Gromada/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gromada |
Rozdział | VIII. |
Wydawca | Księgarnia A. Gmachowskiego |
Data wyd. | 1925 |
Druk | F. D. Wilkoszewski |
Miejsce wyd. | Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chyłkiem weszli do sali odrad, aby nie przeszkadzać, Jednak Godziemba spostrzegł Czemskiego, powitał go ukłonem ze swego miejsca prezydialnego — przewodniczył bowiem zebraniu — i wysłał jednego ze swych asesorów, Czesława Młockiego, który umieścił gościa przy sobie, za stołem. To sąsiedztwo było Stefanowi dogodne, bo znał Młockiego już ze Sławoszewa i tutaj potrzebował objaśnień dla orjentacji w zgromadzeniu.
Uczynił najprzód odkrycie radosne, że przy tym samym stole opodal siedział Józef Broniecki i kiwał przyjaźnie głową do sąsiada łowickiego. Szukał Czemski dalej znajomych, ale znalazł ich zaledwie paru. Tłum szaro ubranych, wąsatych postaci wydał mu się zrazu zupełnie jednogatunkowym, niby wojsko w szeregach.
— Gdzież tu są włościanie? — zapytał Młockiego.
— O, jest ich sporo — uśmiechnął się Młocki — tylko nie wyróżniają się ubiorem, a niebardzo i typem. Masz pan przy stole prezydjalnym dwóch członków zarządu, włościan: ten poważny, w kubraku staromodnym, co siedzi przy Bronieckim — i tamten młody, elegant. Myśli pan, że sportsmen? — nie — chłop tutejszy z dziada, prawda, bardzo tęga sztuka. Obok, ten z obwisłemi wąsami to szlachcic chodaczkowy. I po sali masz pan rozsianych dużo włościan i drobnej szlachty, ale niepodobna mi ich teraz panu wskazać.
— Zawsze jednak ziemian, siedzących na dużych folwarkach, jest tu więcej? — zagadnął znowu Czemski.
— Naturalnie! myśmy to przecie wszystko słworzyli, zorganizowali. Drobnych ziemian przyciągać trzeba było z początku prawie przemocą — obecnie coraz bardziej sami się garną. Ale niech pan nie sądzi, że szlachta tutejsza to obszarniki — przeważnie chudopachołki, panie — po dziesięć do trzydziestu włók. Modrzewiec, rozległy na włók kilkadziesiąt, jest już wyjątkiem.
Umilkli, gdyż zaczęto oglądać się na szmer rozmowy, a prezes Godziemba ściągał rękę do dzwonka.
Radzono kolejno o mnóstwie spraw i zarządzeń, związanych z rolą, hodowlą i administracją. Czemski śledził zrazu pilnie porządek dzienny: Jakaś stacja rolnicza doświadczalna — kupno sztucznych nawozów — kupno wspólnemi siłami pługa samochodowego — przegląd porównawczy wydajności ziemi — okólniki i instrukcje centralnego towarzystwa, z którem tutejsze koło zdawało się być ścisłych stosunkach porozumienia i w nieprzymuszonej zależności — — Powoli jednak Stefan, niedość przygotowany elementarnie, nie mogąc wchłonąć nadmiaru płynącej z obrad nauki technicznej, puszczał mimo uszu szczegóły i jął się przypatrywać samemu funkcjonowaniu żywej machiny.
Kwestje z porządku dziennego przychodziły niby automatycznie na aparat, który je chwytał, rozkładał, roztrząsał i odrzucał już w formie uchwały. Jeżeli kwestja dotyczyła uprawy, w kole radnem ujawniała się natychmiast komisja melioracyjna; jeżeli nabiału — komisja mleczarska; jeżeli zakupów — komisja ekonomiczna; jeżeli porozumienia z władzami lub instytucjami — zarząd główny. Niby pod naciskiem odpowiednich klawiszów, z grona obradujących powstawały głosy krótkie, nie retoryczne, fachowo ściskające kwestję w potrzebne kształty i wyrazy. Czasami sprawa, wymagająca rozchodu paru tysięcy, długich prób i planów, zabierała w naradzie zaledwie kilka minut, tak była wyrobiona w specjalnej komisji, albo tak powszechnie uznana za niezbędną w zebraniach szerszych, naczelnych. I mrowie głów, pozornie pospolitych, postaci niewykwintnych, nabierało w gromadzie żołnierskiej powagi, znaczenia wymustrowanego oddziału, który tam, gdzie zamierza, dojdzie, to, czego się jął, wykona. Czemski, krytycznie uprzedzony do tych „zacofańców”, przyglądał się z mimowolnym podziwem i szacunkiem roboczemu oddziałowi i w nagłym przebłysku myśli historycznej przypuszczał, czy nie jest to, przyłapana na żywym uczynku, cząstka tego żywiołu, który od wieków tworzy Polskę, jaka była, jest i będzie? — —
— Prowadzi szlachta — poprawił się we wniosku. — Choć tu przemawiają czasem i włościanie, ale rej wiedzie szlachta; chłopi są upośledzeni, jak pionki na szachownicy wobec większych figur; partja się gra dla króla, po staremu. Dlaczegóż naprzykład w tem zebraniu jest dużo mniej włościan, niż większych ziemian, skoro liczba chłopów w okręgu, a nawet przestrzeń ziemi chłopskiej i drobnoszlacheckiej jest przeważna?
