Grześ niepiśmienny/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grześ niepiśmienny |
Podtytuł | Powiastka |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciężko przeszły Grzesiowi te trzy lata, które służył w wojsku. W domu robił, co chciał, ojciec i matka dogadzali, że ptasiego mleka chyba mu brakowało, a tu trzeba było wymysły od kaprali i feldfebla znosić. Jak sobie po otrzymaniu pieniędzy pozwolił czasem z towarzyszami na obfitszy traktament, to potem trzeba było w następnych dniach kłaść się spać o głodzie. Do tego pobyt pomiędzy Węgrami i Niemcami, których języka mało co rozumiał, był mu przykry nadzwyczaj. Nieraz mu się to wydarzyło, że całe popołudnie w niedzielę wałęsał się po wsi i nie miał z kim pogadać; zaszedł do gospody, to siedział tam jak na niemieckiem kazaniu, słyszał gwar, hałas, nie rozumiejąc nic z tego. Było mu wtedy smutno i nudno i choć między ludźmi, czuł się smutnym i opuszczonym.
Najdotkliwiej uczuł jednak to osamotnienie, kiedy Marcina odkomenderowano z oddziałem w inne strony. Urwała mu się wtedy ostatnia nitka, co go wiązała z krajem. Przez Marcina mógł się porozumiewać z rodziną, mieć od nich wiadomość, co się tam dzieje z nimi, z Marynką. Teraz ustało to wszystko. Dostał list, to go obejrzał na wszystkie strony i schował, bo nie było nikogo, coby mu przeczytał. Męką było takie życie dla niego. To też liczył dni i tygodnie niecierpliwie, które go oddzielały od powrotu do domu. Czekał z utęsknieniem na tę chwilę, gdy dostanie pozwolenie opuszczenia pułku. Czekał i doczekać się nie mógł, tak mu godziny leniwo się wlokły.
Nareszcie przecież doczekał się. Ostatni tydzień był już jak w gorączce, jakby nieprzytomny. Myślą już naprzód wędrował do domu, układał sobie w głowie, jakie będzie powitanie, jaka radość, kiedy się tam zjawi niespodzianie. Miał ochotę kupić dla swoich jaki gościniec. Dla ojca baryłka wina wydawała mu się najlepszą; tylko z Marynką miał kłopot, co jej kupić. Choćby kupił takie czepce, jakie tu nosili, — ale nuż się jej nie spodoba i nie zechce w tem chodzić. A może czerwoną spódnicę — tylko, że to nie moda u nich tak jaskrawo się ubierać. Na szczęście zjawił się wędrowny kramarz i między różnymi towarami znalazł u niego Grześ książki do nabożeństwa prześlicznie oprawne w skórę safjanową, ze złoceniami. To mu się wydawało najstosowniejszym podarunkiem, kupił więc najładniejszą, zapłacił za nią drogo, bo coś z pięć rubli, wszystkie prawie pieniądze, jakie miał; ale nie żałował tego, bo to dla Marynki i cieszył się naprzód, jaką uciechę mieć będzie z tego dziewucha.
Obładowany baryłką, książką i swoimi bagażami wyruszył nareszcie jednego dnia wraz z kilku towarzyszami, którzy tak jak i on wracali za urlopem do domu. Droga widziała mu się niezmiernie długą; ale ostatecznie dojechał jakoś do ostatniej stacji a stamtąd piechotą puścił się do wsi swojej. Chęć zobaczenia co rychło swoich dodawała mu sił, szedł żwawo, i im bliżej był wsi, tembardziej przyśpieszał kroku. Serce zabiło mu żywo, gdy ujrzał przy zachodzącem słońcu ze wzgórza znajome pola, chaty, drzewa. Radby był ptakiem tam zlecieć. Szedł na przełaj, nie trzymając się drogi, byle prędzej dojść. Był jednak jeszcze spory kawał i zanim doszedł do pierwszej chałupy we wsi, — już zmrok padł na ziemię. Spocony z umęczenia doszedł zagrody ojców. Dziwiło go, że w oknach nie było światła. Na spanie było zawcześnie, chyba, że ojcowie w karczmie a może, czego broń Panie Jezu!... ale nie, złe myśli odganiał od siebie.
Pies domowy poznał go, przestał szczekać i zbliżywszy się, lizał mu ręce i kręcił ogonem. Grześ pogłaskał go i poszedł do drzwi. Były zamknięte; zapukał nikt nie odpowiadał z wnętrza. Począł walić pięścią. Sąsiadka wyjrzała i spytała: — ktoto? czego chce?
— Wojciechów niema? — spytał stłumionym od wzruszenia głosem.
— To się wie, że niema.
— A gdzie oni.
— Na weselu.
— Na weselu?
— A wyście co za jedni? — spytała podejrzliwie, podchodząc bliżej i usiłując w ciemności rozpoznać go. Zobaczywszy mundur, zbliżyła się i rzekła:
— Pan wojak mają do nich jaki interes?
— Nie, ja syn.
— Grześ! Rany boskie! — zawołała baba — a toż to będzie uciecha, jak się starzy dowiedzą, — możeby iść dać im znać, czekajcie, polecę.
— Potrzymajcie ten tłumok, ja sam pójdę. Gdzież to wesele?
— U wójta.
— A któż tu teraz wójtem?
— Ten co zawdy, przecie go znacie — Paweł Kalita.
— A komuż on sprawia wesele? Przecie miał tylko jedną dziewuchę — Marynkę.
— No toż tę wydał. Żeni się z nią Marcin, co był feldfeblem w wojsku, a teraz do sądu się dostał na woźnego.
Pod Grzesiem nogi się ugięły, że mało nie upadł, słysząc te słowa. Uszom własnym nie wierzył.
— Marynka za Dudziaka? — wrzasnął gwałtownie, — że aż baba odskoczyła on niego przerażona. I ojcowie poszli na to wesele?
— Dla czegóż iść nie mieli — tam cała wieś prawie sproszona. Weselisko sute jak nie pamiętają ludzie.
— Przecież Marynka mnie była obiecana.
— Tak ono było pono; ale skoroś nie chciał.
— Ja nie chciał?
— Tak mówili, żeś o niej do krzty zapomniał i wyszukałeś sobie pono jakąś Węgierkę.
— Kto to powiedział?
— A dyć sam pono pisałeś. Tak mówią we wsi.
— Ja? A psiawiara — zawołał, bo nagle błysnęło mu światło w głowie i odgadł podstęp Marcina.
— Ale mu to na sucho nie ujdzie — o! nie ujdzie. Zatłukę, jak psa. Ja go nauczę, ja się zemszczę.
Zostawił baryłkę i tłumoczek w rękach zdziwionej baby, a sam z kijem rzucił się naprzód w stronę, skąd dolatywało buczenie basów i znikł w ciemności.