Gastołd/I
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gastołd |
Podtytuł | Powieść narodowa |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom III |
Indeks stron |
Wśród boru, oparłszy się nogą o kamień, w myśliwskiej odzieży, stoi rycerz Gastołd i rzecze: Giermku mój! nieś mojej dziewoi ten łeb z dzika, ten łeb z wilka, prędko się spraw: a wokoło drgają ciała pobitych zwierząt i ciecze z nich posoka po murawie. I dalej mówi jeszcze, odwołując giermka, który już jechał:
— Opisz, jakem się targał z dzikiem i wbił oszczepem o ziemię — a nade wszystko, jakem brał się w zapasy z wilkiem, jak dwa razy mnie obalił, a trzeci raz legł podemną: bo ten wilk znać był władzcą lasu i odważne miał serce, prawie jako człowiek szlachetnego rodu. Nieś odemnie słowo uszanowania i gotowość na dalsze rozkazy.
Został sam rycerz i poprawia kaftan zdarty pazurami; niedźwiedzią skórę przerzucił na drugie ramię i wsiadł na konia. — Jedzie otoczony psami, które wyją, przechodząc obok zabitego wilka. — Cóż wam się stało, zawołał rycerz, że tak wam smutno po zwycięstwie. — Doświadczyłem was nieraz, a dziś, kiedy przyszło do walki, spuściłyście ogony i uszy, i z tyłu szłyście za mną, zamiast coby przodem pędzić i wskoczyć na zwierza; pogniewamy się, psy moje, jeśli tak dalej będzie. A brytany idą za nim i wyją i wstydzą się.
Las był ciemny, jak zwyczajnie na Żmudzi o młodej jesieni, kiedy już dobrze na łowy, a jeszcze żaden liść nie opadł, — nie ścieżką kierował się rycerz, ale to błotami, to łąkami, a nigdy nie zbłądził; bo doświadczony myśliwy znał legowiska dzikich zwierząt i one były dla niego jako słupy na bitej drodze.
Było to już dobrze z południa, żadnego ptaka nie słychać, — między bukami tu i owdzie brzmi strumień zielony; bo zielona trawa z stron obu, a gdzie dolina między wzgórzami, tam czasem rozwalone kamienie świątyni pogańskiej — a Gastołd się żegna i patrzy z pogardą na ostatki czci niedawnej, którą wielki Jagiełło z ziemią zrównał po całej Litwie. — Jednak choć ma oszczep u boku, a na piersiach krzyżyk pod szatą, nie miło mu i niby się lęka; — bo słyszał, że czary w tych tu miejscach się schroniły i są bardzo mocne. — Owoż zmówi: Zdrowaś Maryo, poprawia się na koniu i zapuszcza się dalej i to powoli, bo z konia znój ciecze.
Taki bór wielki, że zda się bez końca. Co wzgórek się uniży, to drugi się podniesie, — co jar się przejedzie, to inny się zaczyna, — dęby się kończą, a sosny za niemi, piaski i sosny się kończą a trzęsawiska dalej i po nich gęszczyzna i wierzby. — Jakże też przyjmie posłańca Helena moja, Dowmunta dziedziczka, myśli Gastołd i modli się do św. Huberta, by go mile przyjęła. — A już od dwóch lat składam jej zdobycze z łowów i bojów, a ona przyjmuje, nic nie mówi, i coraz w nowe pędzi mnie trudy, uśmiecha się, kiedy je pokonam.
Lecz prócz uśmiechu nic nie mam. — Piękna dziewica! a znam siebie, żem brzydki, z kresami po twarzy i rudym włosem, — ale za to, że ona piękna, jam mężny, i co każe, to czynię.
Aż tu się bór rozwidnił, choć bliżej wieczora, i zewsząd bije światło zachodu pomiędzy drzewami. — Już znać zdala pole czyste, — i coraz bardziej zniżają się sosny, — drobnieją dęby; tu już krzami tylko, trochę dalej i krzaków już nie ma, tylko pełzną po ziemi malutkie jałowce.
Chata z prostych belek, słomą pokryta, stoi na łące; psy wyprzedziły rycerza, i cisną się do drzwi. Rycerz zsiadł z konia i wprowadził go pod dach. Tu uwolnił od rzędu, nasypał jadła do żłobu i spuścił zasłonę, która przedziela komnatę jego od rumaka.
Sam został w komorze, zrzucił zbroję, — w około lśnią się oszczepy i groty; w kącie leżą rogi jelenia; — i położył się na sianie zasłanem skórą rysią.
Marzy o swojej dziewoi, a kiedy zmierzch nadszedł, zapalił ogień i znowu marzy. — Czas długim się mu wydaje, nalał więc sobie lipcu do drewnianej czary i wychylił, chleba zjadł i mięsiwa. — Tymczasem już noc i gwiazdy po niebie. — Trąba ozwała się na łące i koń znać, jak bieży po korzeniach. Skoczył Gastołd radosny, bo już giermek jedzie, a z nim słowa kochanki.
Weszło młode chłopię zmęczone, bo chciało zyskać względy rycerza, i stanęło u drzwi z uszanowaniem, lecz zaledwo słowo przemówi, tchu mu nie staje.
— Jakżeś ją zastał, czy w kaplicy, czy na krużganku? — Czy z kim, czy samą? czy wesołą, czy smutną?
— Panie mój miły, — oddałem łeb z dzika i łeb z wilka: a oba przyjęła i śmiejąc się, podziękowała, odprawę mi dała, lecz nic do picia i nic do jedzenia, i kazała cię prosić jutro do siebie.
— A był kto z nią, żwawy mój Dowryłło?
— Przezacny panie, stała na krużganku, patrząc na wody, choiny, z Świdrygaiłą, synem Rymunda, który patrzył na nią.
Rycerz zmarszczył brwi rude.
— A w żmndzkiej naszej ziemi piękniejszego mołodźca nie ma, jak mówią i starzy i młodzi. — Lecz także mówią; ja boję się teraz o tem powiedzieć.
— Cóż takiego, mój giermku? przeżegnaj się trzy razy i mów bez bojaźni.
Przeżegnał się trzy razy giermek:
— Mówią, że on bardziej wierzy w Perkuna, niż w nowego Boga naszego, i że często w nocy, chodząc po lasach, rozmawia ze zwierzętami, gdyż wiadomo narodowi, że dawne bogi, pobite przez nowego, zamieniły się w wilki, tury i niedźwiedzie.
Wzdrygnął się Gastołd i zbliżył do stołu, gdzie leżał miecz, i niby dla zabawy, wziął go w rękę, i niby nie z namysłu przypasał; a jak przypasał, lepiej mu na duszy było.
— Już o tem daj pokój, chłopcze, godzina nocna, bór przy nas, sami jesteśmy, a szatan nie śpi. Złe wybrałem miejsce dla tej chatki, choć prawda, że mi stąd dogodnie jechać na całe dnie w lasy, — a Helena czy patrzyła często na niego?
— Nie miałem czasu zważać, bom przyjechał i odjechał; i widziałem, że nie chcieli, bym się zatrzymał.
— Jutro o świcie rząd mój stalowy na konia. — Zbroję z łusek na mnie, a żeś znużony, zostaniesz tu.
Położył się Gastołd po odmówieniu pacierzy, a w nogach spał giermek. — Promienie ognia to prześlizną się po nich, to odbiegną; ciemno, aż potem znów ich oświecą na pół, i tak ciągle, aż póki do ostatniej iskry nie zagasły.