Zwrócił się Czemski z tem zapytaniem bardzo cicho do swego informatora, Młockiego, który odszepnął:
— Przystąpili do nas ci, którzy chcieli i zrozumieli pożytek towarzystwa. A przecie uchwały nasze obowiązują tylko stowarzyszonych.
Zasunięty w kąt pokoju, Czemski słuchał dalej i patrzył, ale spostrzeżenia nie sprawiały mu radości, bo plątały mu cały system poglądów, które był sobie przyswoił i którym dotąd ufał. — Jak tu budzić i hodować lud samodzielny, skoro lud poddany jest, jak był dawniej przemocy uprawnionej, tak teraz moralnemu kierownikowi szlachty, bynajmniej nie umarłej, owszem, ruchliwej i pociągającej lud do wspólnego działania. Wprawdzie, co się tu widzi, jest pracą wyłącznie ekonomiczną, wspólnem obrabianiem interesów, rodzajem wielkiej kooperatywy. W kółkach włościańskich — to samo. — Nie nasyca to potrzeb duchowych ludu. Do nas — myślał Czemski — należy przynajmniej oświata. — — Tutaj przypomniał sobie projektowaną szkołę rolniczą, dom ludowy w Sławoszewie — wszystko inicjatywy tej samej szlachty, uparcie przewodniczącej.
Obserwował też uczestników rady. W nagle poznanym zbiorze ludzi widział zrazu tylko typ jednolity; ogorzałe i zdrowe twarze, ręce robocze, ubiory sumaryczne. Czem się właściwie różnią ci ludzie od chłopów? Ani rasą, ani trybem życia — większą zasobnością i kulturą — tymczasem! Chłop do nich dorośnie powoli i będzie taki sam. — Ale szlachta musi mieć szlacheckie przywary, bo inaczej byłaby wzorem przyszłego włościanina — —?
Powoli rozpoznawał Czemski w tłumie indywidua: specjalistów od uprawy, od mleczywa, od buraków; dowiedział się nadto, że ten jest doktorem medycyny, ów dyrektorem fabryki, tamten wyrobił się z chudopachołka na względnego „obszarnika“. — A więc to nie szlachta, przemyślająca o swoim kastowym interesie, lecz odłam wiejskiego społeczeństwa, związany przez wspólne potrzeby, skoordynowany przez wspólną, żywą robotę, I jakież oni tutaj, razem wzięci, ujawniają szlacheckie przywary? Czy wyuzdany indywidualizm, niegdyś wyrażany przez „veto”? Czy pogardę dla praw ludzkich mieszczan i chłopów? Bynajmniej — grupa demokratyczna, równouprawniona. Nawet wybitne indywidua, pochopne do rozkazywania, jak Godziemba, gną się przed wolą ogółu, a jeżeli pociągają innych za swem zdaniem, to mocą pragnienia ogólnego pożytku.
Przyglądał się znowu Czemski Bronieckiemu, przybyłemu tu, jak on, w gościnę. Niepohamowany na swych włościach szlachcic, wydawał się tu odmiennym. Mógłby przecie łatwo przegadać, zająć sobą, oszołomić swą wymową, a nawet biegłością agronomiczną, tych ludzi niewielkich, równych i niebłyskotliwych. Ale ich zespół, tak sprawnie ułożony w czynny organizm, ogromniał mu w oczach, przyciszał mu fantazję. Słuchał pilnie, z uszanowaniem, odzywał się z głosem doradczym tylko wtedy, gdy go o to proszono.
