Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Gastołd
Podtytuł Powieść narodowa
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GASTOŁD.
LEGENDA.

I.
Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto!
Dziady.

Wśród boru, oparłszy się nogą o kamień, w myśliwskiej odzieży, stoi rycerz Gastołd i rzecze: Giermku mój! nieś mojej dziewoi ten łeb z dzika, ten łeb z wilka, prędko się spraw: a wokoło drgają ciała pobitych zwierząt i ciecze z nich posoka po murawie. I dalej mówi jeszcze, odwołując giermka, który już jechał:
— Opisz, jakem się targał z dzikiem i wbił oszczepem o ziemię — a nade wszystko, jakem brał się w zapasy z wilkiem, jak dwa razy mnie obalił, a trzeci raz legł podemną: bo ten wilk znać był władzcą lasu i odważne miał serce, prawie jako człowiek szlachetnego rodu. Nieś odemnie słowo uszanowania i gotowość na dalsze rozkazy.
Został sam rycerz i poprawia kaftan zdarty pazurami; niedźwiedzią skórę przerzucił na drugie ramię i wsiadł na konia. — Jedzie otoczony psami, które wyją, przechodząc obok zabitego wilka. — Cóż wam się stało, zawołał rycerz, że tak wam smutno po zwycięstwie. — Doświadczyłem was nieraz, a dziś, kiedy przyszło do walki, spuściłyście ogony i uszy, i z tyłu szłyście za mną, zamiast coby przodem pędzić i wskoczyć na zwierza; pogniewamy się, psy moje, jeśli tak dalej będzie. A brytany idą za nim i wyją i wstydzą się.
Las był ciemny, jak zwyczajnie na Żmudzi o młodej jesieni, kiedy już dobrze na łowy, a jeszcze żaden liść nie opadł, — nie ścieżką kierował się rycerz, ale to błotami, to łąkami, a nigdy nie zbłądził; bo doświadczony myśliwy znał legowiska dzikich zwierząt i one były dla niego jako słupy na bitej drodze.
Było to już dobrze z południa, żadnego ptaka nie słychać, — między bukami tu i owdzie brzmi strumień zielony; bo zielona trawa z stron obu, a gdzie dolina między wzgórzami, tam czasem rozwalone kamienie świątyni pogańskiej — a Gastołd się żegna i patrzy z pogardą na ostatki czci niedawnej, którą wielki Jagiełło z ziemią zrównał po całej Litwie. — Jednak choć ma oszczep u boku, a na piersiach krzyżyk pod szatą, nie miło mu i niby się lęka; — bo słyszał, że czary w tych tu miejscach się schroniły i są bardzo mocne. — Owoż zmówi: Zdrowaś Maryo, poprawia się na koniu i zapuszcza się dalej i to powoli, bo z konia znój ciecze.
Taki bór wielki, że zda się bez końca. Co wzgórek się uniży, to drugi się podniesie, — co jar się przejedzie, to inny się zaczyna, — dęby się kończą, a sosny za niemi, piaski i sosny się kończą a trzęsawiska dalej i po nich gęszczyzna i wierzby. — Jakże też przyjmie posłańca Helena moja, Dowmunta dziedziczka, myśli Gastołd i modli się do św. Huberta, by go mile przyjęła. — A już od dwóch lat składam jej zdobycze z łowów i bojów, a ona przyjmuje, nic nie mówi, i coraz w nowe pędzi mnie trudy, uśmiecha się, kiedy je pokonam.
Lecz prócz uśmiechu nic nie mam. — Piękna dziewica! a znam siebie, żem brzydki, z kresami po twarzy i rudym włosem, — ale za to, że ona piękna, jam mężny, i co każe, to czynię.
Aż tu się bór rozwidnił, choć bliżej wieczora, i zewsząd bije światło zachodu pomiędzy drzewami. — Już znać zdala pole czyste, — i coraz bardziej zniżają się sosny, — drobnieją dęby; tu już krzami tylko, trochę dalej i krzaków już nie ma, tylko pełzną po ziemi malutkie jałowce.
