa:
— Bądź szczęśliwy! obyś tylko znalazł parafiankę, któraby cię tak kochać mogła, jak ja cię kocham, Leonie...
Leon nie słyszał już tego.
Nie słyszał również płaczu i jęków, nie widział wewnętrznéj walki, malującéj się na twarzy dziewczyny.
W klonowskim dworze było smutno i ponuro, ojciec Zosi milczał i pracował, matka wyschła, zmizerniała, zmieniła się do niepoznania.
Samotni staruszkowie żyli niby mnichy w klasztorze.
Nie widział tam nikt radości, nie słyszał śmiechów wesołych, pieśń nie rozlegała się pod dachem tego domu, który opustoszał i pochylił się ku ziemi.
Dzikie wino pożółkło na ganku, róże poschły, ale nikt ich nie pielęgnował, nikt nie zasadzał nowych.
Niekiedy przynoszono tu listy z mnóstwem pieczątek i wtenczas nad temi listami dwoje samotnych starców wylewało łzy krwawego smutku.
Raz na kwartał, pan Wojciech wyjeżdżał do miasta, kupował weksle i posyłał je gdzieś aż za siódme morze podobno.
I znowuż było cicho i posępno jak w grobie.
Nie słychać téż było w okolicy, żeby Leon odebrał sobie życie; mówili tylko ludzie, że bardzo spoważniał.
Szybko ubiega czas.
Niesie on na skrzydłach swoich wody do morza, strąca lata w niezmierzone otchłanie wieków, jak grabarz sypie mogiły wspomnieniom, szczęściu, radościom i żalom.
Tu i ówdzie w nieubłaganym swoim pochodzie otworzy ziemi skorupę, wrzuca kilka trumien w ten otwór i idzie daléj zimny, obojętny.
I cóż go to obchodzi, że się ludzie żalą i jęczą, że cmentarze rozszerzają się, domy walą w gruzy, że na miejscach dębów przez burze zwalonych wyrastają paprocie, mchy i roślinki blade, nikłe, których nawet bydlę tknąć nie chce, przekładając nad nie drobną, lecz zdrową trawę wyrastającą na łąkach.
On pełni swoją powinność jak automatyczny zegar, wydzwania godziny i lata, dobre czasem, złe często, a najczęściéj smutne.
I dwór klonowski nie oparł się jego potędze...
Pięć lat przeszło od chwili w któréj Zosia popłynęła za ocean, szukać nowego życia w świecie wielkim, co jéj się wydawał tak pięknym i pełnym uroku.
A przez te lat pięć dwór opustoszał zupełnie; najemna ręka prowadziła ster gospodarstwa całego, ojciec i matka w jednym miesiącu prawie przestali tęsknić za jedynaczką swoją.
Na cmentarzu wymurowano im grób obszerny, w którym stanęły obok siebie dwie trumny ciężkie jak starość a czarne jak tęsknota.
Zanim wieść ta smutna przebyła przestrzenie dalekie, zanim córka zdążyła powrócić do rodzinnego zakątka, już ta wspólna mogiła dobrze trawą porosła i czekała na rękę troskliwą, któraby zasiała na niéj kwiaty lub zasadziła obok brzozę białą, co gałązkami długiemi żali się i płacze.
Jesień była.
Pola pożółkły, drzewa gubiły liście i sterczały nad dworem jak wyschłe szkielety, róże już dawno opadły, bocian odleciał, tylko wrony i wróble chodziły po opuszczonym dziedzińcu.
W oknie wychodzącém na ogród, można było dostrzedz bladą i smutną twarzyczkę Zosi.
Spoglądała ona przed siebie tym wzrokiem, co to niby na coś patrzy a nic nie widzi, cofnęła się myślą w przeszłość, dumała nad teraźniejszością smutną, nad przyszłością niepewną i znowuż tak jak kiedyś w oczach jéj zabłysnęła łza przelotna.
Tylko tęcza uczuć w tych łzach nie grała jak niegdyś, lecz świecił w nich krwawy żal z serca płynący.
A czasem gorzki uśmiech sarkazmu przewijał się po jéj przybladłych ustach.
Dokąd zaszłam, szeptała sama do siebie, czegom się dobiła? Odepchnęłam szczęście, które uśmiechało się do mnie a nie zdobyłam w zamian ani stanowiska, ani sławy; nie poświęciłam się nawet dla idei, bo nikt tego poświęcenia odemnie nie żądał, a idea nasza, tak jak myśmy ją pojmowały, padnie, bo jest bezsilna i nie ma podstaw na którychby się oparła.
Ciasno mi było w kąciku moich prababek, zapragnęłam szerokiéj areny społecznego życia, wielkich sfer działalności, chciałam massy podźwignąć i przyszłam do przekonania, że na téj szerokiéj arenie zimno, że massy dźwigać nie trzeba, bo jéj nikt nie uciska.
Gorzko mi na wspomnienie, żem stanęła w szeregu tych Donkiszotów kobiecych co z wiatrakami walczą.
Czułam siły, czułam męztwo i ducha; pobiegłam więc na plac boju, i byłabym walczyła do upadłego, mężnie byłabym legła bohaterską śmiercią, ale.... na placu nie było wroga.
Czy uciekł sromotnie?
Nie — on nie istniał wcale.
Nie krępował kobiety, nie bronił jéj pracować, nie zamykał przed nią drzwi fabryk i warsztatów... lecz czyż jego wina, że kobieta nie zdołała podźwignąć górniczego oskarda, ani kowalskiego młota.
Czyż jego wina, że nie zdoła pójść za pługiem, ani téż nie potrafi dzikiego konia poskromić.
Tam za morzem, powiedział do mnie jeden ubogi robotnik, którego żonę odwiedzałam w chorobie.
