<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XX.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Pierwsze odwiedziny uwolnionego Stefana w Sławoszewie przyniosły Manieczce pewność szczęścia, a panu Józefowi dużo nawet uspokojenia co do losu córki i jego własnego, jako teścia. Stefan był wyraźnie tęgim człowiekiem, sprzymierzeńcem, i podobał się Mańce tak bardzo, że aż pana Józefa korciło. Cóż u licha? nie nam, Bronieckim, robi on łaskę!
Najdziwniejsze było to, że upływały pierwsze dni maja, a Czemski nie powracał do Sławoszewa. Przysłał tylko list uprzejmy z prośbą o radę praktyczną, dotyczącą Niespuchy, z ukłonami dla „obojga państwa“. Ależ maj był! Żeby choć kwiaty przysłał!
— Niema nic Wersalu w tym chłopie — mówił Broniecki do córki. — Szczur książkowy! Żeby to mnie za dobrych czasów taka gratka! Rany Boskie!
— Namyśla się, tatusiu.
— Nad czem, u kaduka?! Widzi aż zanadto.
— Ja czuję, co on myśli.
— No naprzykład?
— Że to przewrót w całem jego życiu...
— Spodziewam się! Do takiej zmiany pies na mrozie oblizuje się przed drzwiami ciepłego domu. — — A przecie drzwi otwarte!
— Otwarte, tatusiu? czy zupełnie? bez przymusu? — łasiła się Manieczka do ojca wdziękiem jasnych, rozkochanych oczu.
— Uważałaś przecie, jakem go przyjął, Maniuś. A nie wiedziałem jeszcze, jak sobie postąpił z Niespuchą. — Nie — chłopak dzielny i może... może wart ciebie.
— Więc między nami zgoda, tatusiu — jak była zawsze, tak będzie zawsze? prawda? Niech mnie tatuś pobłogosławi.
— Ja tam nie proboszcz... błogosławię cię pocałunkiem — i całem sercem, Manieczki moje! — rozrzewnił się stary, mocno przytulając do wąsów głowę córki i kreśląc jednak drżącym palcem krzyż na jej białem czole.
Przymknęła Mańka oczy.
A potem, całując gorąco szorstką rękę ojca, jeszcze w jego objęciu, dopraszała się ślicznym, kobiecym szeptem:
— Więc niech tatuś nie mówi tak brzydko o nim — tak niechętnie: to szczur, to pies...
— Ależ, dziecino! nie wiesz to, że mi się słowa sypią z gęby, jak je Pan Bóg stworzył?! — —
Ochłonąwszy ze wzruszenia, spojrzał Broniecki przez okno i rzekł:
— Tylko mi markotno trochę dzisiaj, bo podła pogoda.
Jako namiętny rolnik, pan Józef odczuwał bardzo wrażliwie zmiany pogody na swym barometrze moralnym. Nie podobały mu się trzy przymrozki z wiatrem, w kwietniu, tak zwane „wycinki”. Nie podobał mu się również dzisiejszy zimny wiatr, wcale nie majowy.
— Widać aż stąd, jak ta wichura okrada nam sad z kwiatu, A nowy sad założony w polu i droga do krzyża, którą obsadziłem — wiesz, Maniuś? — W polu jeszcze się bardziej rozjadło wichrzysko, z piekła rodem!
— Tyle tego kwiatu — pocieszała Manieczka — ten, co się utrzyma, da jeszcze piękniejszy owoc.
— Teoryjka do zlewu, córuś.


∗             ∗

Trafnie przeczuwała Manieczka, że Stefan namyślał się gorączkowo w samotnym swym domku w Niespusze. Chociaż doszedł do przekonania, że ci, od których stronił dawniej z nieufnością, są właśnie urodzonymi sprzymierzeńcami od roboty z ludem; chociaż ujęło go wstawiennictwo za jego uwolnieniem tych „zacofańców“, których miał za wrogów, a którzy, widocznie, poznali w nim i ocenili dobrą siłę przyszłości; chociaż olśniony został przez przyjęcie w Sławoszewie i kochał naprawdę pannę Broniecką — uparta pycha przeszkadzała mu do odstąpienia teorji i nawyknień. Co innego zakładać szkołę ludową z gronem ludzi mocnych i roboczych, choć trochę odmiennie myślących, co innego zaś skojarzyć się nierozerwalnie z rodziną staroszlacheckiego typu. Przypominał sobie Stefan salon pani Obichowskiej, a w nim próżniaczych panków i puste kobiety. Mająż-to być odtąd jego krewni? jego zwykłe towarzystwo? — Nigdy!