Płynęły sprawy za sprawami, a porządek dzienny nie zdawał się bliskim wyczerpania. Czemski czuł już pewne znużenie, a zarazem ogarniał niepokój: gdyby, po ukończeniu obrad, przyszło komu do głowy zapytać go, czem on się zajmuje i co zrobił dla społeczeństwa, choćby w dzielnie uświadomienia ludu? — — Napisał kilka artykułów bez widomego skutku; uczestniczył w obradach, jakich uczonych, a górnych, a obiecujących! — — Nosił się z wielkiemi projektami — pragnął szczerze dobra kraju, w którym się urodził — znał wiele pięknych teoryj — ale w szkole życia, niedawno rozpoczętej, nauczono go dopiero nienawidzieć przeciwników postępu — — Czy to ci, których ma tu przed oczyma?? — —
Przerwano wreszcie obrady. Więc zakołysało się i ruszyło z miejsc zgromadzenie. Dopiero Czemski przywitał się ze znajomymi, a najskwapliwiej z Bronieckim, który wychodził z sali, prostując energicznie ścierpłe kończyny. Szepnął do Stefana przyjaźnie i jowialnie:
— No, umieją tu siedzieć, panie Stefanie! Codzień sesja, komisja, kółko — — kręćka we łbie można dostać! Ale pszczółki robocze, przyznać im trzeba — każda siedzi w swej chałupce ciasno, a jaki plastr miodu razem budują! — palce lizać!
— Czy tylko plastrów nie układają w odwieczne ramki? — poczuł się w obowiązku nadmienić Czemski.
— A pan jak chciałeś? Żeby miód robili w dziurach ziemnych, jak osy?
Zbliżyło się kilka osób, rozpromieniając oblicza na sam widok Bronieckiego, który, gdzie stąpił podniecał do wesołości. Zaczął opowiadać rozgłośnie o nowinach łowickich, a zwłaszcza o powstającym domu ludowym w Mielnie. Zainteresował wszystkich do nowego typu tego posterunku oświatowego, a gdy się dopytywano, jak to tak gładko i śpiesznie przeszło przez uchwałę gminną, i przez pozwolenie władzy, nie omieszkał pochwalić siebie i swoich:
— Spytajcie mego przyjaciela, Jana Rykonia z Mielna, jak za łby brał opierające się stadko gminne, aby je zaprowadzić nie na rzeź, lecz na dobrą paszę. A mnie się pytajcie, jak ugłaskać władze i uczynić je dobroczynnemi. Trzeba to umieć!
— Znamy — rzekł Młocki — te koszty wstępne przy zakładaniu każdej nowej instytucji. Trzeba łapówki.
— Czasem trzeba. Ale taniej i skuteczniej przez stosunki i dyplomację — o! Cudów można dokazać. Toć wiecie, co ja w roku 1905 wyprawiałem z moim naczelnikiem powiatu?
Dopominano się opowieści.
— Napisało się przednią proklamacyjkę do ludu polskiego — o! W nocy pisałem, przedmiot mnie uniósł — aż mnie muza nawiedziła z nienacka — i skończyłem wierszem.
— Wierszem pisałeś proklamację?! — zawołał Młocki.
— I jakim jeszcze! Słupkabyś stanął, panie Czesławie.
— Ciekawym — — dajże mi to do przeczytania; musiałeś zachować?
— Wydrukowałem 30,000 egzemplarzy, ale tak je rozchwytano, że mi został jeden tylko egzemplarz — pokażę ci. — Rozdawałem u siebie, rozdawałem i w mieście; przez kilka dni chodziłem, wypchany tą bibułą. Kiedyś, będąc w mieście u naczelnika, miałem w paltocie parę tysięcy tych kartek i paltot zostawiłem w przedpokoju. Jakiś strażnik, idjota, zwietrzył pismo nosem, zwłaszcza, że musiało tam zerkać do niego z kieszeni mego paltota, — cap za proklamy i niesie do naczelnika — — Nie wypadało mi wypierać się, a tem bardziej stchórzyć. Więc po olej do głowy, zawsze w pogotowiu. — „To jest w duchu czasu” — tłomaczę naczelnikowi. A to było pod koniec lata 1905 — w głowach Babilon, jak pamiętacie... „Nu, w duchu, czy nie w duchu, ja muszę o tem raport dać”. Szkoda czasu, panie naczelniku! Plotę mu tam różne koszałki-opałki, pomijając proklamacje, które schował do kieszeni. Skończyło się na tem, żem go zaprosił na obiad do Kugla, jak mam zwyczaj, gdy w mieście żadnej przyzwoitej fizjogęby nie spotkam. O! widzicie, jak się może przydać taka komitywa!