— Czy mam mieć do ciebie pretensyę, piękna, dobra panienko, że nie potrafię obrębić chustki moją niedźwiedzią łapą, że złamałbym w ręku małego bębna którym moja żona rzuca jak piłką, przemieniając na nim sukienkę. Czy mam wytoczyć proces mojéj kobiecie za to że jest delikatna i łagodna, że ma cierpliwość, nie unosi się gniewem i nie pije wódki tak jak ja. Młot jest do kucia żelaza, igła do szycia jedwabiu, w warsztacie każdy przedmiot ma swoje przeznaczenie, a w istocie świat jest wielkim warsztatem, w którym zarządza wielki i mądry mistrz...
Rozejrzałam się po świecie i zobaczyłam, że prace którym ręka niewieścia może podołać nie są jéj wzbronione, a o te którym nie podoła, czyż warto się dobijać.
Od rzemieślniczki do artystki i do poetki wszystkie mają swobodę i otwarte pole działalności... czegoż więc chcemy?
Wstyd pali mi czoło gdy pomyślę żem mil tysiące szła szukać lichéj wytartéj monety, kiedy tu u nóg moich walało się złoto czyste i szlachetne.
Nasz światek malutki, ale miły, nasze pole działania nierozległe, lecz ważne... ale i ten mały światek staje pustym i posępnym gdy nie ma kogo coby za serce sercem płacił, radości i smutki podzielał.
Dziś utraciłam wszystko co najdroższe a w zamian za to zostałam samotną, opuszczoną: w tych czterech ścianach, których kąt każdy przypomina mi szlachetnego ojca i matkę poczciwą, w tym ogrodzie, którego każde drzewo przywodzi mi na pamięć wspomnienia najpiękniejszych chwil w życiu....
Szafirowe oczy zaszły łzami, usta wykrzywiły się bolesnym sarkastycznym śmiechem.
— Ale za to, szeptała daléj, byłam w ojczyźnie swobody.... przykładałam rękę do dzieła wyswobodzenia...
Byłam na zebraniach i meetingach, siedziałam obok kobiet co sprawę wyswobodzenia rozpoczęły od obcięcia sobie włosów i włożenia ekscentrycznego kostiumu!!
Te zaczęły reformę od góry.
Słyszałam świetne mowy, krasomówcze pustotą swéj treści, niemożliwe projekta i wnioski dziwaczne.
Jedne żądały dla kobiet praw wyborczych, chciały zasiadać w parlamentach: inne wołały aby obniżono ceny różu i fiszbinów, były takie co żądały prawa noszenia ostróg u trzewików: a niektóre domagały się aby młodych chłopców w szkołach publicznych obowiązkowo uczono prania...
Były takie co żądały aby golarnie publiczne mogły być utrzymywane wyłącznie przez kobiety, inne zdradzały gwałtowne powołanie do stanu duchownego, a żadna nie proponowała żadnych zmian i ulepszeń na dotychczasowém polu kobiecéj działalności, to jest w obrębie sfery gospodarstwa domowego.
Byłabym dawno już ztamtąd uciekła, chciałam powracać do domu, lecz wstydziłam się rodziców i... Leona...
Tego nie zapomniałam dotychczas, jeszcze słyszę głos jego smutny, jeszcze czuję pożegnalne ostatnie uściśnienie jego ręki.
Wstała, zarzuciła szal na ramiona i wyszła.
Przeszła obok stodół opuszczonych, z których wiatry i deszcze pozrywały poszycie miejscami, i mówiła do siebie:
— Chciałam świat reformować, a nie mogę sobie w tym moim ciasnym kąciku dać rady. Od wczoraj przeglądam rachunki, i gubię się w nich, instynktowo czuję że tu jest źle, ale co mianowicie, w czém należy dać pomoc, nie wiem.
I szła daléj smutna, tęskna jak dzień jesienny, doszła aż do cmentarza, tam klęczała długo na grobie rodziców, a potém chcąc się ożywić świeżém powietrzem pól, poszła ścieżką ku lasowi wiodącą...
Czas był chłodny, lecz miły, słońce uśmiechało się ostatnim uśmiechem, las szumiał, kuropatwy zrywały się ze ściernisk i znowuż zapadały całém stadem, bydło skubało resztki dorocznéj uczty letniéj, była cisza niczém niezmącona i spokój.
Tylko pośmieciuchy i wróble biły się z sobą o znalezione ziarnka zboża i świergotały głośno, niby dowodząc swych praw uczciwego znalazcy...
W serce Zosi wstąpił także jakiś spokój błogi.
Przypomniała sobie ogród, aleję grabową, stare klony i twarzyczka jéj wypogadzać się zaczęła; przypomniała widać i coś więcéj, gdyż rumieniec na jéj policzkach wykwitnął...
W tém od strony lasu pokazał się powóz, z początku widać było tylko tuman kurzawy, potém konie gniade ogniste, czerwona czapka stangreta i pudło powozu mieszczące w sobie kilka osób.
Zosia ustąpiła w bok z drogi i spoglądała z trwogą, któréj przyczyny nie umiała sobie objaśnić.
Nagle gdy powóz tuż ją mijał, zbladła śmiertelnie.
W powozie siedział Leon, z młodą i piękną kobietą, a na kolanach téj pięknéj kobiety siedział jasnowłosy śliczny malec, który zobaczy wszy Zosię, wołał:
— Patrz tatusiu, pani idzie — lala! lala!
Powóz potoczył się daléj.
Zosia stała długo w milczeniu, przyciskając dłonią serce i tłumiąc łzy, potém powoli ze zwieszoną głową poszła ku dworowi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Cóż się z nią stało, zapytasz czytelniku?
Nie wiem, wszakżeż to nie historya cała — lecz fragment tylko.