Ona, ta najmilsza, zdaje się być zdecydowana na życie wspólne wyższego zakroju. — — Ale trzeba ją wyprowadzić z towarzystwa, z którem obcuje. Nie odrywać od ojca, kochanego człowieka, — nie — lecz od szlacheckiej, zacofanej kliki. Małżeństwo zaś z panną Broniecką obowiązuje niejako do poszanowania tej kliki, do wdzięczności względem niej — — panna Broniecką jest bogata — —
Przemykały nawet Stefanowi przez głowę przewidywania, jak to jego koledzy z „Ludowca“ (taki Owocny!) sykać będę i nazywać go karierowiczem, spekulantem! Ale te względy pomijał, bo nie czuł w sobie ani cienia podobnej pobudki. Owszem — zrzekłby się posagu i dziedzictwa Manieczki — szczerze. Żałował, że się właśnie urodziła z bogatej, starożytnej szlachty.
Trzeba jednak było działać. Choć się dotąd nie oświadczył, czuł, że zachowanie się wobec niego Manieczki i jej ojca zmusza go do oświadczyn. Uczyni to niewątpliwie — tylko w jaki sposób: czy bezwarunkowo, czy z zastrzeżeniem swej niezależności ideowej, majątkowej...? Najlepiej — powie tej jedynej wszystko, co myśli i czuje, bez utajeń, bez dyplomacji. Będzie, co będzie.
Wtem do Niespuchy przyjechał ojciec Stefana, może przeczuwając, że syn potrzebuje na tym przełomie życia oparcia o ramię męskie mocne i niepodejrzanie przychylne. Jakoż Stefan pierwszy raz od czasów dziecięcych zwierzył się ojcu otwarcie, a doktór pierwszy raz wywarł stanowczy, energiczny nacisk na losy dorosłego syna. Nazajutrz, po długiej nocnej konferencji, obaj Czemscy pojechali do Sławoszewa.
Wzruszenie ogarnęło wszystkich, nawet Bronieckiego. Zdarzyło się nawet małe zamieszanie, gdy pan Józef poszedł do swego pokoju, aby się przebrać, a Mańka wybiegła za nim bez widocznego powodu — i goście pozostali sami w wielkim salonie.
— Tatusiu! jaki ten doktór miły i piękny! — zawołała Manieczka.
— A nie mówiłem? — — I Stefan będzie taki sam. Przecie ja ich obu wynalazłem!
— Tatuś?!
— A któż tego zacnego doktora Tomasza wyłuskał z Lublina? — —
— Prawda... — odrzekła Mańka ze szczyptą obłudnej pokory, przepadającą w niezmiernej radości ogólnego porozumienia.
— A widzisz! Skąd-żebyś go nawet znała, jeżeli nie przeze mnie? Nic ci jeszcze nie powiedział — —
Ale Manieczka przejrzała już doktora w jego postaci, promieniejącej wspaniałą siwizną i mądremi oczyma, w sposobie uściśnienia jej rączki przez obie delikatne, magnetyczne dłonie uczonego.
— Tatusiu najukochańszy, najmądrzejszy!
— Tak, tak... Wracajże do nich, szczebiotko, bo pomyślą, żeśmy głowy potracili — —
Wróciła Mańka do salonu i rozpoczęła o pogodzie, która tym razem wymagała, aby o niej mówiono: zimny deszcz dukuczliwie i przekornie smagał po szybach okien.
Pogoda dostarczyła też wymówki powracającemu Bronieckiemu:
— Taki psi czas, że człowiek szlafrokuje w domu; tem większa jubilacja z odwiedzin najmilszych druhów.
Doktór odezwał się wreszcie o czemś ważniejszem:
— Tęskniłem dawno do możności odwiedzenia szanownego pana; od naszego spotkania w Lublinie nabrało się wiele rzeczy do omówienia, wiele wyrazów serdecznej podzięki... Może mnie pan zechce zaprowadzić do swej pracowni?
— Gdzie chcesz, kochany panie Tomaszu! A młodzi bez nas się obejdą, Stefan i Manieczka pozostali więc sami w dużym salunie. Oboje, choć ludzi odważnych, przejęło drżenie wewnętrzne przed nadchodzącą chwilą, upragnioną, ale tak zaciekawiającą, że nie śmieli jej przyśpieszyć, Stefan wyraził ponownie swą wdzięczność Manieczce za pamięć o nim w więzieniu.