Chata z prostych belek, słomą pokryta, stoi na łące; psy wyprzedziły rycerza, i cisną się do drzwi. Rycerz zsiadł z konia i wprowadził go pod dach. Tu uwolnił od rzędu, nasypał jadła do żłobu i spuścił zasłonę, która przedziela komnatę jego od rumaka.
Sam został w komorze, zrzucił zbroję, — w około lśnią się oszczepy i groty; w kącie leżą rogi jelenia; — i położył się na sianie zasłanem skórą rysią.
Marzy o swojej dziewoi, a kiedy zmierzch nadszedł, zapalił ogień i znowu marzy. — Czas długim się mu wydaje, nalał więc sobie lipcu do drewnianej czary i wychylił, chleba zjadł i mięsiwa. — Tymczasem już noc i gwiazdy po niebie. — Trąba ozwała się na łące i koń znać, jak bieży po korzeniach. Skoczył Gastołd radosny, bo już giermek jedzie, a z nim słowa kochanki.
Weszło młode chłopię zmęczone, bo chciało zyskać względy rycerza, i stanęło u drzwi z uszanowaniem, lecz zaledwo słowo przemówi, tchu mu nie staje.
— Jakżeś ją zastał, czy w kaplicy, czy na krużganku? — Czy z kim, czy samą? czy wesołą, czy smutną?
— Panie mój miły, — oddałem łeb z dzika i łeb z wilka: a oba przyjęła i śmiejąc się, podziękowała, odprawę mi dała, lecz nic do picia i nic do jedzenia, i kazała cię prosić jutro do siebie.
— A był kto z nią, żwawy mój Dowryłło?
— Przezacny panie, stała na krużganku, patrząc na wody, choiny, z Świdrygaiłą, synem Rymunda, który patrzył na nią.
Rycerz zmarszczył brwi rude.
— A w żmndzkiej naszej ziemi piękniejszego mołodźca nie ma, jak mówią i starzy i młodzi. — Lecz także mówią; ja boję się teraz o tem powiedzieć.
— Cóż takiego, mój giermku? przeżegnaj się trzy razy i mów bez bojaźni.
Przeżegnał się trzy razy giermek:
— Mówią, że on bardziej wierzy w Perkuna, niż w nowego Boga naszego, i że często w nocy, chodząc po lasach, rozmawia ze zwierzętami, gdyż wiadomo narodowi, że dawne bogi, pobite przez nowego, zamieniły się w wilki, tury i niedźwiedzie.
Wzdrygnął się Gastołd i zbliżył do stołu, gdzie leżał miecz, i niby dla zabawy, wziął go w rękę, i niby nie z namysłu przypasał; a jak przypasał, lepiej mu na duszy było.
— Już o tem daj pokój, chłopcze, godzina nocna, bór przy nas, sami jesteśmy, a szatan nie śpi. Złe wybrałem miejsce dla tej chatki, choć prawda, że mi stąd dogodnie jechać na całe dnie w lasy, — a Helena czy patrzyła często na niego?
— Nie miałem czasu zważać, bom przyjechał i odjechał; i widziałem, że nie chcieli, bym się zatrzymał.
— Jutro o świcie rząd mój stalowy na konia. — Zbroję z łusek na mnie, a żeś znużony, zostaniesz tu.
Położył się Gastołd po odmówieniu pacierzy, a w nogach spał giermek. — Promienie ognia to prześlizną się po nich, to odbiegną; ciemno, aż potem znów ich oświecą na pół, i tak ciągle, aż póki do ostatniej iskry nie zagasły.

II.

Na całej Żmudzi nie znaleść takiej wsi, jak Citowiany: bo stoi na górze nad przepaścią, w której huczą fale, choiny modre u spodu, a biała piana u wierzchu. Dziedziczką w nich jest kraśna Helena, jedna pozostała z rodziny po ojcu i matce.