— Jeszcze nie widzimy. Cóż dalej?
— Siedzę więc z nim u Kugla na werendzie, wychodzącej na rynek. — Wódka jedna i dziesiąta, a po obiedzie kazałem podać osobliwego Węgra z przydomkiem „brzoskwinka”. Kugel chowa go tylko dla mnie. Biskupie wino, powiadam wam! I kładę chłopu w uszy bajeczne opowieści, jako że ja wkrótce będę tu prefektem z wyborów, a on „zostanie w durniach”, jeżeli nie pójdzie z duchem czasu. Niezłe zresztą chłopisko i pijak twardy — śmieje się, wierzy, czy nie wierzy, ale wchłania trunek, jak zlew uliczny deszczówkę. Kiedy już zobaczyłem, że nos mu rubinem naciąga, mówię: posłuchaj pan tej proklamacji; cały w niej obraz przyszłości. I rżnę mu głośno z druku, niby do spiskowca. — Płakał, powiadam wam! A ja już przed obiadem gwizdnąłem na moją organizację — miałem tam chłopyszków tysiące w garści, ho, ho! — żeby, jak zacznę czytać, zlazło się gapia, ile tylko zdybać w mieście, i żeby prosili o tę proklamę. Więc zaraz kelner jeden z drugim i kmiotki z rynku do nas: „dopraszam się jaśnie panów o tę kartkę”. — To już od łaski pana naczelnika zależy — odpowiadam. Zachłysnął się odrobinkę, spojrzał na mnie, dałem znak, że wypada — zaklął „czort pobieri!” — i sam rozdawał moje proklamy.
— Bajeczna historja! — zawołał ktoś ze szlachty śród ogólnego śmiechu.
— Dajcie dokończyć! — odrzekł Broniecki, sam z trudem utrzymując powagę. — Rozdał poczciwina ze sto sztuk, aż się zabieliło na rynku. — Otrzeźwiał jednak trochę, opamiętał się i przestał. Oddał mi całą paczkę i poradził, żeby ją zaraz wrzucić do pieca w kuchni. Nie oponowałem, ale mówię: cóż z tym raportem będzie, naczelniku? — „Raport musi być, w kancelarji widzieli”. Przekładam mu znowu: już teraz nasza wspólna sprawa; obaj rozdawaliśmy. — „O, psia!” — zawołał, czy inaczej tam po swojemu. — Wydoił mi przytem bestja dwa gąsiory „brzoskwinki”.
— Ale raport podał?
— Jakiś tam niewinny, o ogólnem wrzeniu umysłów w powiecie, bez nazwisk. Dużo się z niego władze wyższe dowiedziały!
Dzwonek wołał znowu do sali obrad, gdzie miał jeszcze nastąpić referat teoretyczny, więc Broniecki zauważył trochę niecierpliwie:
— Pora obiadowa, kiszki marsza grają, a wy znowu rozpoczynacie sejmikowanie. Niech was nie znam, jacy wy tu cnotliwi!
Ale właśnie Godziemba zbliżył się do Bronieckiego i Czemskiego z propozycją, żeby pominęli odczyt popularny i podążyli zaraz do Modrzewca, odległego o kilka wiorst, na obiad. — Godziemba, jako prezes, musi dosiedzieć do końca zebrania i obiad zje później; pani Godziembina przyjmie gości, obiad zaś gotów, o czem w tej chwili telefonowano z Modrzewca.
Broniecki nie dał się prosić ani chwili, pociągnął za sobą Czemskiego i paru innnych.
— Cieszę się, że cię tu widzę, panie Stefanie — rzekł, klepiąc Czemskiego po żebrach. — Zechciej rzucić oczkiem na koronkową robotę tutejszych ziemian — —
Czemski nie chcąc dyskutować wobec paru nieznajomych, odpowiedział wymijająco:
— Pan Godziemba ma projekt założenia w Niespusze szkoły rolniczej dla włościan. Dlatego przyjechałem.
— Wiem, wiem! Pogadamy o tem wieczorkiem i jutro, ale już swobodniej, w mniejszem kółku i po przepłukaniu gardziołka.