Wzruszyła ramionami, uważając to za rzecz zupełnie naturalną; skręciła do czego innego:
— W tym salonie pierwszy raz pana zobaczyłam.
— Prawda! Ale ja pani nie widziałem. Gdzież była kryjówka?
— O tam — za tamtemi drzwiami jest mój pokój pan siedział w tym kącie salonu i... strasznie nas nienawidził.
— Nigdy! — zaprotestował Stefan serdecznie — jednak radykalnie zmieniłem zdanie od owego czasu. — — Przedewszystkiem nie znałem pani.
— To ja inaczej. Kiedym pana usłyszała po raz pierwszy, odrazu poczułam, że pan chce czegoś dobrego... mojego...
— Czego ja chcę? proszę mnie wysłuchać, pani!
Czemski powiedział to gwałtownie; zerwała się w nim burza nieodgadniona i odbiła się n a twarzy. Manieczka spoglądała nań z gorączkową, uwagą. On zaś mówił:
— Poprostu powiem, bo nie umiem inaczej, nie chcę mówić inaczej. Natura ciągnie mnie do prawdy nagiej, wszelkie jej osłony są mi wstrętne. W sferach towarzyskich, do których pani przywykła, nazywają takie usposobienie chamstwem.
Przerwał, spoglądając na Manieczkę, która odpowiadała spokojnie:
— Pan to sobie tak nazywa... ale ja rozumiem. Ja także niecierpię dróg krętych i jestem zawsze szczera.
— Wiem to — przeczuwam — dlatego też pani jest jedyną i pierwszą w życiu spotkaną istotą, przed którą pragnę odsłonić całą swą duszę. Więc powiem najprzód to, co panuje we mnie nad wszyskiem: kocham panią — —
Manieczka drgnęła — — wyciągnęła ręce — — ale je opuściła, gdyż Czemski nie ruszył się ku niej. O sprawie tej najdonioślejszej, najpożądańszej mówił z głębokiem przejęciem, jednak bez spodziewanej słodyczy.
— Kocham — powtórzył — bo żadna kobieta, żaden przyjaciel, żadna powaga... nikt nie wywołał we mnie takiego wewnętrzego przewrotu, jak to uczyniłaś... pani... kilku rozmowami, kilku błyskami swych uśmiechów jedynych... Musiałem to wyznać — — jednak nie wiem, dokąd mnie to serdeczne i wielkie uczucie prowadzi...?
— Jakto? nie wie...? — cicho rzekła Mańka.
— Nie wiem najprzód, czy pani... to jest: jak pani zapatruje się, albo raczej odpowiada... — plątał się Stefan w sieci najpospolitszych wyrazów.
Aż Manieczka zawołała, prawie ze łzami:
— Ach, panie! proszę mnie nie męczyć! Gdzież ta szczerość?! pan wie doskonale, co ja odpowiadam — pan wie oddawna!
— Więc mogę się spodziewać?!
— Możesz, możesz, mój jedyny! — —
Dopiero gdy Stefan rzucił się do kolan ukochanej, ucałował jej ręce — i oczy — i usta — gdy Manieczka zatrwożyła się nagle i znowu „panie“ spróbowała mówić narzeczonemu, — uspokoili się, usiedli blisko obok siebie, trzymając się za ręce.
— Więc co to było? — zapytała — co znaczyły te wahania? — Ach! raz jeszcze przeszkadzała mi ta głupia teorja... to jest nie teorja głupia, tylko ja sam, bom ją źle stosował.
— Opowiedz! — —
Drżenia serc niesytych, ponurość umyłów zaniepokojonych wątpliwością, troski o pomyślność osobistą i ogólną — wszystko, jak wielkie wody Po rozkołysaniu wracające do równowagi, wyrównało się w słońcu.

Z wiosny opieszałej gospodarze wróżyli, że jednak będzie łaskawa na żyto, którego kłosy już Wysypały się włochatą powodzią nad podwyższone łany; źdźbło mocniejsze będzie w kolankach, że wolniej rosło, i żyto nie wylegnie — — teraz tylko cichej pogody na okwit — i słońca, słońca!
Przybywało go coraz więcej, coraz cieplejszego. Nabierały otuchy serca rolników, chciwe błogosławieństwa niebios dla wypracowanych planów. I rosła w sercach wiosenna ochota do bujności życia, do zamiarów rozmaitych, wypieszczonych w zimowem zasklepieniu.