Piękność jej w kruczym włosie i w czarnem oku; kiedy spojrzy, zda się, że ciska strzałę; kiedy się ruszy, porywa przytomnych za sobą; kiedy śpi, każdemu by uklęknąć przed nią się chciało, i nie raz mówili włościanie: Miększe u naszej pani włosy, niż serce.
Stała teraz przed domem swoim na górze i słała wzrok na drogę z niecierpliwości. Zapewne kogoś się spodziewa, a białą ręką igra sobie po piersiach, spiętych kosztowną klamrą, i nóżkami tupie po ziemi.
Chaty wsi dziedzicznej wokoło się podnoszą. Z jednej strony widok na łąki, lasy, i za niemi znów łąki, a z drugiej góra zdaje się wprost spuszcza się w głąb ostrym bokiem; a postąpiwszy, widne są w tajemnym dole choiny, woda, która skacze po kamieniach, unosi z sobą drzewa i pędzi w liczne zakręty.
Po drodze, gdzie błądził wzrok Heleny, ukazał się rycerz konno. Miga zdala stal na jego piersiach, kopię długą trzyma przed sobą i coraz się zbliża.
Poznała gościa dziewica i roześmiała się serdecznie, nie było komu zważać, lecz w tym uśmiechu odbijało się nieco trwogi.
Wnet na zawołanie pani wyskoczyli słudzy i poszli witać rycerza; on odkrył przyłbicę i, wjechawszy w dziedziniec, zeskoczył na ziemię i stoi przed Heleną jakby przed sędzią.
A Helena była bardzo blada, kiedy Gastołd przysuwał się do niej i rzekła:
— Rycerzu! w nieszczęśliwym dniu polowałeś i giermka przysłałeś mi swego.
A Gastołdowi smutno, że ostrem przywitan słowem, i nic nie mówi.
Helena nie zaprosiła go w krużganek, ni w sień domu, lecz stoi przed nim blada i dalej rzecze: Znać, że ci Bóg nie sprzyja i Święci, bo złe duchy nad tobą moc wzięły, nie mam sił mówić więcej; ale zawołam kogoś, który dokończy.
Klasnęła w dłonie, a z sieni wybiegł człowiek i ukłonem powitał ją. [1]
— Świdrygajle, synu Rymwida, mów za mnie, boś był świadkiem tej nocy.
Gastołd sięgnął do przyłbicy, by ją spuścić; jakby do walki; lecz opadła mu ręka i czekał w milczeniu.
— Rycerzu — słodkim głosem zawołał młodzieniec, uśmiechając się złośliwie; — twój giermek wczoraj przyniósł tej dostojnej pani łeb z dzika, łeb z wilka. Dary twojego męstwa zawiesić kazała w przedsieniu; aż kiedy zmrok zapadł, łeb z wilka zawył i oczy umarłe błysnęły czerwono — i wył aż do rana; bo z rana zdjęto go z kółka i rzucono w choinę. Rycerzu! zabiłeś wilkołapa, i znać masz do czynienia z szatanem. Ja tego świadkiem byłem, bom tu, w gościnę przyjęty, noc przepędził.
— Przez Perkuna, — zawołał Gastołd, lecz wnet się wstrzymał i przeżegnał dla bezbożnej przysięgi, i słowa nie mógł znaleść dalej.
— A zatem nie mogę — rzekła Helena, — być twoją przy ołtarzu; bo wiedzą, że ze ziemi duchami masz sprawę. Prawdziwie, że kochałam cię, rycerzu, ale teraz nie mogę być twoją, — i mówiąc, z boku pozierała na Świdrygajłę a on także rozkosznie spozierał na nią.
W tej chwili zdawało się zbolałemu rycerzowi, że topór wpadł mu w serce, krzyknął — oh! — i zawołał:
— Heleno! znam ja sztuki białogłowskie, jak bursztyny w rzędzie mego konia.
— Ty mnie nie kochasz, ale innego, a przecież on dla cię nic nie uczynił. Wspomnij sobie wszystkie moje prace.
— Krzyżak potwarzał twoję cześć dziewiczą, posłałaś mnie, i Krzyżak już ust nie otworzył z pod kopyt mojego rumaka.
— Zażądałaś stu skór niedźwiedzich na jednej komnaty obicie, pójdź do komnaty i patrz, że jest ono obicie. Z kłów dzików zachciało ci się wiązania do kaplicy, przysłałem ci ich cztery wory, a wszystkie sam wyrwałem z zabitych przezemnie.
— Tatarskich jeńców ciekawą byłaś, pięciu wziąłem dla ciebie w niewolę.
— Heleno, nie opuszczaj mnie, bo żal ci będzie; raczej wskaż jeszcze raz, co mam wypełnić: mów, a wypełnię, lecz oddasz-że mi rękę w kościele przed kapłanem?
— Dziewiętnasty rok mi nadchodzi, i długo mogę być bez męża, — odparła dziewica i rozmyślała w milczeniu.
Tymczasem wąsy jeżyły się nad ustami Gastołda z niecierpliwości, a Świdrygajło przechadzał się pomiędzy sługami domu, jak gdyby pan; kiedy zaś Helena zabierała się do mówienia, mignął okiem i palcem wskazał ku przepaści, i rozśmiał się, lecz odwróciwszy się od rycerza, a zatem Helena rzekła do Gastołda:
— Rycerzu, że prośby ostatniej nie odmówisz mi, spodziewać się należy. Siądź na konia, rozpędź go i w biegu zbiegłszy z tej góry, nie zatrzymawszy się przed żadną rozpadliną, ni głazem, jednym rzutem przejdź rzekę u dołu po kładce, która leży nad nią. Niechże ci Pan Bóg dopomoże, a potem będę twoją żoną.
— Gastołd nic nie odpowiedział, ale skoczy na siodło i pogłaskał konia po grzywie.
— Jedźmy, koniu, na ostatnią przeprawę.
Krok za krokiem dojechał aż do brzegu przepaści i zatrzymał się tutaj. Ręce wzniósłszy do Nieba, modlił się, potem kopię ułożył w toku jakby na wroga, i dawszy ostrogi, okrążył dwa razy cały dziedziniec w oczach kochanki. Za trzecią razą rzucił się z góry. Pobiegli wszyscy, by patrzeć na rycerza, a Świdrygajło i Helena trzymali się za ręce, bo sądzili, że zginie. Po schyłku góry leciał Gastołd, ująwszy silnie wędzidła, z kamienia na kamień skakał, dwa razy przewrócił się z koniem i przeraźliwie chrzęsła mu zbroja, dwa razy powstał i leciał w pośród tumanu kurzawy. Im dalej, tem kurzawa się wzmagała w koło niego, znikł połysk pancerza i hełmu, w niej znikł sam rycerz zupełnie. Tylko słup pyłu coraz niżej zalatuje i zleciał aż w sam dół otchłani, i już kręcąc się wirem, ulatuje nad kładką, upadł po połowie jej w rzekę, a sam rycerz pozostał na koniu i drugiego brzegu dotyka. Skrzywił się Świdrygajło, spojrzała luba nań Helena i odbiegł z nią aż do ganku i tam jej szeptał do ucha; i szeptał, aż okrążywszy górę, Gastołd znów na dziedziniec wjechał.
— Tyś moja, tyś moja, — i już chce zarzucić ciężkie ramiona na Helenę wracający rycerz.
W oczy mu się rozśmiała dziewica.