Zaręczyny panny Bronieckiej z Czemskim były tą chorągwią świąteczną, zatkniętą nad pan ującym okolicy domem, tym sygnałem wesela, na który zapatrywały się tysiące oczu rozradowanych; ludzie więksi i mniejsi wyciągali z tej nowiny wróżbę pomyślności dla spraw swoich: szczęście zjawiło się w krainie razem z wiosną i teraz wszystkich wedle upragnień obdzieli.
Hukały piosenki po chatach i na polach Mielna; obrzydzili sobie chłopi niedawne waśnie i bunty przeciw razem powziętym uchwałom, bo i w głowach uczyniło się jaśniej od powrotu Czemskiego a pod nieobecność Owocnego. W Niespusze stanie szkoła rolnicza, i to pod opieką tegoż Godziemby, który dom gminny w Mielnie popiera. Jednak Rykoń miał słuszność jak zwykle okazuje się po czasie! Ruszyła się składka na budowę domu, wielu gospodarzy przyłożyło ręki do dzieła, które też pięknie rosło. Jakby nigdy nic nie zakłóciło zgody i pracy, gromada szykowała się ochoczo do nowych, lepszych czasów. Przeciwnicy Rykonia nawrócili się do niego w większej części, a najzatwardzialsi umilkli, Michał Bembenista, który już był podziękował za służbę, naprosił się sam znowu, aby pozostać, miarkując, że nie będzie tymczasem z jakiegoś tam nadziału gruntu parobkom, a że lepszego miejsca, jak u Rykonia, łatwo nie znajdzie. Jan, widząc, że się parobek ustatkował i zabrał do pracy, zgodzi się go zatrzymać.
Siły ludzi wzrastały w miarę powodzenia przedsięwzięć domowych, polnych i okolicznych. Niejeden, który już przeklął był swoją dolę, nabierał do życia ochoty i wydało mu się nagle godnem zapału. Byle silnie robić i trwać — rychło lepiej będzie! A przecie nic tak bardzo nie zmieniło się na świecie oprócz tego, że szła mocna i pobudliwa wiosna.
Odczuwały ją najradośniej dzieci, przez zimę zasępione, wyblichowane na policzkach w izdebnem zamknięciu, gdy teraz krążyły swobodnie po okólniku i pośród zielonych drzew sadu, znajdując co chwila nowe cuda kiełków i kwiatów przy ziemi, a wesołe muszki, dziwne żuczki i podrygujące ptaki w przestrzeni powietrznej, przesłoniętej bogatą już gęstwą gałęzi — — i, wybiegłszy na słońce, łowiły je na pyszczki zarumienione, na chciwą ogrzewku skórę, marząc lotnie o słodyczy życia. Młodzież podrosła, wypędzona na pastwisko za inwentarzem żywym, dzieliła z nim radość wiosenną, przyglądała się szerszym jeszcze dziwom, ciekawszym zagadkom przyrody i czuła już we krwi podnietę mocy rodzajnej. Tęgie zaś chłopy, pozbywszy osowiałości, godziły się ze swarliwemi niewiastami, a potem przemyślały o sprawach swoich i pospólnych. Staruszek, łagodnie zadumany, wygrzewał się tu i owdzie na przyzbie.
Dużo było wesela i nadzieji w Mielnie z wiosennych pędów i rozkwitów — cóż dopiero w Sławoszewie, gdzie w niezmiernych bukietach zieleni tkwiły już filigranowe stożki kasztanowego kwiecia, kiście bzu rozbłękitnione na fjoletach, różowe frendzelki kozodrzewiu, szafranowe kity złotej porzeczki. Co ranka wybuchały wysoko nowe rozkwity śnieżne, a na rabatach kwietnych już tęczą mieniły się barwy.
Idąc przez te krainy świeżości i woni, mówił Stefan do Manieczki:
— Najdroższa moja! nie wiedziałbym, co kochać w życiu, do czego dążyć, gdyby nie pani, gdyby nie Ty...
I głosy ich zharmonizowane cicho, myśli dopełniające się cudownie tonęły w bezmiarach wiosennej zieleni, wiosennego oczekiwania.