— Ach! Gastołdzie, trzeba mi męża, żeby mnie pilnował i bronił, lecz nie takiego, który na lada rozkaz naraża życie. Żegnaj mi, rycerzu, ja nigdy nie będę twoją. I pyszna z urody, spoglądając dumnie na niego, ręką wskazała wrota.
Krzyknął Gastołd, ściskając dłonie z gniewu; a oczy mu pałały i z żądzy miłosnej i z oburzenia.
— Nie, ja twoją nie będę, żegnaj mi, rycerzu, godny jesteś Laszki, one lubią takich urodziwych i barczystych. — Jęknął rycerz, aż mu zbroja na piersiach odpowiedziała i skoczył z wściekłością niedźwiedzia ku Helenie. Świdrygajłę obalił, dziewicę ujął ramieniem, drugą ręką dobywszy sztyletu, twarz jej białą końcem ostrza skaleczył od ucha do ucha.

— Przepadnij twa gładkość, kobieto, noś znak po mnie i pamiątkę dla kochanka, ile cię razy będzie całował. Po tych słowach zapamiętały w szale uciekł od Citowian.
III

Na pograniczu Litwy z Prusami stal kopiec usypany, a wokoło kopca wierzby. Tuż przytem lasek brzozowy i rzeczułka od niego płynie. Z tyłu bory, z przodu równina, a tam i owdzie dzwonnica nad wsią lub miastem w oddali. Z brzozowego lasku wypadł cwałem człowiek w zbroi i pędził bez uwagi, aż koń jego przeląkł się kopca i stanął jak wryty. Za nim jechał giermek i wołał głośno ile mu w piersiach stało: panie przezacny, pędzisz od dwóch dni bez odpoczynku przez jary, wzgórza i lasy, otóż jest litewska granica, Krzyżaki, Niemcy z tamtej strony. — Przez Perkuna, przez Huberta, łeb wilczy wyje na kołku. Hej! czy słyszysz? Hej! czy widzisz? krew kroplami się sączy na twarzy, dalej koniu mój, przeskocz zaporę i dalej. Ale i ostroga nie pomogła, i rozkaz nic nie znaczył, koń nie usłuchał: czy się boi, czy że mu żal litewskich łąk i paszy.
Zatem giermek dognał pana i uchwycił za strzemię: i w nogi całując, prosił, by wrócił nazad, aż też zbłąkanemu rycerzowi krew odbiegła od głowy i wolniej myśleć zaczął.
— Panie kochany, twój siwy nie chce dalej jechać, posłuchaj go, bo koń przywiązany dobrze życzy panu swemu: karmisz go najlepszem ziarnem, on też wdzięczny ostrzega cię, że przeczuwa biedę.
— Giermku! ciebie nogi i serce wstecz niosą, bo masz dom i rodzica w Kiszołkach. Ściśnij ostatni raz mi popręg i bądź zdrów na wieki!
Milczy giermek, gdyż grzech sprzeczać się z rycerzem: i rzęd poprawił u konia, a tymczasem Gastołd wyszedł na kopiec i wokoło patrzy na pola.
— Dobrzem zrobił, że zamiast pięknej, syn Rymwida brzydką poślubi; ale żal mi miękkiej skóry, która tak łatwo rozdarła się pod moim sztyletem. O! kobieto, niewiernico! trudziłem się niemal dwa lata dla ciebie, a tyś knuła mą zgubę, a że się nie udało, odrzuciłaś. I marzyłaś sobie, że tak łatwo odpędzisz rycerza, jak motyla, lecz teraz markotno mi i słabo. Czy też mogłoby być, żebym ją kochał jeszcze. Uciekajmy w świat, bym prędzej położył koniec temu życiu.
— Litwo! żegnam cię! i twoje bory i zwierza w nich. Smutno Żmudź porzucać, Panie Boże, dopomóż mnie i szabli mojej, a uczyń, by ją Świdrygajło męczył na to, by często wspomniała z żalem o Gastołdzie, a teraz dalej w niemiecki świat.
Przez chwilę jeszcze spoglądał na ojczyste błonia, a potem zestąpił z kopca i spytał giermka, czy gotowy koń?
— Jużci, jakeś rozkazał, panie mój.
A więc jednym skokiem rzucił się na siodło i kopię wziął z rąk sługi.
— Ostatni rozkaz wypełnisz, Dowryłło, pójdź na wesele Heleny, Dowmunta dziedziczki, i powiedz jej...
Tu się zatrzymał i nie wiedząc, jak zakończyć, to spuszczał, to podnosił przyłbicę, i głaskał ręką rude włosy i poprawiał pas i nie mówił nic.
Wtem jedną razą ściągnął wodze i dał ostrogi i zawołał: Bądź zdrów i karm wiernie mojego brytana. — Minął kopiec, goni po pruskiej równinie, aż go wzgórze zakryje a giermek stoi i patrzy jeszcze za nim.
Dwadzieścia lat po tym dniu szparko ubiegło — i w Litwie ani wieści o Gastołdzie.

IV.

W Citowianach stoi kaplica na górze, gdzie dom zamożnej Heleny stał niegdyś. Choina wre u stóp skały, jak od wieków, lecz już kładka, po której przejeżdżał rycerz, zgniła i w środku przerwała się; dwa jej końce sterczą dotąd, wbite w brzeg z każdej strony.
Wiosną lekkie powietrze, i lżej grzesznikom zrzucać ciężar z serca. U obrazu przeczystej Matki Chrystusa klęczy niewiasta w żałobnych szatach sama jedna, bije się w pierś i płacze.
Kaplica ciemna, lampa pali się przed ołtarzem, ołtarz z drzewa, na którym wyrobione rzeźby, a drzwiami wpada wiele rannego światła, bo pogoda na dworze.
— Nie przejadę tego miejsca, bym nie złożył hołdu Najświętszej Dziewicy! — rzekł rycerz, który tamtędy jechał, uwiązał konia u żelaznego haka i stanął przede drzwiami.
Zdziwiony zdał się, i spoglądał na wsze strony; znać, że sobie coś z trudnością przypomina, lub że czegoś zrozumieć nie może; niewielkiego był wzrostu, ciężko okuty w zbroi i średniego wieku.
Lecz nie z litewskiej ziemi, choć patrzy na Litwina, bo pancerz miał po włosku nabijany, pióra niemieckim wzorem zatknięte u hełmu, i sztylet niemieckiego kształtu i łańcuch bogaty, obcej roboty; włosy rude, gdzieniegdzie zsiwiałe, wymykają mu się z pod przyłbicy, a na lewą nogę trochę kuleje. Zresztą był rzeźwy i znać, że podoła biedom i trudom.
Ujrzawszy kobietę, zachował się w poszanowaniu i zarazem ciekawie spoziera na nią, a ona w pierś się bije i szlocha: „Matko Boga“, woła przecinanym głosem, „wielkie moje grzechy, Matko Panno, wielkie moje grzechy. Kochał mnie rycerz głośny w całej Litwie i jam go kochała. Lecz lubiłam przez próżność narażać go na niebezpieczeństwa, on we wszystkiem mi był powolny, czy to Niemca wbić w ziemię, czy niedźwiedzia obalić, czy Tatara jeńcem stawić przedemną, i zawsze czegoś więcej żądałam. Matko Boska! wielkie moje grzechy; Matko Panno, wielkie moje grzechy.
„Lekkiego byłam serca i pychą nadęłam się z mojej urody, bo też w Żmudzi całej gładszej nademnie nie było dziewoi, i zdarzyło się, że w moje progi uczęszczał młodzieniec o śnieżnem licu, a byłam bez ojca i matki! I dałam się uwieść wymowie tego młodzieńca, niewiarą odpłaciłam mojemu rycerzowi, i ostatni raz, kiedym go widziała, namówiona przez zdrajcę, chciałam zgubić kochanka u dołu tej przepaści.