A pan Józef spoglądał przez okno, siedząc w fotelu, z dwóch powodów: nie chciał przeszkadzać pilnym rozmowom narzeczonych i — łupało go coś srodze w nogach — reumatyzm, czy artretyzm? — nie wiedział dokładnie, bo leczył się dotąd tylko doświadczalnie, bez wielkiego zachodu i bez pomocy doktorów. Ale rozkosze wiosny niezupełnie dostępne i widok młodej pary, tak wybornie usposobionej do ich używania — nasuwały myśli trochę rzewne i trochę żałosne, naogół filozoficzne.
— Nie nam już gruchać, jak makolągwy! — myślał pan Józef w liczbie mnogiej dla pociechy, że ma wielu rówieśników co do wieku, kolegów artretyków i w sytuacji ojców wydających córki zamąż.
Czuł w sobie jednak wartką siłę życiową, dla której musiał znaleźć jakieś zadanie. — — Byleby zadanie przyjemne, nie zaś przymusową robotę. — — No, gospodarka rolna, kiedy się darzy, daje zadowolenia: pieniądze (nigdy ich za dużo!) i tę pociechę oglądania coraz bujniejszych plonów, piękniejszych okazów bydła, składniejszego porządku na uszczęśliwionej ziemi. — — Ale cóż z tego? — jeszcze jeden medal nagrodowy z wyobrażeniem byka w prawo, albo w lewo? — — A, przepraszam! dobry przykład i reputacja — stąd pozycja, która się nawet opłaca w życiu codziennem niemałemi słodyczami. — Jednak w zażywaniu słodyczy przeszkadzała coraz bardziej pięćdziesiątka, nadciągająca razem z niektóremi defektami cielesnego aparatu. Pozostawałyby więc niezależnie od wieku zadowolenia z pracy nad dobrem ogólnem, z akcji obywatelskiej. — —
Broniecki aż nadął się od namysłu, czy też on rzeczywiście pracuje dla ogółu, czy tylko przez wrodzoną uprzejmość oddaje usługi, pod dobry humor, bliźnim sympatycznym, a przez tolerancję lub obojętność nie przeszkadza cudzym robotom — jeżeli nie są wręcz przeciwne jego interesom? — —
— Gdy się szczebioce przed ludźmi o swoich dziełach — odpowiadał sobie — nazywa się to pracą dla ojczyzny; ale żeby się przyznać, jak na spowiedzi — robi się to, co przyjemne, i myśli się o Polsce jak o sławnym nieboszczyku pradziadku — —
Dochodził do wniosku, że wypada zabrać się ostrzej do działań publicznych, nie opuszczając swych prywatnych zabiegów, które też dają wyniki pożyteczne dla ogółu. Nie miał zaś wcale wątpliwości, gdzie i co robić, bo widział wyraźnie naokoło siebie zadania i roboty zbawienne. Tylko wykonywali je zawsze ci sami ludzie, nie tyle wielcy i sławni, jak silni przez zmowę i zgodę: potężna Gromada — — Niema co! trzeba wejść w ich szeregi, przestać luzem chodzić i luźne tylko miewać porywy ku dobru ojczyzny.
Wre praca naokoło: w Mielnie, w Niespusze; ten młody... zięć wyrywa się do pracy społecznej. I on zrozumiał, gdzie są najlepsi sprzymierzeńcy do pracy z ludem. Broniecki wiedział to oddawna, tylko mu jakoś nie uśmiechało się iść pod komendę ludzi prostszych, czasem przeciętnych jako jednostki, ale składających armję czynną w narodzie. Bo przecie wszędzie, gdzie się coś na wsi porządnego poczyna i rośnie, w okolicy i w szerokim kraju — wszędzie to się dzieje za przyczyną lub z udziałem Gromady — —
Narzeczeni powracali ku domowi. Zobaczył ich przez okno pan Józef i ucieszył się, że Manieczka śpieszy do domu, na godzinę szóstą, przeznaczoną na czytanie dzienników ojcu, dzisiaj niedomagającemu. Była właśnie szósta. — Zakochani szli wolno, zwracając ku sobie głowy; widać było po nich, że świat cały jest im tylko ramą spójni osobistej, jedynie dla nich istniejącej. — — Doszli do domu, prawie do otwartego okna, za którem siedział pan Józef — — nie spojrzeli na niego i zawrócili w dalszą przechadzkę.
Nie zawołał, ich Broniecki; przeprowadził oczyma, aż znikli za bukietami drzew.
— Mają słuszność... Jabym uczynił tak samo w ich wieku i na wiosnę — — —
Późniejszym wieczorem rozśpiewały się słowiki, tęsknie dla ojca, rozkosznie dla dzieci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.