„Matko Boska, Matko Panno, ciężkie moje grzechy! on też odjechał, ukarawszy mnie na mojej urodzie, a tamtemu dałam się poślubić, i bił mnie nieszczęśliwą i męczył czarami, dopóki nie umarł.
„Ledwie że jedną koszulę na mnie zostawił, a złote moje zausznice i bursztynowe kanaki pozdzierał.
„Matko Boska, Matko Panno, wycierpiałam dużo, bo też ciężkie moje grzechy.
„Wystawiłam Ci tu kaplicę w miejscu domu mojego i codzień powtarzam przed tobą me winy. Oh! przebaczenie dla mnie uzyskaj od Syna.
„Matko Boska, Matko Panno, daj mi ujrzeć jeszcze mojego rycerza przed śmiercią. Już lat dziesięć upływa, jak się męczę przed Tobą i przed krzyżem Syna Twego.“
A rycerz słucha i drży cały, jakby litewską mowę zrozumiał i znał dawniej tę niewiastę. Kiedy skończyła, zabrzmiał ostrogą o podłogę kaplicy i wszedłszy, kląkł przed ołtarzem, całując ziemię. A grzesznica wstaje pomieszana i stoi u drzwi i patrzy na rycerza.
Rycerz też głośną modlitwą wzywał Nieba i to po litewsku:
„Matko Boska, Matko Panno, ciężkie moje grzechy: bom kochał przed laty dziewicę i szałem bezbożnym uniosłem się do niej, tak żem twarz jej śliczną skaleczył żelazem, odtąd też przez lat wiele nie szło mi po myśli i wiele krwi ze mnie upłynęło na obcej ziemi.
„Lecz teraz Matko Boska, Matko Panno, połóż koniec moim biedom. Wszakżem twoje święte imię głosił pomiędzy pogany, Maurów po Andaluzyi równinach ścigał, i na wieże darł się Grenady.
„Krzyżakom, którzy bluźnili tobie, miecz mój utkwił w gardle i dwadzieścia lat biłem się jako rycerz, wołając wśród bitew: cześć Przenajświętszej Dziewicy. Matko Boska, Matko Panno, dozwól mi ujrzeć tę, którąm ukochał za lat młodych, bo kocham ją dotąd jeszcze, równie jak wtenczas, kiedym jej posłał łeb z dzika i łeb z wilka.“
I to powiedziawszy powstał rycerz i obrócił się ku niewieście, ona niepewna stoi i piersiami dysze, zwolna podnosi zasłonę i ukazuje rysy białe, blizna ciągnie się po licu z stron obu, jako nić z ciemnego jedwabiu.
Rycerz oddarł przyłbicę od szyszaka i wyciągnął ręce. — Tyś Heleno moja.
— Tyś Gastołd mój — i dawną kochankę przycisnął do łona.
Wesele w Citowianach! wesele! niemłoda już małżonka, niemłody mąż, a jednak miłość wiek i trudy ma za nic, przed ołtarzem ślubują sobie wierność i Wajdeloty pieśni składają; a gdy przy promieniach zachodzącego słońca wracają z kościoła do domu, patrzy na niego Helena, jak się nie zgarbił pod trudami, patrzy na nią Gastołd, że hoża jeszcze, choć po smutkach tylu.
Niedługo potem urodził się im syn do miecza, a w rok później córa do kądzieli.





  1. Nigdy mężczyzna w bardziej dziewiczych rysach się nie urodził; płeć miękka i prawie przezroczysta na jego licach, oczy lubieżne, rzucają błękitne płomienie. Miał czoło wysokie i biało włosy jakby z nici złoconych i brodę gładką jako kamień szlifowany, w bogatym nosił się stroju, skóry niedźwiedziej posrebrzane łapy krzyżują mu się na piersiach, z miecza rękojeść połyska złotem.
    (z kronik)